Pojedynki Federera z Nadalem to prawdziwy klasyk współczesnego tenisa. Były mecze ważne, ważniejsze, były też arcyważne. Do tych ostatnich zalicza się finał Wimbledonu z 2008 roku, przez wielu uważany za najlepszy mecz w historii dyscypliny. I choć tym razem przeciwnikiem Szwajcara będzie Novak Djoković, warto sobie przypomnieć jak to było kiedyś i mieć nadzieję, że będzie podobnie.
Balonik napompowany przez media przed tym finałem urósł do rozmiarów kolosalnych. I – co ważne – nie był pompowany sztucznie. Mnóstwo znaków zapytania, żądza rewanżu z obu stron, pogoń za rekordami – wszystko to sprawiało, że apetyty fanów były ogromne, a presja ciążąca na tenisistach nie do pozazdroszczenia.
To nie był tylko kolejny finał Wielkiego Szlema. To było coś więcej. Rokrocznie upokarzany przez Nadala podczas French Open Federer, w roku 2008 – schodząc z kortu z zaledwie czterema gemami na koncie – został zdemolowany doszczętnie. Rafa, z kolei, nie mógł pokonać Szwajcara na Wimbledonie. Trawa była królestwem Federera. Królestwem, którego przez pięć długich lat nikt nie zdołał podbić. Tylko jeden tytuł dzielił go od wyrównania rekordu Williama Renshawa sprzed laty. Hiszpan z kolei był w połowie drogi do wygrania Rolanda Garrosa i Wimbledonu w jednym sezonie – ostatnią osobą, która dokonała tej sztuki był Bjorn Borg w 1981 roku. Obaj panowie mieli zatem coś do udowodnienia. Sobie, przeciwnikowi i światu.
Wimbledon 2008 był turniejem ciekawym. Mieliśmy pogoń Andy’ego Murraya za Richardem Gasquet od stanu 0:2, maraton Rainera Schuettlera z Arnaud Clement, Venus Williams przedłużającą swą hegemonię na kortach trawiastych i wiele, wiele innych. Jednak to wszystko i tak traktowane było jako preludium.
Rozdzielający punkty Szekspir
Spadające z nieba strugi deszczu nie pozwoliły zacząć punktualnie. Początek przedłużał się niemiłosiernie, jeszcze bardziej potęgując napięcie. Po trzydziestu pięciu minutach czekania opady ustały i tenisiści mogli wyjść na kort. Skupiony Nadal, rytualnie układający swoje butelki z wodą i nieco bardziej zrelaksowany Federer, czekający już pod siatką w swoim kaszmirowym sweterku.
Lepiej zaczął Nadal. Szybkie przełamanie, później obrona trzech break pointów i to Hiszpan objął prowadzenie w finale. Na początku drugiego seta Rafa jednak nie istniał. Geniusz Federera był coraz bardziej zauważalny. Gdy przełamał Nadala po raz drugi, jedynka w rubryce sety po stronie Szwajcara wpisywała się w wyobraźni samoistnie. Nie u Hiszpana bynajmniej, który broni składać nie zamierzał. Pięć wygranych gemów z rzędu i zamiast jedynki po stronie Federera, tablica elektroniczna wyświetliła dwójkę u Nadala. Takiego scenariusza nie spodziewał się chyba nikt.
Nie tylko nad kortem centralnym wisiały czarne chmury. Gdy w trzecim secie, przy stanie 3:3, trzy szanse na przełamanie dostał Nadal, wydawało się, że to już koniec. Mistrz jednak zdołał wyjść z opresji, wygrywając pięć punktów z rzędu. Po nieco ponad dwóch godzinach gry, niebiosa zapłakały po raz drugi i mecz musiał zostać przerwany. Odpoczynek korzystniej wpłynął na Rogera. Poziom meczu był kosmiczny. Trzeciego seta po tie-breaku wygrał Federer, ale kibice w podzięce skandowali nazwiska obu. Byli zachwyceni tym, czego doświadczają.
A czwarty set był jeszcze lepszy! Zakończony remisem 6-6 w gemach, o tym czy finał potrwa dłużej po raz kolejny zadecydować miał tie-break. Tie-break, który przeszedł do historii. Wymiany na najwyższym światowym poziomie, dramaturgia, dramaturgia i jeszcze raz dramaturgia.
Federer rozpoczął źle, 2:5 i dwa podania Rafaela oznaczały ogromne kłopoty Szwajcara. Ale to jeszcze nie był koniec. Broniący tytułu mistrza Roger zdołał odrobić straty. Gdy zawodnicy zmieniali strony przy stanie 6:6, kibice szaleli. Chcieli więcej. I więcej dostali.
Kolejną piłkę Federer wyrzucił w aut, co oznaczało mistrzowski punkt dla Rafy. Zaraz później następny. Szwajcar jednak nie zamierzał tego seta oddawać. Doskonały passing shot z backhandu wpadł w sam narożnik kortu i było to uderzenie godne prawdziwego mistrza. Dwa kolejne punkty Roger Federer rozegrał bezbłędnie, a rozentuzjazmowani fani nie mogli przestać wiwatować. W końcu dostali wisienkę na torcie – piąty set finału wszech czasów.
Pod osłoną ciemności
Emocje dość szybko zostały jednak zgaszone, a konkretniej zalane. Przy stanie 2:2 znów zaczęło padać. I gdy wydawało się, że mecz zostanie dokończony nazajutrz, deszcz ustał, a gra została wznowiona. Tymczasem robiło się coraz ciemniej.
Przerwa w grze w najmniejszym stopniu nie wpłynęła na poziom widowiska. Wymiany cały czas zapierały dech w piersiach, a zawodnicy swoimi niektórymi uderzeniami – wydawać by się mogło – oszukiwali prawa fizyki. Do stanu 7:7 żaden z bohaterów wieczoru nie oddał własnego podania, aż w końcu stało się. Szwajcar został przełamany, a Rafa w kolejnym gemie przypieczętował swój pierwszy tryumf na trawiastych kortach Wimbledonu!
– Ciężko mi się pogodzić z tym, że największy turniej na świecie przegrałem przez trochę światła – mówił po meczu rozżalony Federer. – W ostatnim gemie prawie nic nie widziałem – wtórował mu Nadal. Szwajcar przyznał, że był o krok od poproszenia sędziego o przerwanie meczu, ale nie zrobił tego w trosce o fanów.