Jeszcze do niedawna byłem sceptyczny co do europejskich perspektyw Neymara. Brazylijski gwiazdor – przedwcześnie, a w istocie absurdalnie okrzyknięty następcą samego Pele – adaptował się w Barcelonie niełatwo. Jednak ostatnio zaczął spełniać nadzieje. Gra coraz lepiej, wraz z Messim tworząc niezmiernie groźny i skuteczny tandem. Czy wszakże Neymar podbije Europę na dobre?
Tak, jak w swoim czasie czynili to Argentyńczycy Orsi, Monti, Di Stefano, Rial, Sivori, Maradona, Batistuta, a teraz Messi. Urugwajczycy Andreolo, Schiaffino, Francescoli, Montero, a obecnie Suarez czy Cavani. Brazylijczycy Waldo, Romario, Lucio, Cafu, Dida, Ronaldo, Ronaldinho, a od lat Dani Alves. W wielkich klubach Włoch i Hiszpanii radzili sobie jeszcze lepiej niż w ojczyźnie.
Ale nie wszystkim powiodło się tak dobrze. Historia futbolu zna wiele niepowodzeń i pełnych goryczy niespełnień. Bywali już latynoscy wirtuozi, którym na Starym Lądzie szło jak po grudzie. Przywołajmy tylko najgłośniejsze przypadki.
W 1958 Brazylia w porywającym stylu zdobyła wreszcie mistrzostwo świata. Jej "Jogo Bonito" czyli "Piękna Gra" była w najwyższej cenie; artystów z Kraju Kawy wręcz rozszarpywały kluby Argentyny i Urugwaju. Europa nie mogła zostać w tyle. I oto królewski Real Madryt sięgnął po dyrygenta Canarinhos. Didi był nie tylko mistrzem świata (w 1962 zdobył tytuł ponownie). Znakomity rozgrywający stanowił duchową podporę i ostoję drużyny, był jej liderem, alfą i omegą.
Tyle że w Realu identyczną funkcję pełnił genialny Argentyńczyk, Alfredo Di Stefano. Okazało się, iż dla dwu przywódców, dla dwu caudillos w jednym organizmie nie ma miejsca. Di Stefano rządził Realem suwerennie, wywierał nań wpływ przemożny, no i nie znosił konkurencji. Didi musiał uznać jego wyższość. Toteż niebawem jak niepyszny spakował manatki i wrócił do domu. Tym bardziej, że inne wielkie kluby Europy też miały swoich liderów. W Barcelonie dominował Kubala, w Milanie Schiaffino, w Juventusie Sivori.
Przypadek drugi to fantastycznie uzdolniony Peruwiańczyk Cubillas. Na MŚ 1970 i 1978 należał do najlepszych na świecie. Kocie ruchy, szybkość, brylantowa technika, przebój, strzał: umiał dosłownie wszystko. Jego pech polegał na tym, że trafił do klubów, które wówczas niezbyt liczyły się w Europie. Ani portugalskie Porto, ani tym bardziej szwajcarski Basel nie należały do potentatów. O ile Didi zderzał się z mocarzami futbolu, to Cubillas nie miał godnych siebie partnerów. A przecież mógł być gwiazdą Realu, Interu, czy Milanu. Los zrządził inaczej.
Podobnie potoczyła się kariera Kolumbijczyka, Carlosa Valderramy. Fenomenalny rozgrywający dwukrotnie został wybrany najlepszym piłkarzem obu Ameryk. Dyrygent niezrównany, mistrz złotych podań, nie tracący zimnej krwi w największym tłoku. Jego talent powinien świecić pełnym blaskiem w najpotężniejszych firmach. Tymczasem grywał zaledwie u średniaków: w hiszpańskim Valladolid i francuskim Montpellier, marnotrawiąc tam niezwykłe zdolności. Pełnię klasy demonstrował tylko u siebie, zwłaszcza w reprezentacji. Szkoda.
Nie trzeba zresztą sięgać aż za Ocean. Mamy dostatecznie dużo rodzimych niespełnień. Przecież szczególnie fantastyczne pokolenie graczy Kazimierza Górskiego miało wszelkie dane na światowe kariery. Już w roku 1969 Real płacił za Lubańskiego milion dolarów, kwotę wtedy bajońską. PRL był wszakże odgrodzony od Europy barierą polityczną. Za późno, a niekiedy i w niewłaściwym kierunku wyruszali na zachód Deyna, Lato, Gadocha, Tomaszewski. Odnalazł się we Francji Szarmach, ale drzwi na oścież wyważył dopiero Boniek. Do najwyższych klubowych zaszczytów doszli oprócz niego tylko Młynarczyk i Dudek. Teraz furorę robi Lewandowski. Drzwi stoją już otworem.
Jakież to ważne, również dla piłkarza: trafić we właściwe miejsce we właściwym czasie!
Tomasz Wołek