– Dobrze mnie tu przyjęto. Często Polaków wracających do kraju po latach traktuje się gorzej. Kibice proponowali nawet, żebym wyrobił sobie jordański paszport – mówi Łukasz Gikiewicz, napastnik Al-Faisaly Amman, wcześniej zawodnik między innymi Śląska Wrocław, ŁKS, AEL Limassol, Lewskiego Sofia czy Ratchaburi FC.
Mateusz Karoń, SPORT.TVP.PL: – To już szósty kraj po opuszczeniu Polski...
Łukasz Gikiewicz: – Być może trzeba będzie dopisać niebawem do tej listy kolejne miejsce. Tak to w życiu jest, że coś zmieniamy. Oczywiście nie planowałem takiego przebiegu kariery, kiedy odchodziłem ze Śląska Wrocław.
– Mogę prosić o więcej szczegółów?
– Odrzuciłem propozycję przedłużenia kontraktu z Al-Faisaly Amman, który wygasa w maju. Kilka miesięcy temu wygraliśmy Arab Championship, tam pokazałem się z dobrej strony. Pytają o mnie kluby z Kataru i Egiptu, ale to zły moment, by na ten temat rozmawiać. Mamy mały kryzys w Al-Faisaly. Jako obcokrajowiec oraz piłkarz z doświadczeniem muszę pomóc drużynie rozwiązać problemy.
– Były obawy przed pierwszym dalekim wyjazdem?
– Żadnych. Wiem, że miejsca proponowane mi przez agentów są bezpieczne. Można w nich spokojnie żyć. Telewizja pokazuje wojny, zawirowania polityczne, a od lutego wybuchło w Jordanii mniej bomb niż w Europie.
– Ale do Syrii, gdzie trwa wojna domowa, jest z Amman mniej niż 100 kilometrów.
– Nie bałem się ani trochę, kiedy mieliśmy jechać na mecz pod granicę jordańsko-syryjską. Nie odczuwam strachu. Nigdzie nie miałem problemów z aklimatyzacją, szybko poznawałem najważniejsze słowa. Dobrze mnie tu przyjęto. Często Polaków wracających do kraju po latach traktuje się gorzej. Kibice proponowali nawet, żebym wyrobił sobie jordański paszport.
– Aż tak?
– Jakiś czas temu odwiedzili mnie dziennikarze z Wrocławia. Przyjechali zobaczyć nasz mecz i byli w szoku. Otoczka, wszystko wygląda dobrze. Nie spodziewali się, że kibice mogli pokochać Gikiewicza tak bardzo. Trudno im wymówić moje nazwisko, więc dla nich jestem po prostu "Lukasem".
– A co arabskim?
– Znam podstawowe zwroty. Mamy trenera z Chorwacji, ale wtrąca pojedyncze słówka po arabsku. Często ktoś nam tłumaczy i zawsze rozumiem, o co chodzi. Tak samo było w Kazachstanie i Tajlandii. Komunikacja nigdy nie sprawiała mi kłopotów.
– Z trenerem rozmawiacie po chorwacku?
– Mam szczęście. Ściągał mnie szkoleniowiec, który był Serbem. Z każdym szkoleniowcem mogę porozmawiać w języku, który doskonale zna. Nauczyłem się chorwackiego ze względu na narzeczoną Anję.
– Tamtejszy futbol różni się znacznie od naszego?
– To jest żywioł. Kiedy wracaliśmy z meczu, fani zablokowali lotnisko na cały dzień. Opóźniono albo odwołano loty. Co do piłkarzy, brakuje dyscypliny taktycznej. Czasami tracimy gola i nagle dwóch stoperów biegnie do ataku. Bywa również tak, że przegrywamy, a oni zaczynają... się bić. Trzeba umieć ich pohamować. Są porywczy, ale za klub i drużynę oddadzą wszystko.
– Jordania to dobre miejsce do życia?
– Mógłbym tu zostać dłużej. Czuję się fantastycznie, wstałem o 10, było 31 stopni i świeciło słońce. Ludzie są przyjaźni. Nigdzie nie muszę płacić za obiad i kawę. Jeśli obcokrajowiec daje z siebie sto procent, to może być pewny, że zwrócą mu je z nawiązką. Od pierwszego dnia zaakceptowano mnie jak swojego. Może dlatego, że na początku wygraliśmy kilka spotkań, a ja grałem dobrze. Właściwie, dostaję wszystko, na co miałbym ochotę. Wcale nie – jak w Arabii Saudyjskiej – "jutro, jutro, jeśli Bóg będzie chciał", tylko natychmiast. Jeśli mam wolne, jadę nad morze Martwe, leżę sobie na tafli wody. Nie da się narzekać.
– Ale w Arabii Saudyjskiej tak wesoło nie było...
– Wymagania wobec obcokrajowca w krajach arabskich zawsze są większe. Jeśli nie grasz dobrze, to kibice są na ciebie źli. Nikt nie będzie tu atakował Jordańczyków, bo właśnie my mamy podnieść poziom zespołu. Jest gorszy okres. Kibice już wytykali mi, że nie strzeliłem gola od trzech meczów.
– Presja jest duża?
– Prosty przykład: jedziemy na mecz z liderem. Nie piszą do Jordańczyków, tylko od razu do mnie i pozostałych dwóch obcokrajowców, żeby któryś z nas zdobył bramkę. Trzeba sobie radzić.
– A jeśli nie wyjdzie?
– Dostanie pan kopa i musi sobie znaleźć nowe miejsce pracy. Nie tak jak w Polsce, że przyjeżdża czarnoskóry i skacze wokół niego 10 osób, bo może jest mu za zimno i chłopak potrzebuje koca... W Arabii Saudyjskiej i Jordanii jest zasada, że jeden zespół może mieć w "11" tylko trzech obcokrajowców. Na moje miejsce są setki chętnych.
– Arabia Saudyjska słynie z rygorystycznych wymogów wobec kobiet.
– Powoli i to się zmienia. Kiedy tam grałem, Anja nie mogła jeździć na mecze. Obowiązywał zakaz prowadzenia samochodów przez kobiety. Już go znieśli. Poza tym, żyłem w Dżedda i tam było dość luźno. W Rijad, gdzie mieszkał Adrian Mierzejewski, zwracali uwagę na wszystko. Do galerii nie można iść w spodenkach, które nie zakrywają kolan. Do wszystkiego da się przyzwyczaić, jeśli trzeba. A jak będziemy marudzić, to za pół roku nas pożegnają.
– Były też problemy z wypłatami...
– To specyficzne miejsce. Idzie gorzej i piłkarze nie dostają pensji. Potem przyjedzie szejk, zdobędzie pan bramkę i wyrównają wszystko. Każdy przeżywa takie sytuacje. To samo dotyczy mistrza kraju i drużyny walczącej o utrzymanie.
– Adrian Mierzejewski w Turcji nie mógł spokojnie wyjść na miasto. Jak jest w innych krajach arabskich?
– W Arabii Saudyjskiej miałem spokój, bo żyłem w innym mieście. W Jordanii ciągle chcą zdjęcia. Teraz modny jest Snapchat, więc "snapują". Moja Anja (chorwacka koszykarka Anja Grigin jest partnerką Łukasza Gikiewicza – przyp. autor) też jest tu znana. Nie przepada za fotkami, więc godzi się niechętnie. Dla mnie to żaden problem. Zawsze zostaję po meczach, lubię mieć czas dla kibiców.
– A nie brakuje Polski?
– Pewnie, że tęsknię. Często muszę odpowiadać na pytania, kiedy wrócę. Nie ukrywam, męczy mnie to. Nawet babcia, gdy składała mi życzenia z wyprzedzeniem, chciała to wiedzieć. Nie umiem określić, kiedy przyjadę do kraju. Szybciej ktoś może odwiedzić mnie. W Święta Bożego Narodzenia na pewno będę tutaj, bo w Sylwestra gramy mecz, ale to mnie nie martwi.
– Polscy piłkarze mają dobrą markę w tamtym regionie?
– Jest nas niewielu, przecieramy szlaki. Adrian Mierzejewski robi dobrą robotę. Mam prośby, żeby załatwić jakiś klub. Jeszcze nie jestem menedżerem, więc niczego nie mogę obiecać.
– A będzie pan?
– Czuję się dobrze, jem zdrowo i pogram jeszcze pięć, sześć lat. Zobaczymy, co się wydarzy. Mam dużo kontaktów, znam języki, nie odpycham ludzi. To dobra baza dla agenta. Mój prawnik z Chorwacji już proponował, żebyśmy to wykorzystali. Nie chciałbym jednak wybiegać myślami zbyt daleko.
Rozmawiał Mateusz Karoń