Arsenal w poniedziałek przegrał w kompromitującym stylu z Crystal Palace (0:3), ponosząc już siódmą porażkę w 2017 roku. Słabe wyniki w lidze sprawiają, że klub ma coraz mniejsze szanse na osiągnięcie miejsca gwarantującego udział choćby w eliminacjach Ligi Mistrzów. Mimo to Arsene Wenger wciąż może zostać z Kanonierami na kolejny sezon. Trudno wyobrazić sobie bardziej absurdalny scenariusz...
Nie sposób odebrać Francuzowi jedno – pracując w Anglii od 1996 roku stał się jedną z ikon Premier League. Jego długoletnia rywalizacja z prowadzonym przez Sir Aleksa Fergusona Manchesterem United napędzała ligową koniunkturę i przeszła do legendy. Podobnie jak rewolucja, której Wenger bez cienia wątpliwości dokonał w klubowych strukturach i umysłach samych zawodników.
Gdy pojawił się w Londynie, musiał zmagać się z wieloma problemami, jednak największym było nieprofesjonalne prowadzenie się piłkarzy. Kanonierzy odżywiali się niezdrowo i w większości mieli wielką słabość do alkoholu.
– W klubowym barze przestali wydawać nam drinki po meczach. Zamiast tego spotykaliśmy się na wspólnym posiłku godzinę po końcowym gwizdku. Wenger wprowadził rygorystyczną dietę, od jego przyjścia w klubie pojawiły się też suplementy – wspominał Nigel Winterburn, zawodnik Arsenalu w latach 1987 – 2000.
Nowości dotyczyły także codziennych zajęć. Piłkarze zaakceptowali zmiany zaproponowane przez Wengera, bo odważnie postawił na treningi z piłką. – Nie rozstawaliśmy się z futbolówką od pierwszego dnia zgrupowania. Wszystko z nią robiliśmy, co było sporym zaskoczeniem, bo nigdy wcześniej z czymś takim się nie spotkaliśmy – przyznał Winterburn.
Nowy styl zarządzania szybko zaczął przynosić efekty. Zbudowany na brytyjskich korzeniach w defensywie Arsenal po pierwszy tytuł sięgnął już w 1998 roku. Potem dorzucił dwa kolejne, z czasem stając się zespołem prezentując styl tyleż wyrachowany, co atrakcyjny dla oka. Apogeum przyszło w sezonie 2003/04 – Kanonierzy pierwsi w historii Premier League zakończyli rozgrywki ligowe bez choćby jednej porażki.
Profesjonalne rozwiązania Wengera w pierwszych latach jego pracy z klubem rzeczywiście były jak na ówczesne standardy wizjonerskie. Problem w tym, że od ostatniego mistrzowskiego tytułu za moment minie 13 lat. W futbolu to cała epoka. Epoka, w trakcie której Wenger zwyczajnie został w tyle, podczas gdy cała reszta poszła do przodu. Rewolucyjne pomysły z połowy lat dziewięćdziesiątych stały się powszechnie obowiązującym kanonem, a styl gry Kanonierów przez lata nie uległ żadnym zmianom i stał się banalny do rozszyfrowania.
Boleśnie pokazali to w poniedziałek piłkarze Crystal Palace. Walczący o utrzymanie zespół wypunktował Arsenal, po raz kolejny obnażając jego największe braki. Mesut Oezil – który do tej pory regularnie zawodził tylko w spotkaniach z ligową czołówką – tym razem przechodził samego siebie. W trakcie 90 minut... nie stworzył kolegom ani jednej okazji do oddania strzału!
Mało tego – choć piłkarze Wengera od 17. minuty przegrywali, to w drugiej połowie nie zdołali oddać ani jednego celnego strzału na bramkę rywali! Trudno o bardziej wymowne świadectwo bezradności...
Z faktami polemizować nie sposób – przez ostatnich 10 lat Wenger wygrał z Arsenalem "tylko" Puchar Anglii, jednak dokonania z lat 2014 i 2015 bledną w obliczu pozostałych osiągnięć. W Premier League Kanonierzy nie byli w stanie powalczyć o tytuł nawet w poprzednim sezonie, gdy kryzys równocześnie dotknął największych rywali – Chelsea, Manchester United i Manchester City. W Lidze Mistrzów progiem nie do przeskoczenia od 2011 roku okazuje się 1/8 finału.
Ktoś może powiedzieć, że w sumie nie doszło do żadnej tragedii. Arsenal odpadł z LM na tym etapie, na którym zwykł to ostatnio czynić. W Premier League wciąż ma szanse na wywalczenie czwartego miejsca. Mało tego – wciąż może przecież zakończyć sezon z Pucharem Anglii.
Diabeł jednak tkwi w szczegółach. W obecnym sezonie ligowym Kanonierzy stracili już 39 bramek – więcej niż w obu poprzednich (36) w całości! A wciąż mają jeszcze do rozegrania osiem spotkań... Jeśli stracą w nich tyle bramek co w ostatnich ośmiu meczach (16), to znów zapiszą się historii. Dotychczasowy niechlubny rekord wynosi 49 straconych bramek i pochodzi z sezonu 2011/12.
Również nad kompromitacją w Lidze Mistrzów trudno przejść do porządku dziennego. Porażka 2:10 w dwumeczu z Bayernem Monachium to też rekord – Kanonierzy nigdy wcześniej w dwumeczu fazy pucharowej nie stracili więcej niż 7 bramek. Gorszy bilans w całej historii rozgrywek zanotowali tylko piłkarze Sportingu Lizbona (1:12 z Bayernem).
Pokazaliśmy, że możemy rywalizować z Bayernem. Było to widać zwłaszcza w pierwszej połowie. W drugiej sytuacja zrobiła się dla nas o wiele trudniejsza.
W pomeczowej wypowiedzi Wengera jak w soczewce skupiają się największe bolączki Arsenalu. Tuż po bezprecedensowej (najwyższej od 1998 roku!) porażce na własnym boisku szkoleniowiec wciąż nie dostrzega oczywistych problemów i stara się szukać pozytywów. Potrzeba naprawdę wiele fantazji, by w dwóch ciężkich nokautach doszukiwać się śladów równorzędnej rywalizacji, jednak takie oderwanie od rzeczywistości także stało się w ostatnich latach czymś charakterystycznym dla Francuza.
Największe porażki Kanonierów stały się w ostatnich latach do bólu schematyczne. Albo – jak w dwumeczu z Bayernem – zaczyna się dobrze (w obu spotkaniach Arsenal jako pierwszy strzelał gola), a potem na skutek indywidualnych niepowodzeń i utraty koncentracji kończy się kompromitacją. Czasami jest też odwrotnie – zaczyna się od prostych błędów i kończy ambitną pogonią, która jednak ma to do siebie, że nigdy nie kończy się sukcesem. I tak bez końca.
A przecież nie zawsze tak było... W 2006 roku Arsenal dotarł do finału Ligi Mistrzów, prezentując zupełnie inny styl gry. Defensywne 4-5-1 oparte na szybkich kontratakach w pełni wykorzystywało strzelecki kunszt Thierry'ego Henry'ego. Jens Lehmann w drodze do finału zachował rekordowe 10 czystych kont, nie tracąc gola przez... 853 minuty!
Po tamtych Kanonierach zostały jedynie pomniki. Sam Wenger kompletnie zmienił filozofię. Rozważny Arsenal skupiony na defensywie zastąpił Arsenal rzucający się z szablą na czołgi. Pod względem taktycznym Francuz stał się jednym z najbardziej ograniczonych menedżerów w czołowych europejskich klubach.
Od lat nie zmieniło się nic – Arsenal zawsze gra ustawieniem 4-5-1. Zmieniają się poszczególne nazwiska, zmieniają się detale, jednak nie zmienia się ogólna filozofia. Czasami się sprawdza, ale dzieje się tak zazwyczaj w starciach z zespołami, które boją się Kanonierów i pozwalają rozwinąć im skrzydła. Kiedy gracze Wengera mogą wymieniać dziesiątki podań i spokojnie budować ataki, to ich gra wciąż chwilami wygląda efektownie. Problem w tym, że ten styl w starciach z największymi w Premier League i Lidze Mistrzów zwyczajnie się nie sprawdza.
Najlepszy mecz w tym sezonie Arsenal rozegrał 24 września, pokonując na własnym boisku Chelsea 3:0. Po tamtej porażce Antonio Conte wywrócił do góry nogami taktyczną stronę The Blues. Zaskoczył rywali wysokim pressingiem i niespotykanym dziś w Anglii wariantem ustawienia 3-4-2-1. Efekt? Dziś jego piłkarze w pięknym stylu spokojnie zmierzają po mistrzowski tytuł, a jeszcze w poprzednim sezonie w dużej mierze ci sami zawodnicy pałętali się w środku ligowej stawki.
Włoch – obok Luisa Enrique, Juergena Kloppa czy Massimiliano Allegriego – jest jednym z przedstawicieli nowej fali trenerów, którzy nie przywiązują się do schematów i nie boją się improwizacji. Czegoś takiego bardzo Arsenalowi w ostatnich latach brakuje. Jedyne, czym Wenger potrafi zaskoczyć, to osoba wysuniętego napastnika – najczęściej grywa tam Alexis Sanchez, choć pojawiają się też Olivier Giroud, Danny Welbeck czy Theo Walcott.
Tylko co z tego wynika? Zazwyczaj niewiele. Dochodzi do takich paradoksów, że Walcott (176 cm) zajmuje miejsce Girouda (192 cm) na szpicy, a po jego wejściu na boisku słynący z zamiłowania do kombinacyjnej gry Kanonierzy nagle... zaczynają szukać dośrodkowań w pole karne!
Lista zarzutów pod adresem Wengera jest znacznie dłuższa. W tym sezonie na znaczeniu stracił jeden z koronnych argumentów na jego obronę – młodzi piłkarze przestali się u niego rozwijać. 22-letni Hector Bellerin w ostatnich tygodniach jest najgorszą częścią i tak bardzo słabej przecież formacji obronnej. 24-letni Granit Xhaka latem trafił do Londynu za około 40 milionów euro, jednak ma kłopoty z wywalczeniem miejsca w podstawowym składzie. Bardziej niż dobrą grą wyróżnia się kuriozalnymi czerwonymi kartkami.
Jeszcze gorzej należy ocenić sprowadzenie Lucasa Pereza. 28-latek ani przez moment nie aspirował w tym sezonie do gry w podstawowym składzie. Wydanie blisko 20 milionów euro na kompletnie zbędnego zawodnika, na którego Wenger nie ma żadnego pomysłu, to kolejny argument przemawiający za kompletnym oderwaniem menedżera od realiów. Gdyby Francuz nie wydał tych pieniędzy, to podniosłyby się głosy, że znów nie był odpowiednio aktywny na rynku transferowym. Wolał więc wyjątkowo zaprzeczyć własnej filozofii – wydał dla samego wydawania i zyskał piłkarza, który po paru miesiącach bardziej chce wracać do ojczyzny niż walczyć o miejsce w składzie.
W styczniu 2015 roku Wenger słusznie zdiagnozował, że klub potrzebuje stopera. Zdecydował się na zakup Gabriela Paulisty – zawodnika, który nie potrafił powiedzieć po angielsku ani słowa i nie miał żadnej styczności z wyspiarskimi realiami. Miał za to... dobre statystyki przechwytów i wygranych pojedynków główkowych. – Numery potwierdzają to co widziały oczy – mówił Wenger ciesząc się z rozwiązań, które w klubach europejskiej elity od lat są standardem.
Kierunek działań był wtedy słuszny, ale Kanonierzy de facto pozyskali słabszą wersję Laurenta Koscielnego. Dziurę w środku obrony udało się zasypać dopiero latem 2016 roku, sprowadzając Shkodrana Mustafiego, stopera zupełnie innego typu. Kilka ważnych porażek, kilkanaście miesięcy i kilkadziesiąt milionów później...
To tylko symbol – chybionych działań transferowych było w ostatnich latach znacznie więcej. Jak już udało się ściągnąć kogoś odpowiedniego, to za chwilę trzeba było sprzedać któregoś z ważnych graczy, któremu zdążyła się znudzić ciągła walka o udział w Lidze Mistrzów.
Ikonicznych obrazków symbolizujących niemoc Kanonierów w sezonie 2016/17 nie brakowało, jednak być może najbardziej wymownym z nich był widok Kierana Gibbsa w opasce kapitana w ostatnich minutach rewanżu z Bayernem. To pokazuje kolejny problem – być może nawet najistotniejszy – obecny Arsenal to klub wyprany z indywidualności i mocnych charakterów. Kiedyś o jego sile stanowili Tony Adams, Patrick Vieira czy Jens Lehmann, dziś są to Alex Oxlade-Chamberlain i Theo Walcott.
W tym postępującym procesie nie sposób nie dostrzec ręki Wengera. W obecnym Arsenalu jest tylko jeden zawodnik z mentalnością zwycięzcy – Alexis Sanchez. Trudno się zatem dziwić, że coraz częściej demonstracyjnie manifestuje niezadowolenie z tego co dzieje się wokół klubu. Według mediów jest głównym kandydatem do odejścia latem, a zainteresowanych jego zatrudnieniem z pewnością nie zabraknie.
– Myślę, że zbudowałem ten klub – stwierdził w ostatnich tygodniach Wenger, a wielu dziennikarzy i kibiców zarzuciło mu po tych słowach buńczuczność. Niesłusznie – nikt nie powinien podważać zasług Francuza, który z ligowego średniaka rzeczywiście stworzył giganta Premier League i finansową potęgę. Żadne fatalne wyniki tego nie zmienią. Problem w tym, że te zasługi w 2017 roku na nic się już nie przekładają.
Największym rywalem w walce z legendą Wengera jest dziś właśnie sam Wenger. Przegapił odpowiedni moment na zejście ze sceny, a ostatnie sezony pokazały jednoznacznie, że zwyczajnie brak mu pomysłu na Arsenal w nowych realiach. Nie można mu za to odmówić koncepcji na siebie – z zarobkami rzędu 9 milionów funtów za sezon jest czwartym na liście najlepiej zarabiających menedżerów na świecie, choć wyniki nie bronią go nie od wczoraj.
Być może problem nie eskalowałby do tego stopnia, gdyby w klubie nie brakowało silnych jednostek. Otoczony gronem potakiwaczy Wenger ma pełne prawo do tego, by utwierdzać się w przekonaniu, że to nie on jest tu problemem. Za taki stan rzeczy odpowiada jednak głównie sam zainteresowany i trudno interpretować ten fakt na jego obronę.
Co dalej? Kontrakt francuskiego szkoleniowca z Arsenalem dobiegnie końca w lipcu 2017 roku. Wciąż nie został przedłużony, choć sam zainteresowany deklaruje, że decyzję już podjął. Według angielskich mediów przedłuży umowę o dwa lata. Problemami są także kontrakty Oezila i Sancheza – wygasają latem 2018 roku i nic nie wskazuje na to, by miały zostać prolongowane. Jeśli negocjacje z zawodnikami nie zakończą się sukcesem, to z ekonomicznego punktu widzenia lepiej będzie sprzedać obu za kilka miesięcy niż stracić ich za darmo rok później. W ten sposób zespół – z Wengerem lub bez niego – znów trzeba będzie zbudować od nowa, jak przed laty po odejściach Ceska Fabregasa, Samira Nasriego czy Robina van Persiego...
Arsenal AD 2017 ma wiele problemów kadrowych i strukturalnych, jednak wszystkie zaczynają się i kończą na osobie menedżera. Absolutnie nic nie wskazuje na to, by sytuacja za jego kadencji miała się zmienić. Nie jest powiedziane, że jego ewentualny następca z miejsca zbawi klub, jednak od czegoś trzeba zacząć. W ostatnich latach Kanonierzy na własne życzenie skazują się na przeciętność, a z taką tradycją i stadionem zwyczajnie zasługują na więcej. Być może mogą to zapewnić Massimiliano Allegri czy Diego Simeone, ale na pewno nie jest w stanie tego robić już Arsene Wenger.
Kacper Bartosiak
Follow @kacperbart