Co stanie się, gdy zgasną światła? Gdy sportowiec po raz ostatni zatrzaśnie drzwi szatni? Pele po zakończeniu futbolowej kariery dostał ministerialną tekę. Mike Tyson został bankrutem. A na polskim podwórku? Adam Małysz jest prezesem narciarskiej federacji. Coraz więcej jest jednak takich, którzy wybierają media. Zostają ekspertami w telewizyjnych studiach. Nielicznych słucha się dobrze. Zdzisława Ambroziaka niemal każdy słuchał z przyjemnością.
👉 Wspomnienie o Ambroziaku. Tego nie ma w Wikipedii
"Olbrzym" pod siatką
Czy był bardziej siatkarzem, czy dziennikarzem? Trudno to jednoznacznie ocenić. Zaczynał od sportu i to pomogło mu "czuć" rywalizację, gdy potem już tylko o niej pisał lub mówił. A na świat przyszedł pod koniec wojny, 1 stycznia 1944 roku w Warszawie w domu Stanisława i Anny Rozenthal. Już jako dziecko zakosztował sportu. A smakował mu potem przez całe życie.
Warunki fizyczne miał imponujące. Tymi dwoma metrami wzrostu wzbudzał respekt. Pisali o nim per "olbrzym", choć był taki o gołębim sercu. I pewnie dzięki temu nadmiarowi centymetrów odnalazł się w siatkówce, dyscyplinie, którą później, już zza mikrofonu, określał będzie jako "wyjątkową", "najbardziej drużynową ze wszystkich", "sport dla inteligentnych".
Dobrze szło mu to przebijanie i zbijanie "skóry", jak mawiał o piłce. Grał w stołecznym Orle, Spójni, AZS-AWF i Skrze. Trzy mistrzostwa kraju zdobył w barwach akademickich. Potem były kluby włoskie, bo to właśnie "Ambroży" przecierał szlaki następcom na Półwyspie Apenińskim. Grał tam do aż do 37 roku życia! Na swój podbój parkietów za liry musiał jednak cierpliwie poczekać, bo dobrych sportowców Polska Ludowa nie wypuszczała ot, tak sobie. Obowiązywał limit wieku. No i trzeba było mieć jeszcze jakieś osiągnięcia...
– Kiedyś, żeby wyjechać na Zachód, trzeba się było najpierw zestarzeć, potem trzeba było jeszcze dobrze grać. Ja jechałem mając 28 lat, miałem też stosunkowo dużo "zasług" i nie musiałem nikogo całować po rękach – wspominał w 1997.
A zasługi? Miał, bo prócz klubów, była też reprezentacja…
Zagrać w Łodzi i...
W biało-czerwonych barwach zagrał 220 razy. Pierwszą dużą i ważną imprezą, w której wziął udział był Puchar Świata. W roku 1965 organizowała go Łódź. Młody Ambroziak nie miał jeszcze wielkiego wpływu na grę, ale zebrał konieczne doświadczenie. I dostał srebrny medal, bo przegraliśmy z ZSRR tylko gorszym bilansem setów. A "Dziennik Łódzki" pisał po ostatnim meczu z Rumunią, że Miasto Włókniarzy było świadkiem największego sukcesu rodzimej siatkówki.
Dwa lata minęły i Zdzisław znów przywiózł medal. W Turcji Polacy bili się wtedy o mistrzostwo Europy. Nieźle grali, od początku mając serię fantastycznych zwycięstw. A po drugiej stronie siatki bezradni byli Bułgarzy, Albańczycy, Niemcy zachodni, Rumuni, Węgrzy, Jugosłowianie i Włosi. Przegrywali. Tylko ZSRR, NRD i Czechosłowacja okazały się lepsze. Ale i tak nietypowe reguły tej rywalizacji dały Polsce brązowy medal.
W trakcie tego turnieju "Duży" nie grywał wyłącznie na boisku. Reprezentanci kraju siadali bowiem sobie często do stołu, na partyjkę brydża. Czasami pechowo, bo w trakcie jednej z gier, w hotelu, dwóch Turków mocno się poróżniło. Jeden z nich wyciągnął pistolet i strzelił do adwersarza. W sali popłoch. A Ambroziak tak bardzo się przestraszył, że upadł na podłogę, łamiąc przy tym krzesło. Potem były przesłuchania. I trochę strachu, bo tubylcy postanowili odnaleźć Polaków…
W 1968 i 1972 wyjechał Zdzich na igrzyska olimpijskie. Meksyk i Monachium nie okazały się jednak miastami szczęśliwymi dla naszej siatkówki, tej w męskim wydaniu. W 1968 Polacy skończyli na piątym miejscu. Cztery lata później było jeszcze gorzej. Inaczej niż zawodem dziewiątego miejsca nazwać przecież nie można.
Po monachijskich igrzyskach coś w Ambroziaku pękło. Był już wtedy raczkującym dziennikarzem "Sportowca", ale jeszcze zawodnikiem. Ambitnym, mającym duże oczekiwania wobec siebie. Pod siatką uchodził za walczaka. Ale Monachium skończyło definitywnie karierę w kadrze. Odchodził z niej, mając żal w sercu.
– Rano Palestyńczycy wdarli się do pokojów Izraelczyków, po południu graliśmy z ZSRR o półfinał. Byłem w bardzo dobrej formie, drużyna była dobrze przygotowana, ale "daliśmy ciała". Zdaje się nawet, że przy meczbolu atakowałem piłkę, a ta spadła mi pod nogi. Mogliśmy ich dorwać, mieliśmy szansę i się nie udało. To jest moje wspomnienie. Wspomnienie sportowej porażki – mówił w wywiadzie dla sport.pl w 2002.
Odszedł z reprezentacji przed erą "Kata", Huberta Wagnera. Przed czasem wielkich sukcesów. Z tym wielkim trenerem grał jednak w barwach warszawskiego AZS. Przed igrzyskami w Montrealu, na łamach "Sportowca" Ambroziak tak to opisał:
– Hubert Wagner doprowadził do sytuacji, a ściślej – doprowadzono do sytuacji, w której każdy rezultat siatkarskiego turnieju na Igrzyskach Olimpijskich w Montrealu, poza złotym medalem dla Polaków, będzie klęską trenera. Nie wiem doprawdy, czy bardziej pragnąć dla niego zwycięstwa, czy prawdziwej ludzkiej życzliwości w razie niepowodzenia.
Na szczęście wyszło pięknie. Polacy wywalczyli w Kanadzie złoto olimpijskie. Jedyne w historii. On, jako gracz, nie mógł już w tamtym spektaklu uczestniczyć. A potem, już jako kibic i sprawozdawca, też nie doczekał wielkich triumfów Gruszki, Wlazłego, Kubiaka, Kurka i... Świątek.
Dziennikarz i kolega
Po zejściu z parkietu skupił się na pracy dziennikarza. Redaktorem naczelnym tygodnika "Sportowiec" był wtedy Witold Duński, któremu "Ambroży" imponował nie tylko tym, że był sportowcem z krwi i kości, ale nade wszystko pisaniem i wysławianiem się. Czynił to nienaganną polszczyzną. A to nie było aż tak typowe dla aktywnego sportowca.
– "Zdzichu" faktycznie był fenomenem. Młody, zdolny i obyty w świecie, a do tego potrafił pisać. Mimo, że wyjeżdżał za granicę, by realizować kolejne siatkarskie kontrakty, to zawsze miał pewne miejsce w redakcji. Nie bez znaczenia był pewnie fakt, że grając we Włoszech miał dostęp do obcej waluty – wspomina jego redakcyjny przyjaciel Jerzy Chromik.
Ze względu na wzrost, zwalistą sylwetkę i pociągłą twarz koledzy nazywali Zdzisława "Potworem". W tamtym "Sportowcu" każdy miał ksywkę. Do dziś jednak nie wiadomo, kto wymyślił tę dla Ambroziaka.
Pomiędzy pracą przy tekstach trwały w redakcji zażarte dyskusje. Debatowano o polityce, o życiu i o sporcie. "Potwór" chętnie uczestniczył w tych rozmowach. Zwykle był w przy tym do bólu logiczny. A gdy odszedł od tematu dyskursu, to zwykł mawiać: – Zaraz, zaraz, ale do czego ja prowadzę? Nie uśmiechał się za często, ale nie znaczy, że nie miał do siebie dystansu.
– Po meczu Polski z Albanią w Mielcu wracaliśmy służbowym samochodem. Zdzichu usiadł z przodu, obok kierowcy, bo tylko tam mógł w miarę wygodnie wyprostować długie nogi. Na zewnątrz mgła. Po prostu mleko rozlane nad drogą Widoczność ograniczona do minimum. Z tyłu jechał Eugeniusz Warmiński, nestor fotografii sportowej. Doradził: - Zdzichu, uchyl drzwi, złap prawym butem pobocze, to łatwiej będzie nam się trzymać szosy – wspomina Chromik.
"Potwór" chętnie odwiedzał znajomych, także tych w blokach ery Gomułki. Te miały sufity w mieszkaniach za nisko. Dwumetrowiec musiał przechadzać się po takich pokojach zawsze z pochyloną głową, bo nie chciał wyjść z guzem. Gości przyjmował też chętnie u siebie. Grillowali u niego Jacek Wszoła i Tomasz Wójtowicz. W domu, w podwarszawskiej Wesołej, który – tu ciekawostka – kupił potem Jacek Kurski, Zdzisław słuchał całymi dniami muzyki. Uwielbiał ją, bo duszę miał nader wrażliwą. W jednym z filmów o sobie, tak opowiadał:
– Mówiłem, że główną pasją moją jest pies. Ale to nie jest do końca prawda. Bo tak naprawdę moją pasją jest ta dziewczynka (tu wskazał na córkę) i jej mama. Niektórzy uważali, że mam pewne zdolności do sportu. Potem, może nawet i do dzisiaj, niektórzy mówią, że jestem nienajgorszym dziennikarzem, w każdym razie w pewnych dziedzinach. Przed chwilą długo i kwieciście się chwaliłem, jak realizuję się w kuchni. Tymczasem, tak naprawdę, jedyną dziedziną, w której uważam, że mam zdolności jest muzyka.
I pokazał przed kamerą sprzęt grający, kolekcję płyt, a potem w głośnikach rozległa się piosenka Ray'a Charlesa. Juliusz Machulski nie bez powodu wziął go więc do ról w filmach "Deja vu" i "Kiler-ów 2-óch". Dykcja, niezwykła barwa głosu i obycie z kamerą pomogły mu w tej przygodzie.
Był też kolegą bardzo serdecznym i pomocnym.
– Chciałem kiedyś kupić telewizor marki JVC. Brakowało mi tylko stu dolarów. Wyciągnął banknot i zastrzegł, że zwrócę, jak kiedyś będę miał. Oddałem mu po dwóch miesiącach. A tamten gest zapamiętałem na zawsze – wspomina Jerzy Chromik z tamtego "Sportowca". I dodaje: – Był naprawdę miłym kumplem. Pracując już dla konkurencyjnego tytułu napisał po latach serdeczny felieton. Chwalił mnie, że zorganizowałem w "Ekspresie Wieczornym" dział, w którym inaczej pisano o sporcie i dbano o język polski. Ale, mimo wieloletniej znajomości potrafił też pstryknąć w nos. Kiedy Plus GSM miał wejść do polskiej siatkówki poproszono mnie, bym napisał o tym tekst. Zrobiłem to. Wydał mi się niezły, więc podpisałem go nie pseudonimem, ale swoim nazwiskiem. Kilka dni później Zdzich opublikował felieton, w którym zapytał, ile za to wziąłem od Polkomtela. Zawsze był bardzo pryncypialny.
Ze "Sportowca" Ambroziak odszedł do tygodnika "Mecz" właśnie z Chromikiem, Andrzejem Personem i Maciejem Biegą. Z tym ostatnim połączyły go nie tylko strony kolejnego pisma, ale i data śmierci. Redaktor Biega zmarł także 23 stycznia, tyle że... 13 lat wcześniej.
"Ambroży" pisał po "Meczu" w "Nowej Europie" i w "Gazecie Wyborczej", w której co tydzień zamieszczał felietony "Od ściany do ściany". Dwa lata po jego śmierci zebrano je w książce "Swoje wiem i piszę". Książkę o swoim tacie planowała też wydać córka, ale próżno jej szukać w antykwariatach.
Zdzisław Ambroziak odnalazł się także pięknie w roli komentatora telewizyjnego. Miał niski głos z charakterystyczną chrypką. Taki, który kibic rozpoznawał natychmiast. Najczęściej siadał za mikrofonem, by relacjonować siatkówkę, ale bliski był mu też tenis ziemny. Andrzej Person jest zdania, że był wzorowym uczniem Bohdana Tomaszewskiego. Tak jak Mistrz cenił pauzę, ciszę i "mowę" piłeczki na korcie. Zawsze unikał słowotoku, nie nawijał makaronu na uszy, by opisać gem, set, i mecz. Spotkania siatkarskie też komentował barwnie. Wiele jego tekstów przeszło do historii. Choćby ten:
– Mówiąc między nami drodzy państwo, byłoby lepiej gdyby Dawid Murek przebił tę piłkę i dał szansę Hiszpanom tak, jak się daje szansę blondynce.
Wszystko, co kochał i cenił zostawił 23 stycznia 2004 roku. Zmarł po ciężkiej chorobie, mając 60 lat. Powinien być wzorem dla dziennikarzy sportowych. Niektóre rady można jeszcze znaleźć w czeluściach sieci:
– We wszystko co robię, co robiłem, zawsze wkładałem więcej serca niż pracy. W związku z tym miałem dużo więcej doznań i wrażeń aniżeli sukcesów. Zarówno w sporcie, jak i dziennikarstwie.