Na mundialach przed ośmioma i czterema laty był tylko rezerwowym. Wyższość reprezentacyjnych numerów jeden – Oswaldo Sancheza i Jose Corony – przyjmował z opanowaniem i pokorą. Teraz, kiedy dostał szansę, stał się głównym bohaterem. Większym niż Neymar czy Oscar. Większym nawet niż Thomas Mueller czy Robin van Persie. My mamy swojego Jana Tomaszewskiego, a Meksykanie, od wtorku, mają Guillermo Ochoę. Człowieka, który zatrzymał Brazylię.
Bronił dosłownie wszystko. Pierwszą interwencję, przy strzale Neymara, już teraz spokojnie można uważać za jedną z najpiękniejszych w całych mistrzostwach. Był jak w transie. Jasne, w pewnych momentach, co oczywiste, dopisywało mu szczęście. Napastnikom zdarzało się trafiać prosto w niego, ale z drugiej strony nie robiliby tego, gdyby nie potrafił się doskonale ustawić.
Ochoa wyrósł na najbardziej jaskrawego, indywidualnego bohatera tych mistrzostw. Neymara i spółkę nakrył swoim sombrero, ale nie tylko. Zrobił nawet więcej od tych, którzy zdobywali po dwie czy trzy bramki. Bronić jest jednak znacznie trudniej, niż strzelać.
Odkrył go... Leo Beenhakker
Do tej pory jego kariera przebiegała wyjątkowo spokojnie, chociaż kiedyś uważany był za nieprzeciętny talent. Wróżono mu przyszłość w wielkim klubie, a ostatecznie, na długie lata, utknął w przeciętnym, francuskim Ajaccio. Przy Ochoi mamy też swój, malutki akcencik. Pierwszym trenerem, który mu zaufał i wprowadził do zawodowej piłki był bowiem Leo Beenhakker, który dziesięć lat temu prowadził meksykańską Amerikę.
Wciąż, jak na bramkarza, jest jeszcze młody. Na szczyt swojej kariery wejdzie dopiero teraz, po tym meczu i po tych mistrzostwach. Z końcem czerwca wygasa bowiem jego kontrakt. Będzie wolnym zawodnikiem, a już w godzinę po meczu zainteresował kluby Premier League. Co ciekawe, na początku czerwca, jeszcze przed mistrzostwami, oferowany był Barcelonie, która jest na etapie poszukiwań wartościowego zmiennika dla Marka-Andre ter Stegena. Po tym co zrobił, raczej nie zadowoli go rola rezerwowego. Gdziekolwiek, nawet w Barcelonie.
Główni faworyci? Już nie...
Sam mecz Brazylii z Meksykiem, mimo że bezbramkowy, paradoksalnie był niezwykle ciekawy. To chyba pierwsze spotkanie tych mistrzostw, do którego obydwie drużyny przystąpiły z jednym jasnym, wydawałoby się oczywistym celem zdobywania bramek.
Nie było tam miejsca na asekuranctwo i kalkulację. Brazylijczycy mieli nadzieję na zrobienie show kibicom, a Meksykanie pragnęli im w tym przeszkodzić. Udało się tylko tym drugim, którzy zagrali prawie perfekcyjnie. Prawie, bo do pełni szczęścia zabrakło tylko zwycięskiego gola.
Tym występem Brazylijczycy, przynajmniej częściowo, skreślili się ze ścisłego grona faworytów. W tym momencie między nimi, a Niemcami, Włochami czy Holendrami, mamy głęboka przepaść. W ich grze jest więcej braków, niż zalet. Nie widać charakterystycznego, przyjemnego dla oka stylu. Co istotne, nie ma też lidera. Neymar może i jest znakomitym piłkarzem, ale brak mu cech przywódcy. Dryblingami czy sztuczkami może porwać kibiców, ale na pewno nie kolegów z reprezentacji. Do bycia osobowością potrzeba czegoś ekstra. Jemu tego brakuje.
Wpadka Akinfiejewa. Tak dla równowagi
Powoli tradycją staje się, że nocne mecze – zgodnie godziną ich emisji – z powodzeniem można byłoby zapisywać na receptę cierpiącym na bezsenność. Po bezbramkowym remisie Iranu z Nigerią, od którego bolały zęby, pokaz bezsilności zaserwowały Rosja i Korea Południowa. O utrzymanie jako-takiego poziomu adrenaliny całe szczęście zatroszczył się jednak bramkarz tych pierwszych, Igor Akinfiejew, puszczając najbardziej absurdalną bramkę turnieju. Z jednej strony świetny Ochoa, z drugiej fatalny Rosjanin. W różnym stopniu, ale obu powinniśmy być wdzięczni.
PIOTR BORKOWSKI
Obserwuj @BorkowskiPiotr