Na półmetku 73. Turnieju Czterech Skoczni reprezentacja Polski istnieje w nim tylko teoretycznie. Jedynym, który trzyma kontakt z szeroką czołówką, pozostaje Paweł Wąsek. Pozostali Polacy mają problemy choćby z punktowaniem. Tymczasem szefowie drużyny, w tym Thomas Thurnbichler i Alexander Stoeckl, mówią o dużej presji i naciskach mediów. Nie. To jest presja i naciski samych zawodników. Bo to oni, a nie media, najwięcej tracą na tym, że blisko lądują.
Korespondencja z Garmisch-Partenkirchen
Na początku zaznaczmy, że ten artykuł nie jest o Pawle Wąsku. To jedyny polski skoczek, który od początku zimy prezentuje względnie równy, stabilny poziom, w Oberstdorfie potwierdzony powrotem do TOP10 konkursu Pucharu Świata po długich czterech latach. 25-latek (rocznikowo już ma 26) wreszcie odnalazł siebie na skoczniach: punktuje, odlatuje, buduje pewność siebie. I słucha uwag trenerów, co zresztą sam podkreślał Thomas Thurnbichler.
Ten tekst jest jednak o tych, którzy tej pewności siebie jakoś nie budują.
Karawana Turnieju Czterech Skoczni opuściła Niemcy. To, co wydarzyło się w Oberstdorfie i w środę w Ga-Pa, zasługuje wyłącznie na zapomnienie. O ile przed rokiem w Nowy Rok wchodziliśmy jeszcze względnie z nadziejami, bo tam Matthias Hafele po nocnej akcji dostarczył nowe kombinezony, a w finale obejrzeliśmy trzech biało-czerwonych, tak tym razem kadra PZN powtórzyła antywyczyn z niedzieli na Schattenbergschanze. W finale poza Wąskiem znalazł się znów jeszcze tylko jeden zawodnik (tym razem Piotr Żyła), który odstawał od reszty, ale wygrał słabą parę KO. Pozostali po 1. serii przeszli przez strefę wywiadów, odpowiedzieli z bólem na kilka pytań, a potem – zamiast znów na rozbieg – poszli do szatni.
Wytężone szukanie przyczyn polskiej katastrofy trwa w najlepsze.
– Austriacy i Niemcy odskoczyli pozostałym sprzętowo, a u liderów Pucharu Narodów – absolutnych dominatorów tej zimy – za rozwojem wg Thurnbichlera stoi harmonijne ułożenie całego szkolenia, współpraca między grupami, rozwój wiedzy, przepływ informacji i duże inwestycje w sztab technologiczny.
– Polskie kombinezony nie są tak złe, jak sugerowano na pewnym etapie sezonu. Choć kiedy Aleksandrowi Zniszczołowi w Ga-Pa (być może celowo) dano na konkurs taki nieco za duży w biodrach, to okazało się, że ta sztuczka nie przejdzie u kontrolera FIS i ten wlepił Polakowi (kolejną już w naszej kadrze) dyskwalifikację.
– Polaków w pojedynczych próbach stać na bycie konkurencyjnymi. Jakub Wolny, wspomniany Żyła, Zniszczoł i Paweł Wąsek są w stanie przy dobrych próbach osiągać wyniki na miarę TOP10. Liczba takich pojedynczych skoków tej zimy zbliża się do 40 sztuk. Niestety, żadna dotąd nie była na poziomie TOP3.
– Kłopot w tym, że poza Wąskiem te incydenty na plus są nie do przewidzenia. To jedno wielkie falowanie. To tak, jakby o metrach i miejscu obecnie decydowała w polskiej kadrze maszyna losująca. Może kulka spadnie na ruletce na czerwone, a może na czarne. Wyjąwszy Wąska, nie ma u naszych żadnej powtarzalności. A jeśli jest, to ostatnio taka negatywna.
– Obecnie skoczków występujących w PŚ nie ma kto zastąpić z zaplecza. Nikt tam się nie wyróżnia, a juniorzy, którzy mogliby ew. uczyć się na TCS dorosłych skoków w elicie, nie są tu wysyłani m.in. z uwagi na plan treningowy przed MŚ juniorów. A to akurat nie jest złe rozwiązanie, bo to nie oni powinni być dziś ratunkowymi, skoro mamy wielu starszych skoczków. Niestety są w kryzysie lub dołku.
– O ile Maciej Kot czy Andrzej Stękała to obecnie zawodnicy spoza głównego pola widzenia Thurnbichlera, to już Tomasz Pilch, Jan Habdas i Kacper Juroszek zaczynali to lato w kadrze A. Thomas, niestety, poniósł z nimi (na razie) szkoleniową klęskę i w efekcie odesłał niżej. To mocno obciąża jego CV jako tego, który do Polski przyszedł jako spec od wprowadzania nowych twarzy do elity. Przypomnijmy, że pod jego wodzą w górę poszedł m.in. Daniel Tschofenig – od Ga-Pa już lider cyklu PŚ.
Tę wyliczankę wiedzy o trwającej zimie można by jeszcze kontynuować. Jak po Ga-Pa mówił sam szkoleniowiec, a potwierdzał np. Zniszczoł, nasi skoczkowie nie potrafią obecnie wykonywać w kluczowych momentach swoich normalnych skoków – takich, na jakie ich stać. Stąd Olek po szóstej lokacie w serii próbnej w środę chwilę później spadł na bulę i nie wszedł do finału już drugi raz na tym turnieju. Stąd też biorą się problemy Żyły, Wolnego czy Kubackiego.
Ale jednym jest ich zdiagnozowanie. Drugim jest ich naprawienie.
Warto dodać, że Dawid – co słyszeliśmy ze środka środowiska, nie tylko od trenerów – na ostatnich zgrupowaniach przed zimą był wyróżniającą się postacią. A potem coś się popsuło. To znaczy nie "coś", tylko jego technika. Tylko że kiedy po Titisee-Neustadt został wycofany z PŚ kosztem treningów, mówiono, iż cykl naprawiania potrwa dłużej. A wycofanie jest bezterminowe. To po prostu mało się klei, że choć zapowiedziano gruntowny remont jego skoków, to już dwa tygodnie później Kubacki skakał w Oberstdorfie. Jak sam przyznał, "takich propozycji się nie odrzuca, ale o logikę tych ruchów należy pytać trenerów". Dawid wolał pozostać dyplomatą. Ale to jasne, że sam pewnie niewiele z tego rozumie. Niestety wytłumaczenie tego kręcenia się w kółko jest oczywiste: gdyby na zapleczu był ktoś mocniejszy, kto dałby sobie radę w TCS, to Kubacki miałby więcej czasu. Przyjechał do Niemiec, bo ktoś musiał. A on, choć pogubiony, i tak okazał się najlepszy, co tylko gorzej świadczy o ogóle polskiej jakości w skokach w tej chwili.
Kubacki raczej nie wierzy, że tej zimy wróci jeszcze do stawania na podium. Przyznał to, ale również podkreślił, że nadal stać go na miejsca w TOP15. Do tego jednak jest potrzebny plan naprawczy. I tu jawi się kluczowe pytanie: czy taki plan właśnie, ale przeprowadzony rzetelnie, a nie po łebkach jak treningi Dawida po Titisee, trenerzy dla polskich skoków będą jeszcze w stanie wprowadzić. Bo patrząc na czas, w jakim jesteśmy, jest jeszcze na to przestrzeń – do MŚ w Trondheim zostały dwa i pół miesiąca. Wystarczy jedynie mieć pomysł. Pomysł i przekonanie z obu stron, że koło ratunkowe da się jeszcze rzucić i – z drugiej strony – złapać.
Gdyby oceniać sytuację wyłącznie po obrazie grupy z Oberstdorfu i Ga-Pa, nadzieje na to są nikłe.
Thurnbichler mówi, że do kroku naprzód potrzebne jest więcej luzu, mniej usztywnienia, a przede wszystkim mniejsza presja, którą kadra po prostu odczuwa. Dyrektor Alex Stoeckl zastanawia się z kolei, że media nie powinny może aż tak mocno naciskać, bo to ciśnienie na powrót do elity gryzie się ze spokojem, jakiego potrzebuje teraz ten zespół.
Ale to tak nie działa. Bo po tym, jak po poprzedniej zimie Thurnbichler otrzymał wielki kredyt zaufania od PZN i po prostu zaczął wszystko od nowa po wyciągnięciu wniosków, tego spokoju w pracy było całe pół roku. To wystarczająco, aby wprowadzić twardy reset i przygotować tę grupę do bycia konkurencyjnymi. I trudno dziwić się skoczkom, że obecnie – gdy tydzień w tydzień uciekają im punkty PŚ, a przede wszystkim premie, jakie się za te punkty wypłaca – to sami zawodnicy ponurymi nastrojami i potrzebą nadziei wytwarzają tę presję w największym wymiarze.
A media? To oczywiście wyświechtane sformułowanie, jednak media – przynajmniej w zakresie troski o kondycję tej grupy – po prostu stają się głosem tłumu. A ten tłum nie jest ślepy i widzi, że mając wielkie środki na funkcjonowanie, dopływ dzieci, które marzą o byciu mistrzami i całkiem zdolne pokolenie juniorów (w tym tych juniorów, którzy opuścili już ten wiek, ale stali się kamieniami w bucie Thurnbichlera po tym, jak ich nie rozwinął) świat najzwyczajniej zaczął nam uciekać. Co więcej, kolejne mocne wywiady Adama Małysza (głównie na łamach Onet.pl) – choć wprowadzają nerwowość wewnątrz kadry – nie są wynikiem złej woli, tylko zaniepokojenia tym, co może być z polskimi skokami jutro. Małysz, choć czasami faktycznie traci kontrolę i gasi pożar benzyną, najlepiej wie, że rynek sponsoringu jest trudny i już teraz na pewnych polach PZN odczuwa, jak bardzo. Wyniku skoczków potrzebuje więc jak tlenu. A to, czego potrzebuje najmniej, dzieje się właśnie teraz.
Andreas Widhoelzl, który aktualnie prowadzi najmocniejszą kadrę świata, niedawno powiedział, że "presja jest przywilejem" i "każdy, kto chce być na szczycie, musi mieć jej świadomość. A my chcemy".
My też chcemy. Bo presja, zainteresowanie kibiców, gazet i telewizji, to jest przywilej. I niestety fakt, że gdy nie idzie, te głosy nie są najbardziej przychylne, nie może być żadnym wytłumaczeniem. Gdy znikną, znikną też sponsorzy i pieniądze. A drogi od "wielka szkoda" do "wszystko jedno" nikt nie chce pokonać. A przynajmniej nikt, kto życzy polskim skokom dobrze.
Adam Małysz pojawi się w Austrii na drugiej części Turnieju Czterech Skoczni. Ma osobiście rozmawiać tu ze Stoecklem i Thurnbichlerem. O czym? Pozostaje się wyłącznie domyślać.
– Kontrakt Thomasa jest ważny do 2026 roku. To tyle – uciął ten wątek w rozmowie z TVPSPORT.PL Stoeckl.