Gerald McClellan (31-3, 29 KO) był ekscytującym królem nokautu. 25 lutego 1995 roku wyszedł do ringu po raz ostatni. Nie pamięta nic z tamtej nocy. Nie widzi, niedosłyszy i porusza się na wózku inwalidzkim. Jest zależny od starszej o rok siostry, która opiekuje się nim już trzecią dekadę. Mimo to nie brak osób, które wcale mu nie współczują...
W czasach amatorskich wygrywał z niesamowitym Royem Jonesem juniorem oraz z późniejszym mistrzem świata wagi ciężkiej –
Michaelem Moorerem. Magazyn "The Ring" w 2003 roku umieścił go na 27. miejscu w zestawieniu 100 najbardziej "wybuchowych" pięściarzy jacy kiedykolwiek pojawili się między linami.
Dynamit miał w obu rękach – po trafieniu lewym sierpowym w wątrobę znokautował aż dwunastu rywali. Wielu do dziś uznaje ten cios za jedno z najlepszych uderzeń w korpus w historii dyscypliny.
– Nikt nie bił z taką dynamiką. Czasami aż trudno było uwierzyć, że to możliwe. W tej dziedzinie stawiam go wyżej niż Julio Cesara Chaveza, Giennadija Gołowkina i Sugara Raya Leonarda – ocenił bokserski analityk Stephen Edwards.
Rządy McClellana to czas krwawej dominacji. Na szerokie wody wypłynął w listopadzie 1991 roku, brutalnie nokautując w Londynie w trakcie jednej rundy doświadczonego Johna Mugabiego (38-3). Wtedy też sięgnął po pierwszy tytuł mistrzowski, jednak pas federacji WBO nie był wówczas zaliczany do najważniejszych bokserskich trofeów. Nikt nie mógł wtedy przypuszczać, że kolejna wizyta w Londynie nie będzie już należeć do tak udanych.
Pierwszą wielką walkę stoczył 8 maja 1993 roku. Zmierzył się z Julianem Jacksonem (46-1, 43 KO), czempionem organizacji WBC i jednym z najmocniej bijących pięściarzy w historii. Zgodnie z przewidywaniami ich spotkanie było wojną "na wyniszczenie". Po czterech wyrównanych rundach, w piątej potężną kombinacją trzech ciosów sierpowych ściął mistrza z nóg. Jackson wstał, ale po chwili znów upadł na deski. Doświadczony sędzia Mills Lane przerwał pojedynek i niespodzianka stała się faktem!
Do wyczekiwanego rewanżu doszło po roku. Obaj po drodze odnieśli kolejne zwycięstwa – mistrz dwukrotnie udanie bronił tytułu z niżej notowanymi przeciwnikami, nokautując już w pierwszej rundzie. Rewanż z Jacksonem miał o dziwo podobny przebieg. Najwięcej problemów miał dzień przed pojedynkiem podczas ceremonii ważenia. W limicie 160 funtów (72,5 kg) zmieścił się dopiero za drugim podejściem. Jeszcze przed wyjściem do ringu zadeklarował, że to jego ostatnia walka w wadze średniej.
Choć miał dobrowolnie zrzec się pasa, to między linami nie zastosował wobec Jacksona taryfy ulgowej. Rewanżowy pojedynek wielkich mistrzów nie trwał nawet półtorej minuty. McClellan trafił przeciwnika już po kilkunastu sekundach, a potem metodycznie doprowadził do przerwania walki.
Zbyt wiele poświęciłem, by przegrać tę walkę. Jeśli ktoś chce tego pasa, to będzie musiał mnie zabić!
Najbardziej spektakularne zwycięstwo w karierze przykryło fakt, że w jego narożniku zabrakło Emanuela Stewarda. Uznany szkoleniowiec z Detroit – który w późniejszych latach reanimował kariery Lennoksa Lewisa i Władimira Kliczki – był pod koniec lat 80. rozrywany. Pracował między innymi z Thomasem Hearnsem, Michaelem Moorerem, Obą Carrem, Leonzerem Barberem i Jamesem Toneyem. Na poświęcenie pełni uwagi McClellanowi zwyczajnie nie mógł sobie pozwolić.
– To nie było tak, że go porzuciłem. Po prostu nie byłem w stanie pogodzić tylu obowiązków. Stan Johnson, późniejszy trener Geralda, nie był dla niego dobrym szkoleniowcem, bo potrafił tylko potakiwać. Brakowało mu inicjatywy – wspominał Steward.
Bez słynnego trenera zanotował pierwsze dwie porażki na zawodowych ringach – przegrał na punkty ośmiorundowe pojedynki z niewygodnymi przeciwnikami. W 1990 roku spróbowali jeszcze raz. To właśnie Steward był odpowiedzialny za postępy zawodnika, który poszerzył repertuar uderzeń w ataku. Przede wszystkim nauczył się wykorzystywać fizyczną przewagę nad rywalami. Wysoki (183 cm) i dysponujący imponującym zasięgiem rąk jak na kategorię średnią McClellan (196 cm) szybko zaczął piąć się w rankingach.
Tuż przed rewanżem z Jacksonem ich drogi znów się rozeszły. Poszło o pieniądze i wyłączność, której chciał pięściarz, a której trener nie mógł zapewnić. Z braku laku znów trafił pod skrzydła Stana Johnsona, który opiekował się nim na samym początku kariery.
Pierwszy test zdali celująco, ale szybkie i efektowne rozstrzygnięcie rewanżu z Jacksonem znów odsunęło na dalszy plan kilka kluczowych wątków. Jak Gerald poradzi sobie w sytuacji, kiedy przyjdzie mu zmierzyć się z kimś, kto nie padnie w pierwszych minutach walki? Odpowiedź na to pytanie kibice mieli poznać szybko.
W lutym 1995 roku promowany przez Dona Kinga McClellan przyleciał do Anglii. Miał spotkać się w ringu z Nigelem Bennem (39-2-1, 33 KO), długoletnim mistrzem świata federacji WBC w kategorii superśredniej. W nowym limicie 168 funtów (76,2 kg) miał czuć się swobodniej. Trafił na rywala, który wprawdzie wyraźnie ustępował mu warunkami fizycznymi, ale miał niesamowite serce do walki. I cios, który w każdej chwili mógł zmienić przebieg pojedynku.
Nie wszystko w obozie przygotowawczym Amerykanina przebiegało idealnie. Od pierwszej walki z Jacksonem narzekał na notoryczne bóle głowy. W tym świetle tym bardziej dziwny wydaje się pomysł sparingów z bokserami wagi ciężkiej, którzy mieli przygotować go na siłę ciosów Benna. Jeśli dodać do tego styl "G-Mana", który nie przykładał się specjalnie do obrony i za każdym razem "szukał" wojny, to przepis na tragedię wydawał się gotowy długo przed wyjściem do ringu.
Stan Johnson? Można o nim powiedzieć wiele, ale jedno wiem na pewno. Nie był trenerem!
Elektryzujący pojedynek obejrzało na żywo ponad 20 milionów telewidzów. McClellan był faworytem bukmacherów – przystąpił do walki po serii 14 nokautów. Aż 10 razy rozstrzygał sprawę już w pierwszej rundzie. Z Bennem również szybko zaznaczył przewagę. Po 30 sekundach gospodarz poznał moc pięści rywala i... wypadł za liny.
I tu doszło do pierwszej kontrowersji – Anglik wrócił do ringu, ale zdaniem wielu obserwatorów zrobił to po upływie regulaminowych dziesięciu sekund. Mało tego – w powrocie pomógł mu... jeden z reporterów, co także umknęło uwadze arbitra.
Większym problemem było jednak złe liczenie. Walkę Anglika z Amerykaninem w Londynie sędziował... Francuz Alfred Asaro, który w języku angielskim znał tylko podstawowe bokserskie komendy. W teorii powinno okazać się to wystarczające, w praktyce ten wybór okazał się błędem.
Wydarzenia z pierwszej rundy to tylko preludium. Być może o wiele ważniejsze dla dalszego przebiegu zdarzeń okazało się to, że Asaro nie był w stanie zwrócić uwagi na nieprzepisowe zachowania. Przodował w tym zwłaszcza Brytyjczyk, który wielokrotnie atakował rywala głową oraz bił w potylicę. Nie odebrano mu za to nawet punktu.
Korzystając ze sprzyjających okoliczności, Benn wrócił do walki i nie ograniczał się do bycia statystą. W drugiej rundzie podkręcił tempo i kilkoma potężnymi ciosami wstrząsnął wyraźnie zdziwionym McClellanem. Według niektórych relacji to właśnie w drugim starciu mózg Amerykanina doznał pierwszych nieodwracalnych uszkodzeń.
– Coś jest nie tak... Przestańcie polewać mnie wodą! – miał powiedzieć do sekundantów w przerwie. Problem w tym, że w tamtej chwili... nikt nie polewał go wodą. Siostra pięściarza twierdzi, że po szóstej rundzie miał wyraźnie powiedzieć trenerowi, że ma już dość. Johnson pozostawał nieugięty i nie chciał słyszeć o poddaniu podopiecznego.
Walka to dla mnie wojna. Gdy idziesz na wojnę, to możesz nie wrócić z niej żywy...
Dziwne zachowanie nie dało do myślenia ani trenerowi, ani sędziemu. Asaro nie zwrócił też uwagi na stale wypadający z ust pięściarza ochraniacz na zęby oraz na przedziwne tiki nerwowe, których nie pokazał w ringu nigdy wcześniej.
– To normalne. Bokserzy różnie reagują na zmęczenie. Czasem ten ochraniacz im przeszkadza i próbują się go pozbyć. Dziwne miny? To sprawa interpretacji – tłumaczył sędzia. – Niby dlaczego miałem go wycofać z tej walki? Miał przewagę, ani przez moment nie był w niebezpieczeństwie – odpierał po latach zarzuty trener. – Jedyne osoby odpowiedzialne za tę tragedię były w narożniku. Powinni rzucić ręcznik – kontrował Francuz. – Bzdura! Moją robotą jest jak najlepsze przygotowanie zawodnika do pojedynku i reagowanie na wydarzenia w trakcie. To sędzia jest od przerywania walki! – grzmiał Johnson.
W ósmej rundzie doszło do kolejnego zwrotu akcji. Obity McClellan z wypadającym ochraniaczem i już wtedy nieodwracalnie uszkodzonym mózgiem wszedł z Bennem w otwartą wymianę i w sobie znany sposób zdołał posłać rywala na deski. To jednak nie był koniec – przeciwnik znów pokazał hart ducha. Wstał i dotrwał do końcowego gongu.
W kolejnej odsłonie kibice po raz kolejny zobaczyli coś niewytłumaczalnego. Benn po przestrzelonym prawym sierpowym z pełnym impetem wpadł w rywala, trafiając go czubkiem głowy w okolice skroni. Amerykanin był zamroczony i przyklęknął. Wyraźnie miał dość, jednak sędzia nie zareagował w odpowiedni sposób. Dopatrując się przypadkowego zderzenia nie dał mu regulaminowego czasu na dojście do siebie. Zamiast tego nakłaniał go do jak najszybszego podjęcia walki. W końcówce rundy Benn znów mocno trafił w tył głowy i dostał... dopiero pierwsze ostrzeżenie.
Nie miało to jednak znaczenia. McClellan był już skończony jako pięściarz, choć żaden z kibiców nie mógł jeszcze tego wiedzieć. Trener w narożniku nie dał mu dojść do słowa. – Już pokazałeś, że możesz walczyć w pełnym dystansie. Dasz radę! – zagrzewał go do boju. Jego podopieczny nigdy wcześniej nie musiał wychodzić do dziesiątej rundy.
Amerykanin walczył dalej, ale nie trwało to długo. W połowie starcia – po kolejnym sierpowym – przyklęknął na prawe kolano i... patrzył na sędziego. Asaro liczył po francusku. Gdy doliczył do sześciu, instynktownie wstał. Kilka sekund później sytuacja powtórzyła się – Benn natarł, a przeciwnik znów przyklęknął. Tym razem ze stoickim spokojem pozwolił sędziemu doliczyć do dziesięciu. Do tego momentu prowadził na punkty u dwóch sędziów (85:84 i 87:84), trzeci widział remis (84:84).
Wypełniona fanami Brytyjczyka hala w Londynie nie kryła szczęścia. W cieniu rozpoczął się dramat pokonanego. McClellan bezwładnie osunął się w narożniku i stracił przytomność. Odzyskał ją tylko na moment w drodze do szpitala.
– Co się stało? Zostałem znokautowany? – zapytał trenera po tym jak zerwał maskę tlenową. – Nie. Przyklęknąłeś na jedno kolano, dałeś się wyliczyć i wróciłeś do narożnika – brzmiała beznamiętna odpowiedź. Stan Johnson w ambulansie to ostatni obraz, jaki Gerald McClellan miał przed oczami.
W szpitalu odwiedził go Don King. – Widzieliście to? Poddał się jak pies! – powiedział do sekundantów pięściarza nie kryjąc niesmaku. Warto dodać, że kilka chwil po zakończeniu pojedynku słynny promotor sprawiał wrażenie kogoś, kto zupełnie zapomniał o "swoim" pięściarzu. Wcześniej reklamował go jako "mini Mike'a Tysona", a po wszystkim... gratulował Bennowi i obiecywał mu wielką walkę w Ameryce. W tym czasie pokonany tracił resztki świadomości w narożniku.
Życie uratowali mu londyńscy lekarze. Musieli usunąć opuchliznę, która pojawiła się w mózgu. Obrażenia były jednak na tyle poważne, że nie odzyskał pełnej sprawności. Walki z Bennem nie pamięta. Z poprzednich lat kariery kojarzy jedynie strzępki, ale ma problemy z chronologią. Aby się z nim skomunikować, trzeba wydawać krótkie komunikaty – złożonych zdań nie jest w stanie zrozumieć.
Po walce rozpoczęło się szukanie winnych. Sędzia i trener nie mieli zastrzeżeń do swojej pracy. Problemu nie widział też King – przekonywał, że pokrył dodatkowe koszty leczenia. Zapewnił jednak pięściarzowi tylko śmieszną gażę (około 100 tysięcy funtów – rywal zarobił ponad dziesięć razy więcej!), więc nie był to żaden przejaw dobroci. Siostra pięściarza największe pretensje ma do dziś właśnie do promotora i Stana Johnsona. – Z Mannym Stewardem w narożniku by do tego nie doszło – przekonuje. To samo potwierdzał były szkoleniowiec, który zwrócił uwagę na kilka niepokojących szczegółów.
Po pierwsze – dzień przed walką McClellan ważył 165, a nie 168 funtów. Według Stewarda to poważny błąd, który może sugerować, że w obozie przygotowawczym coś poszło nie tak. W zawodowym boksie takie sytuacje się nie zdarzają – wszyscy celują w górne granice limitów, a nie gdzieś pośrodku. Dlaczego mający problemy ze zmieszczeniem się w 160 funtach pięściarz nie wykorzystał do maksimum nowej wagi? Tego nie wiadomo do dziś.
Po drugie – godzinę przed starciem z Bennem... Amerykanin sam bandażował dłonie! To niecodzienna praktyka – niemal zawsze robi to trener lub ktoś z otoczenia boksera. Odpowiednie przygotowanie rąk jest kluczowe i trudno to zrobić samemu – jeden błąd może sprawić, że "owijka" zsunie z pięści i ciosy mogą nie mieć potem odpowiedniej siły. Być może ten drobny szczegół zaważył na tym, że McClellan nie zdołał w ringu dokończyć dzieła.
Bandażowanie rąk widział Kevin Sanders, trener Benna. Zapytał, czemu nie robi tego Johnson. – Przecież on się na niczym nie zna – usłyszał. Brak autorytetu w narożniku – to kolejne co zbulwersowało Stewarda. Wszystko było podporządkowane woli pięściarza. Ci, którzy mogli uratować mu życie, woleli się nie mieszać, bo zbyt wiele mu zawdzięczali.
Ile znaczy trener, pokazała choćby trzecia walka Muhammada Alego z Joe Frazierem. "Thrilla in Manilla" to godne zakończenie być może najwybitniejszej bokserskiej trylogii. Epilog przyszedł po czternastej rundzie. Ali miał dość i chciał zdejmować rękawice, ale trener Angelo Dundee ubłagał go, by jeszcze tego nie robił. W drugim narożniku męską decyzję podjął trener Eddie Futch, który poddał wycieńczonego Fraziera i być może uratował mu w ten sposób życie. 25 lutego 1995 roku w Londynie zabrakło kogoś takiego w narożniku...
Cała sprawa ma jednak kolejny wymiar. Po latach nie brak takich, którzy wcale pięściarzowi nie współczują. Wszystko przez bestialski sposób, w jaki traktował zwierzęta. McClellan brał udział w nielegalnych walkach pitbulli. Kochał te psy i czuł z nimi duchowe pokrewieństwo. Jego ulubieńcem był "Deuce", którego wizerunek wytatuował sobie na prawym ramieniu.
Podczas jednej z walk pies został ciężko pogryziony. Pięściarz ze łzami w oczach wkroczył do akcji, przerwał pojedynek i uratował faworytowi życie. Sam na podobną łaskę ze strony swojego opiekuna nie mógł liczyć.
Bywało jednak inaczej. Jego znajomy twierdzi, że kiedyś pojechali do schroniska, aby adoptować bezdomnego psa. Labrador nowym domem cieszył się tylko chwilę. – Dlaczego wypuszczasz pitbulla na labradora? Przecież on się nawet nie broni! – pytał kolega. – Mój pies musi być w formie. Musi czuć krew. To dla niego jak sparing dla boksera – usłyszał.
Inny z faworytów pięściarza nie miał takiego szczęścia jak "Deuce". Ciężko ranny po jednym z nielegalnych pojedynków miał zostać zawieziony do weterynarza, ale McClellan w ostatniej chwili zmienił zdanie. Wyciągnął pistolet i dobił pupila strzałem w głowę. – Nie potrzebuję psa, który nie potrafi walczyć – miał powiedzieć ze złością.
Mroczną stronę osobowości pięściarza potwierdzają wszyscy. Nie był do końca poukładany – doczekał się trójki dzieci... z trzema różnymi kobietami. Na prostą miał wyjść po walce z Bennem. Chciał uwolnić się od promotorskiego kontraktu z Kingiem i walczyć o grube miliony z którymś z rodaków – Royem Jonesem juniorem, Jamesem Toneyem lub Bernardem Hopkinsem. Teraz musi mierzyć się z codziennością, która stale okazuje się największym wyzwaniem.
Benn po walce cieszył się ze zwycięstwa i nie był świadomy dramatu, który rozgrywał się kilka metrów od niego. Z rywalem spotkał się w szpitalu. To tam zrozumiał, co tak naprawdę wydarzyło się w ringu. Przeprosił nieprzytomnego i miał łzy w oczach. Już nigdy nie był tym samym pięściarzem co przed tą walką.
– Gerald bił z nieprawdopodobną siłą. Walczyłem z wieloma mocno bijącymi, ale między nim a resztą jest przepaść. Skończyłem tę walkę ze złamanym nosem i pogruchotaną szczęką. Przez trzy dni sikałem krwią. Kilka dni po wszystkim okazało się, że mam cień w mózgu. To pokazuje, jakim mistrzem był ten człowiek. Powinienem wtedy zakończyć karierę – tłumaczył Benn.
Rodzina nie kryła niechęci do Brytyjczyka. Starszy brat Geralda – Todd – był utalentowanym pięściarzem na ringach amatorskich. Po porażce brata nosił się z zamiarem przejścia na zawodowstwo. Cel? Jeden – rewanż z Bennem i zemsta. Plany pokrzyżowało... więzienie. Z czasem nastawienie rodziny uległo zmianie.
24 lutego 2007 roku – 12 lat po walce – nawrócony Brytyjczyk zorganizował zbiórkę funduszy dla pokrzywdzonego. Wtedy doszło do pierwszego spotkania pięściarzy od feralnej walki. Benn nie ukrywał łez i nie był w stanie rozmawiać z rywalem. Zebrano ponad 200 tysięcy funtów, które pomogły w bieżącej opiece nad dawnym wojownikiem.
– Musieli przelecieć przez Atlantyk, by otrzymać pomoc. Gdzie teraz są wszyscy ci wielcy promotorzy? – pytał Benn. Jemu się udało – zarobił krocie i nie zmarnował fortuny. Po zakończeniu kariery realizuje się... jako DJ. Mieszka na Majorce, a w wolnych chwilach służy radą synowi. Conor Benn (7-0, 5 KO) ma dopiero 20 lat i talent w genach.
Kwota zebrana dla McClellana okazała się kroplą w morzu potrzeb. Co roku jego rehabilitacja pochłania około 70 tysięcy dolarów. W ostatnich latach rodzina musiała sprzedać sportowe trofea. Pięściarz nie protestował. – Rób to co musisz, siostro – powiedział Lisie. Alternatywą jest oddanie Geralda do domu opieki, na co jednak nikt nie chce się zgodzić. Na jego rzecz regularnie urządzane są zbiórki pieniędzy. Sporą część zarobków na rzecz poszkodowanego przekazał w ostatnich latach jego niedoszły przeciwnik – Roy Jones junior.
McClellan do dziś jest wyrzutem sumienia światowego boksu. W jego losach – jak w soczewce – odbijają się brutalne realia dyscypliny. Gdy wygrywasz i zapewniasz miliony, trafiasz na okładki gazet, a promotorzy się o ciebie biją. Gdy stajesz się niepotrzebny, możesz liczyć tylko na najbliższych. W ringu jesteś sam. Nawet jeśli sędzia i trener w teorii mają na coś wpływ, to koniec końców to na twoją głowę spadają ciosy. Często ich wagę widać dopiero z czasem.
– Gdy wychodzisz na wojnę, to musisz liczyć się z tym, że nie wrócisz z niej żywy – powiedział przed ostatnią walką w karierze. Choć wiele jego życiowych wyborów budzi odrazę, to pewne jest jedno – nikt nie zasługuje na to, by skończyć w ten sposób. Każdy pięściarz – bez względu na poziom – zasługuje na szacunek, bo wychodząc do ringu ryzykuje życiem i zdrowiem. Najlepiej ujął to Sugar Ray Leonard. – Możesz grać w golfa, możesz grać w tenisa, ale w boks nie zagrasz. Po prostu nie.
Kacper Bartosiak
Follow @kacperbart
Cytaty i anegdoty pochodzą z książki "War, Baby. The Glamour of Violence" Kevina Mitchella oraz z dokumentalnego filmu telewizji ITV "The Fight of Their Lives".