Odkąd w naszym wypadku zginął trener, stawiałem tylko mury. Im więcej pytano i pisano, tym ja bardziej uciekałem. Dopiero kiedy rozpadło się moje małżeństwo, zrozumiałem, że tak dłużej nie można – mówi TVPSPORT.PL Martin Hoellwarth, legendarny austriacki skoczek. Po traumie, która zabrała mu 19 lat życia, dziś sam uczy innych, jak walczyć z demonami. – Myślę, że Stefanowi Kraftowi też umiałbym pomóc – uważa.
Kuriozalny wypadek polskiego skoczka w Zakopanem. "To był myszołów!"
Skoczka Martina Hoellwartha powinien pamiętać każdy, kto rocznikowo zahaczył o małyszomanię. Wielki rywal Adama Małysza w papierach ma zapisanych tyle samo medali, ile polski mistrz: cztery z igrzysk i sześć z mistrzostw świata, tyle że z mniej cennego kruszcu. I więcej z drużyną. Żeby dobrze ocenić jego potencjał wystarczy przypomnieć, że Austriak sięgnął po pierwsze trofea na igrzyskach ledwie rok po tytule mistrza świata juniorów. Miał niecałe 18 lat i wielką karierę przed sobą, którą – jak często bywa – zadławił na parę lat pierwszy medialny rozgłos. Genialny, ale niestabilny – taką po latach przypięto mu łatkę. To Hoellwarth, rocznik 1974, jako pierwszy lecący stylem V zawodnik poprawił ostatni klasyczny rekord świata Piotra Fijasa. I to jako przedskoczek. To on również podjął się potem pracy w sklepie sportowym, a obecnie w opisie konta na Instagramie nie ma ani słowa o skokach.
To wreszcie Martin w 2001 roku kierował samochodem, którego nieszczęśliwy wypadek zabił austriackiego trenera. Po przejściu takiej traumy Hoellwarth dziś sam leczy innych z takich mentalnych blokad.
MICHAŁ CHMIELEWSKI, TVPSPORT.PL: – Dlaczego na twoim Instagramie w opisie profilu nie ma pół słowa o tym, że byłeś skoczkiem?
MARTIN HOELLWARTH: – A po co?
– Bo to twoja historia, pisana medalami. Nie wiem, ja żadnych nie wygrałem, ale wydaje mi się, że gdybym je zdobył, to chyba bym o tym wspomniał.
– Tak, tylko że to jest przeszłość. Jako trener mentalny uczę młodych sportowców m.in. tego, że wyniki, które osiągną w sporcie, nie stanowią o tym, jakimi są ludźmi ogółem. To nie może być fundament ich całościowej wartości, a jedynie pozycji w tym wąskim aspekcie życia. Życia, które któregoś dnia się kończy, a potem nagle zaczyna nowe. Uważam, że juniorzy wciąż są za mało kształtowani w taki sposób. Nacisk na wyniki jest za duży i owszem, to ma plusy, ale trening wciąż często przypomina relacje generałów i szeregowców. Tymczasem za 40 lat nie ma już żadnego znaczenia, czy miałeś sto medali igrzysk, czy byłeś przeciętnym zawodnikiem. Liczy się już tylko to, jakim jesteś człowiekiem. Dlatego nie ma znaczenia, że kiedyś byłem skoczkiem. Moje medale w niczym mi już nie pomogą, jeżeli poza nimi nie miałbym nic do zaoferowania.
– To brzmi racjonalnie. Ale jednocześnie brzmi, jakbyś obraził się na skoki.
– Nie, chyba nie.
– To kiedy ostatnio byłeś na jakimś konkursie?
– Kurcze, to już siedem lat. Po MŚ w lotach na Kulm w 2016 roku nie pojechałem już na żaden.
– Zapomniała o tobie austriacka federacja? Czy sam z siebie nie miałeś potrzeby?
– Jedno i drugie. Ludzie nie dzwonią, na gale się nie chadza, kontakt się urywa. Zaczęło się inne życie. Jest jak jest.
– Wolfgang Loitzl, który został rolnikiem, chyba przyjął podobną postawę?
– Faktycznie! Matko, ja kompletnie nie mam pojęcia, co u niego słychać. Ten kontakt z byłymi kolegami nadal jest, ale sporadyczny. Mamy jakieś grupy, ktoś czasem coś skomentuje w sieci, ale to nie są spotkania kumpli sprzed lat. A co do Wolfganga, on po prostu jakby zniknął. Z dnia na dzień.
– A może skoki albo sport w ogóle są na tyle wyniszczające, że można mieć ich w którymś momencie dość?
– To zależy, jaką masz karierę. Moja, jak pewnie wiesz, była specyficzna. Potargana. Osiągnąłem sukces jako nastolatek i zaczęło się wokół duże zainteresowanie, którego nie ogarniałem, bo nie byłem na to jeszcze przygotowany. Potem przyszły chude lata, długo trwał powrót do czołówki, a w międzyczasie dotknęła nas tragedia i śmierć trenera w wypadku. Potem znów były pojedyncze wzloty. Każdy ma jednak jakąś historię. I na pewno angażuje się maksymalnie, tylko że nie wszyscy to dobrze znoszą. Ja dziś nadal śledzę trochę skoki, nie odciąłem się całkowicie. Większy kontakt z dyscypliną miałem jednak dopóki, dopóty skakał mój syn Nico. Tyle tylko, że szybko przestał. Z perspektywy czasu nie wyszło źle. Z tym nazwiskiem miałby ciężko. Patrz, Jonas Schuster albo Mario Innauer – inni synowie wielkich nazwisk – też nieśli ten ciężar porównań i pytań o ojców. Robiąc coś innego, Nico ma czystą kartę. Tam nikt go nie porównuje.
– Potargana kariera? Niejeden chciałby taką mieć.
– Sądzę, że odpowiedź na pytanie "jak wrócić na szczyt po kryzysie" to jedno z takich, na które wszyscy chcieliby znać odpowiedź.
– Więc powiedz, jak?
– Nie wiem. Dzielnie i cierpliwie znosić, że nie idzie. I pracować. A może też się tak nie przejmować.
– A kiedy prowadzisz samochód, który ma wypadek, w którym umiera trener?
– Wtedy jest ekstremalnie trudno się nie przejmować.
– To temat tabu?
– Nie, możemy pogadać.
– Chciałbym o tyle, że reklamując swoje usługi trenera mentalnego, napisałeś m.in. "pomagam uwalniać blokady, zwalczać traumy". Czytając to, pomyślałem: no tak, kto miałby tego uczyć, jeśli nie facet, który sam przeszedł przez piekło. Trudno o lepszą wiarygodność zawodową.
– Miałem w trakcie kariery dwie takie traumy. Zanim zginął Alois Lipburger, był jeszcze 1996 rok i paskudny upadek w Engelbergu. Z obu się podniosłem, ale nie od razu. To trwało 19 lat. 19 lat, rozumiesz? MŚ w Lahti, na które pojechaliśmy tuż po tragedii, nie pamiętam prawie w ogóle. Stanąłem tam na podium, ale działałem jak zaprogramowany. Jak komputer, robot. Oddzieliłem wtedy głowę od reszty ciała. Byłem tam nieobecny duchem, a jedynie ciałem, absolutnie sterowalny jako sportowiec. Takich zawodników, posłusznych i z kłopotami, do dzisiaj ceni się właśnie ze względu na łatwość sterowania. Ale to ma drugie dno, to na dłuższą metę jest destrukcyjne. Wokół sprawy wypadku narósł ogromny szum, ale ja go nie słyszałem. Nie czytałem, co mówiono. Ustawiłem mur wokół siebie i próbowałem chałupniczymi metodami jakoś temu wszystkiemu sprostać. A im bardziej szum rósł, tym wyższy był mur. A ja – Hoellwarth-robot – skakałem świetnie. Tylko że gdy minął czas, tej ściany przed światem nie udało mi się zburzyć. Nie rozumiałem tego, ale przyjąłem, że tak po prostu jest normalnie. Dzisiaj już wiem, że to, jak się zachowywałem, jak traktowałem bliskich, jak uciekałem od rzeczywistości, miało oznaki depresji. Ale nie umiałem inaczej. Teraz już wiem, ze zmarnowałem mnóstwo czasu na zmaganie się samego z sobą.
– Jak z tego uciekłeś?
– Wszystko zaczęło zmieniać się, dopiero kiedy trzy lata temu rozpadło się moje małżeństwo. Chyba na skutek tego właśnie rozpocząłem naukę w kierunku treningu mentalnego.
– Naukę, która w założeniu ma dać prawo pomagać innym, a pomagała tobie?
– Tak właśnie się okazało. Dziś już wiem, że choć nie jesteśmy już z żoną razem, to było najlepsze, co mogło mi się przytrafić. To przyszło jak uderzenie w głowę, jak otrzeźwienie. Widocznie potrzebowałem takiego trzęsienia, ono pozwoliło mi w końcu z powrotem stanąć na nogi. Możliwe, że bez tego do końca moich dni niczego bym nie zmienił. Nadal bym stopniowo tonął. W emocjach, z którymi sobie nie radziłem.
– Czy wtedy, tuż po wypadku z Lipburgerem, otrzymałeś jakieś wsparcie?
– Na pewno ktoś takie oferował. Tylko że ja nie chciałem po nie sięgnąć. Odrzucałem je. W ten sposób z dnia na dzień uciekałem coraz dalej od problemów. 19 lat. To jest mnóstwo zmarnowanego czasu. Ale teraz go odzyskuję. Dzięki temu, że podjąłem walkę, odzyskałem samego siebie.
– Opowiadasz o swojej historii tym, z którymi pracujesz?
– Jeśli spytają, nie mam z tym problemu. Traktuję to jako moje zwycięstwo, nie mam się dziś czego wstydzić. Oczywiście, wciąż przede mną sporo pracy. Ale i tak nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wcześniej czuł się bardziej uwolniony. To wspaniałe, móc tak powiedzieć. Zwłaszcza pamiętając wszystko, co się stało. Ja w końcu w życiu nie jestem tylko emerytowanym skoczkiem, ale kimś więcej.
– Jak wielu sportowców ma blokady i traumy?
– Zbyt wielu.
– W austriackich skokach też?
– Nie znam wszystkich na tyle prywatnie, żeby to stwierdzić. Natomiast uważam, że świetnie pokazuje to przypadek m.in. Stefana Krafta. Musi być bowiem jakiś powód, przez który co rok przegrywa swoją szansę w Turnieju Czterech Skoczni akurat w Ga-Pa. Będąc w świetnej formie, popełnia błędy, których nikt potem nie umie wyjaśnić. Widzę tam potencjał do współpracy. Rok temu dwukrotnie zwracałem się nawet z propozycją do federacji, ale nie odpowiedzieli. W porządku, nie gniewam się. Niech sądzą, że są nieomylni i najlepsi.
– Czy to, czym się obecnie zajmujesz, jest w jakiś sposób porównywalne z rolą Marka Noelke? Współpracowaliście razem, teraz on pracuje w sztabie Polski.
– Nie do końca. Wiem, na czym polega neurochoaching. To bardzo przydatne narzędzie, jednak według mnie jedynie krótkoterminowo. I ono dotyczy wyłącznie warstwy sportowej, a ja skupiam się na całej osobowości. Mam podejście holistyczne, czyli wobec wszystkich aspektach tego, jaki jesteś. Neurocoaching to wciąż tylko coaching. W nim chodzi o sport.
– Jak myślisz, Estończycy doczekają w końcu jakiegoś swojego mistrza?
– Oby! Ja już w ich mistrzostwach nie będę więcej skakał. Dzisiaj pewnie już by mnie pokonali.
– Mistrz Estonii w skokach narciarskich. Czy to nie najdziwniejszy tytuł sportowy, który wywalczyłeś?
– Możliwe, że tak. Medale olimpijskie były chyba bliżej normalności. Ale śmiesznie, że to przypominasz, bo mówimy o prehistorii.
– 2008 rok.
– Właśnie.
– Po co ci był ten start?
– Świetne pytanie, bo na pewno nie wpłynął pozytywnie na kadrę Estonii, którą w tamtym okresie trenowałem. Mając kilka miesięcy przerwy, a do tego raptem kilka skoków próbnych i żadnej kontroli wagi jako oficjalny emeryt i tak pokonałem wszystkich, którzy teoretycznie powinni być już ode mnie mocniejsi. Ale to miało mieć walor promocyjny. Dla środowiska w tym kraju było dużą sprawą, że udało im się mnie zatrudnić. Nie słyszałem, żeby w ostatnich latach gdziekolwiek trener wciąż chodził na skocznię i rywalizował z zawodnikami. To był ewenement.
– Skakałeś jeszcze kiedykolwiek po tych zawodach?
– Nie. Wtedy w Otepaa był mój ostatni raz.
– Nie tęsknisz?
– Ani trochę. Dzisiaj pewnie nie wszedłbym już w kombinezon. To zresztą byłoby chyba niebezpieczne, pójść i znów spróbować. Głowa nadal przecież pamięta, jak należy się odbijać, ale gorzej z ciałem. To byłoby proszenie się o kłopoty.
– Zdaje się, że w Estonii nie tylko ostatni raz skakałeś? Pracowałeś jeszcze później jako trener?
– Nie. Nigdzie.
– Jak ty w ogóle tam trafiłeś?
– Oni wówczas szukali nazwiska, które być może zainspiruje ich zespół do próby dogonienia światowej czołówki. Znaleźli mnie, akurat świeżego emeryta z jakimiś sukcesami w Pucharze Świata. Zgodziłem się. Tyle tylko, że wkrótce potem okazało się, że oni nie mają pieniędzy na rozwój, sprzęt, obozy itd. Wiele moich próśb kończyło się odmową, a tak nie dało się niczego zrobić. Kolejną sprawą pozostawało zaangażowanie chłopaków. Pomyliłem się, sądząc, że będą harować jak nigdy. Kiedy byłem na miejscu, pracowali. Ale gdy wyjeżdżałem i zostawiałem im rozpiski treningowe, okazywało się, że prawie wszyscy ich nie realizowali albo coś przycinali. Finalnie kiedy wracałem, zaczynaliśmy od początku. I tak w kółko. To na dłuższą metę niczego by nie przyniosło, zwłaszcza że wybierałem spośród raptem sześciu nazwisk. Oni nie wierzyli, że pracą mogą gdzieś zajść. Kaarel Nurmsalu, wtedy najlepszy skoczek, w tamtym okresie był jeszcze dwuboistą.
– To surowa diagnoza.
– Ale chyba prawdziwa.
– A jak byś zdiagnozował siebie jako trenera? Uważasz, że byłeś wtedy gotowy na takie wyzwanie?
– Od strony teoretycznej na pewno miałem papiery, żeby podjąć się tej roboty. Ukończyłem kursy, przez lata przyglądałem się świetnym trenerom. Ale jak teraz o tym myślę, to pewnie nie było wystarczające. Sądzę, że zabrakło mi wiedzy praktycznej. Czyli tej, jak sądzę, kluczowej.
Czytaj też: Bułgar wygrał Letnie Grand Prix. Byliśmy tam, gdzie zaczynał [REPORTAŻ]
– Co takiego powinien mieć w sobie trener, żeby osiągnąć sukces?
– Teraz już wiem, że musi być nie tylko dobrym organizatorem, szefem, ale i psychologiem. Zwłaszcza w skokach to jest wielka działka do wypełnienia, bo to bardzo mentalny sport. Czuły na emocje. Taki szef musi więc umieć rozmawiać, tłumaczyć i interesować się całokształtem, a nie wyłącznie tym, pod jakim kątem prowadzić narty w locie. Skoki same w sobie są łatwe. Trudne jest wszystko to, co wokół nich. Uwierz mi, sam najlepiej przekonałem się, o czym mowa. Gdybym wtedy miał tę wiedzę, co dziś, osiągnąłbym jako sportowiec znacznie więcej. A przede wszystkim byłbym szczęśliwszy.
– Czy skoczkowie dziś są bardziej wrażliwi niż kiedyś?
– Myślę, że tak.
– Który z trenerów, z którymi współpracowałeś, był najlepszy? Który miał to, o czym mówisz?
– Tym, który akurat do mnie trafiał najlepiej, był Hannu Lepistoe. Ale to Mika Kojonkoski zrewolucjonizował austriackie skoki. Kiedy do nas przyszedł, był młodym chłopakiem, pełnym werwy do pracy. On odmienił całe podejście do szkolenia u nas – od kadry narodowej, po szkoły sportowe i kluby. Niewykluczone, że dzięki temu, co wtedy w nas wszczepił, mogłoby nie być karier Morgensterna czy Schlierenzauera. Alex Pointner, który dostał tyle talentów, dostał de facto część ciasta, które wypiekał wcześniej Mika.
– A skoczkowie? Z kim największym, twoim zdaniem, skakałeś?
– Z Małyszem i Ahonenem. Nawet nie muszę się zastanawiać, bo to byli nie tylko mistrzowie. To były osobowości tego sportu, które bardzo się szanowało. Wiadomo, że w ciągu roku nie było zbyt wielu okazji, żeby się jakoś wspaniale poznawać, ale na tyle, ile kontaktu mieliśmy, zapamiętałem ich jako legendarnych. Oni nadawali w moich czasach ton całych skoków. Nie tylko wynikami.
– A jak jest z tym dzisiaj?
– Pytasz, czy wciąż są takie postaci?
– Otóż to. Sport przez dwie dekady stał się bardzo profesjonalny. Każdy uważa na słowa, próbuje być przezroczysty. Jako kibic tęsknię za takimi charakterkami jak chociażby Harri Olli.
– Dopóki nie robią nic bardzo złego, to tak. Ja też. Kompletnie się zgadzam, że obecnie w sporcie ogółem brakuje kolorytu. Wyrazistości, odważnych czynów i słów. Zajmowania stanowiska. Liczy się PR, a w efekcie oglądamy pięćdziesięciu skoczków, którzy zawsze mówią w wywiadach te same ogólniki. Nie wmówicie mi, że się mylę. Doskonale pamiętam, jaki był Christof Duffner, Diether Thoma czy u nas Andreas Felder albo Stefan Horngacher. Oni potrafili zabrać głos, zaprotestować. Jasne, że potem przypinano im łatkę niegrzecznych albo krnąbrnych, że bywali może mniej lubiani. Ale ich się jednocześnie bardzo szanowało. Za tę wyrazistość i szczerość właśnie.
– Osobowości napędzają zainteresowanie kibiców.
– Z drugiej strony, ja też dostawałem po tyłku, kiedy mówiłem coś otwarcie albo się stawiałem.
– Nie sądziłem, że też byłeś "bad boy’em".
– Nie no, może bez przesady! Ale kiedy coś mi nie pasowało, nie bałem się o tym wspominać. Nawet jeżeli byłem w tym odosobniony. Tego dziś w skokach brakuje.
– Wracając do twojej kariery. Po epizodzie w Estonii nie próbowałeś pozostać trenerem?
– Nie. Zrozumiałem, że to chyba nie dla mnie. Sparzyłem się.
– Wtedy zacząłeś pracę w sklepie sportowym?
– Mniej więcej, chociaż po drodze miałem jeszcze mnóstwo innych zajęć. A co do sklepu, to do dzisiaj tam jestem.
– Rozpoznają cię?
– Wciąż zadziwiająco często. Zwykle kończy się na uprzejmościach i słowach, że jeszcze pamiętają, jak pokazywała mnie telewizja. Potem biorą, co kupili i życzymy sobie miłego dnia. Tyle.
Kliknij "Akceptuję i przechodzę do serwisu", aby wyrazić zgody na korzystanie z technologii automatycznego śledzenia i zbierania danych, dostęp do informacji na Twoim urządzeniu końcowym i ich przechowywanie oraz na przetwarzanie Twoich danych osobowych przez nas, czyli Telewizję Polską S.A. w likwidacji (zwaną dalej również „TVP”), Zaufanych Partnerów z IAB* (1009 firm) oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP (88 firm), w celach marketingowych (w tym do zautomatyzowanego dopasowania reklam do Twoich zainteresowań i mierzenia ich skuteczności) i pozostałych, które wskazujemy poniżej, a także zgody na udostępnianie przez nas identyfikatora PPID do Google.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie naszych poszczególnych serwisów zwanych dalej „Portalem”, w tym informacje zapisywane za pomocą technologii takich jak: pliki cookie, sygnalizatory WWW lub innych podobnych technologii umożliwiających świadczenie dopasowanych i bezpiecznych usług, personalizację treści oraz reklam, udostępnianie funkcji mediów społecznościowych oraz analizowanie ruchu w Internecie.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie poszczególnych serwisów na Portalu, takie jak adresy IP, identyfikatory Twoich urządzeń końcowych i identyfikatory plików cookie, informacje o Twoich wyszukiwaniach w serwisach Portalu czy historia odwiedzin będą przetwarzane przez TVP, Zaufanych Partnerów z IAB oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP dla realizacji następujących celów i funkcji: przechowywania informacji na urządzeniu lub dostęp do nich, wyboru podstawowych reklam, wyboru spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych treści, wyboru spersonalizowanych treści, pomiaru wydajności reklam, pomiaru wydajności treści, stosowania badań rynkowych w celu generowania opinii odbiorców, opracowywania i ulepszania produktów, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, technicznego dostarczania reklam lub treści, dopasowywania i połączenia źródeł danych offline, łączenia różnych urządzeń, użycia dokładnych danych geolokalizacyjnych, odbierania i wykorzystywania automatycznie wysłanej charakterystyki urządzenia do identyfikacji.
Powyższe cele i funkcje przetwarzania szczegółowo opisujemy w Ustawieniach Zaawansowanych.
Zgoda jest dobrowolna i możesz ją w dowolnym momencie wycofać w Ustawieniach Zaawansowanych lub klikając w „Moje zgody”.
Ponadto masz prawo żądania dostępu, sprostowania, usunięcia, przenoszenia, wniesienia sprzeciwu lub ograniczenia przetwarzania danych oraz wniesienia skargi do UODO.
Dane osobowe użytkownika przetwarzane przez TVP lub Zaufanych Partnerów z IAB* oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP mogą być przetwarzane zarówno na podstawie zgody użytkownika jak również w oparciu o uzasadniony interes, czyli bez konieczności uzyskania zgody. TVP przetwarza dane użytkowników na podstawie prawnie uzasadnionego interesu wyłącznie w sytuacjach, kiedy jest to konieczne dla prawidłowego świadczenia usługi Portalu, tj. utrzymania i wsparcia technicznego Portalu, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, dokonywania pomiarów statystycznych niezbędnych dla prawidłowego funkcjonowania Portalu. Na Portalu wykorzystywane są również usługi Google (np. Google Analytics, Google Ad Manager) w celach analitycznych, statystycznych, reklamowych i marketingowych. Szczegółowe informacje na temat przetwarzania Twoich danych oraz realizacji Twoich praw związanych z przetwarzaniem danych znajdują się w Polityce Prywatności.