| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa
Derby Łodzi padły łupem Widzewa Łódź. Decydujące okazało się trafienie Jordiego Sancheza. Przed meczem wiele osób dywagowało na temat utraty posady przez trenera Janusza Niedźwiedzia. Wygrana nad odwiecznym rywalem daje nadzieje na nowy rozdział w tej historii.
Dla wielu zawodników było to pierwsze zetknięcie z derbami. Niektórym pewnie mogły ugiąć się nogi, gdy wychodzili z tunelu i słyszeli w tle hymn Widzewa, poprzedzony wcześniej hejnałem miasta. Ten rozbrzmiał z okazji 600-lecia Łodzi.
Trener Kazimierz Moskal zapowiadał, że chciałby obejrzeć widowisko z bramkami oraz odważną grą jego drużyny. Początkowe 25 minut faktycznie takie było. Kay Tejan rozpychał obrońców przeciwnika. Pirulo szukał miejsca przed bramką. A defensywa całkowicie wyłączyła z gry Jordiego Sancheza i Bartłomieja Pawłowskiego.
Wtedy z pomocą dla gospodarzy przyszli kibice, którzy odpalili race i mecz został przerwany na kilka minut. Po powrocie do gry rozpoczęła się dominacja miejscowych. Na szczególną uwagę zasługiwał Fran Alvarez. To on był odpowiedzialny za wyprowadzanie piłki z własnej połowy. Praktycznie jej nie tracił. Stworzył 100-procentową sytuację Filipowi Przybułkowi, który niedawno jeszcze grał w IV-lidze. Młodzieżowiec jednak jej nie wykorzystał.
Widzew potrzebował takiego gracza. Marka Hanouska można było chwalić za grę w destrukcji, ale na pewno nie był tak kreatywny jak Hiszpan. W porównaniu do wielu swoich rodaków występujących w Polsce, nie odpuszczał i wracał niemal za każdą akcją. Miało to odbicie w statystykach. Po pierwszej połowie jego drużyna przebiegła ponad trzy kilometry więcej do rywala.
I ta gra mogła się podobać. Widzew, po 25. minucie był waleczny. Przebudził się Bartłomiej Pawłowski, który po przejęciu piłki w środku pola, następnie wyłożył ją do Jordiego Sancheza, a ten niemal rozerwał siatkę piekielnie mocnym strzałem.
Co najważniejsze po zdobytej bramce Widzewiacy nie oddali inicjatywy. Wręcz przeciwnie, szukali podwyższenia prowadzenia i to przyszło w samej końcówce, kiedy to znów Sanchez trafił do siatki. Euforię ostudził VAR, który anulował gola. Był to jednak dobry prognostyk przed drugą połową.
Zespół Janusza Niedźwiedzia od początku sezonu stracił sześć goli. Nawet w starciu z Puszczą Niepołomice musiał do końca drżeć o wynik. To, co rzucało się w oczy w potyczce z rywalem zza miedzy, to koncentracja w defensywie. Należy tu wyróżnić nie tylko obrońców, ale wszystkich, bo praca w pressingu mogła robić wrażenie.
Tyczy się to też ŁKS-u, bo często gospodarze musieli ratować się długim podaniem, żeby wyjść z własnej połowy. W wielu momentach pod względem fizycznym drużyna Kazimierza Moskala wyglądała lepiej od przeciwnika. Szczególnie wyróżniał się holenderski napastnik, który kilka razy przestawił obrońców. Brakowało jednak kogoś, kto obsłużyłby go prostopadłym podaniem. Być może byłby to Dani Ramirez, ale doznał kontuzji na rozgrzewce i wskoczył za niego doprowadzony na ostatni moment do zdrowia Pirulo.
Beniaminek wykonał cztery zmiany. Widzew również, ale trzy dopiero w doliczonym czasie, na urwanie cennych sekund. To też pokazuje, że trener Niedźwiedź nie ma wielkiego pola manewru. Jedynym wprowadzonym z ławki zawodnikiem na dłuższy czas okazał się Dominik Kun, który przecież kilka tygodni temu… uratował posadę trenera.
Tym razem aż tak dużej zasługi nie należy mu przypisywać, bo na przedłużenie współpracy z trenerem zapracowała cała drużyna. Kto wie, czy w przypadku porażki los szkoleniowca nie byłby przesądzony. Przecież przed sezonem z klubem łączony był Adam Majewski. O zmianie jednak na razie nie ma mowy.
Trener Niedźwiedź uciekł spod topora. Udowodnił, że ma pomysł na ten zespół i zasługuje na zaufanie. Na pewno kupił sobie czas. Pytanie tylko, na jak długo? Na horyzoncie starcie z Górnikiem Zabrze. Na razie jednak w Sercu Łodzi pora nie na świętowanie, a złapanie głębokiego oddechu.