Przed erą Agnieszki Radwańskiej była najlepszą polską tenisistką. Marta Domachowska, bo to o niej mowa, karierę zakończyła cztery lata temu, a teraz zajmuje się... projektowaniem ubrań. – Praktycznie nie siadam tylko za maszyną, bo tego nie potrafię, ale zamierzam iść na kurs i tego też się nauczyć – przyznała w rozmowie ze SPORT.TVP.PL.
RAFAŁ MANDES, SPORT.TVP.PL: – Tęskni pani za tenisem?
MARTA DOMACHOWSKA: – Jak jestem w domu, to nie mam na nic czasu, ale jak jadę na jakiś turniej, albo trenuję dzieciaki, to tęsknię. Gdy widzę, jak grają inni, to mnie denerwuje to, że siedzę tylko na ławce i się z boku przyglądam.
– Czego najbardziej brakuje?
– Rywalizacji, tego, by wyjść na kort i mieć wpływ na wynik meczu. Takie przyglądanie się wszystkiemu z trybun jest czasem bardziej stresujące niż granie samemu. Fakt, że nie można nic zrobić, by spotkanie potoczyło się inaczej, jest irytujący.
– Często trenuje pani z Jerzym Janowiczem (partner Domachowskiej, red.)?
– Nie. Ostatnio w Australii, gdy okazało się, że przez trzy dni nie ma z kim grać. Pożyczyłam jego rakietę, ale skończyło się takimi odciskami, że po tych trzech dniach miałam dosyć.
– Nie pojawiła się myśl, by wrócić?
– Myślałam o tym. Wiek nie byłby przeszkodą, są przecież w tourze starsze zawodniczki ode mnie, które nawet ostatnio wygrywały turnieje wielkoszlemowe. Czasami żałuję, że już nie gram, ale taki powrót kosztowałby mnie wiele pracy i czasu. Trzeba by się załapać do rankingu, a ja przecież przez ostatnie cztery lata praktycznie byłam poza sportem. Jak trenuję z dzieciakami, to wiem, że jednak moje ciało nie jest przygotowane do zawodowego sportu. Nadgarstek, łokieć, co chwilę coś się odzywa.
– A może rozwiązaniem byłoby pójściem śladem Joanny Sakowicz-Kosteckiej i spróbowanie sił w roli komentatorki?
– Raz komentowałam, miałam 15 lat i Eurosport mnie zaprosił podczas French Open, w którym rywalizowałam w zmaganiach juniorek. Było całkiem fajnie, ale nikt więcej mi nie złożył takiej propozycji. Gdyby takowa była, to chętnie bym spróbowała i sprawdziła, czy się do tego nadaje. Co innego grać, a co innego komentować, ale czemu nie.
– Nie ukrywa jednak pani, że nie żyje na co dzień tenisem.
– To prawda, nie jestem na bieżąco. Ostatnio rzuciłam okiem na ranking WTA i się zdziwiłam, że tak wiele tenisistek, z którymi rywalizowałam, nadal gra na wysokim poziomie. Wolę tenis na żywo, w innym przypadku denerwuje się, że to inni są na korcie, a nie ja.
– Jak Marta Domachowska podsumuje karierę Marty Domachowskiej?
– Nie jestem w stu procentach zadowolona z tego, jak się potoczyła. Zwłaszcza w końcówce mogło być lepiej. Miałam większe oczekiwania, ale są piękne wspomnienia. Ten najlepszy moment to na pewno Australian Open 2008. To był pierwszy raz, gdy dwie Polki awansowały do 4. rundy wielkoszlemowych zmagań. W pamięci na zawsze pozostaną na pewno także trzy finały turniejów WTA, a szczególnie ten pierwszy w Seulu z Marią Szarapową. Miło na sercu robi się także, gdy przypomina się Prokom Sopot Open z 2004 roku i pierwszy półfinał. Szkoda, że takich zawodów nie ma już w Polsce.
– Trzy finały i trzy przegrane. Brakuje tej wisienki na torcie?
– Pewnie, szkoda zwłaszcza Memphis z 2006 roku i porażki z Sofią Arvidsson. Zazwyczaj grałyśmy ze sobą trzy sety, wygrywałam z nią takie spotkania, ale wtedy się nie udało. Zwyciężyłam za to raz w turnieju deblistek, a nigdy do deblistek się nie zaliczałam. W Canberze grałam z Robertą Vinci, z którą bliżej poznałyśmy się w Palermo. Ja tam trenowałam, a ona mieszkała. Kontaktu jednak nie utrzymujemy. W sumie nie licząc polskich tenisistek, to blisko jestem tylko z Marią Kirilenko.
– Kilka spotkań z Polkami pani rozegrała. To były mecze inne od pozostałych?
– Trochę tak. Był dodatkowy smaczek, większa adrenalina. Każda z nas chciała być numerem jeden w Polsce i choć byłyśmy koleżankami, to po wejściu na kort zapominało się o tym.
– Wystarczy o tym co było, porozmawiajmy o tym, co tu i teraz czyli o projektowaniu ubrań.
– Po zakończeniu kariery studiowałam architekturę wnętrz, skończyłam ją, ale nie mogłam się temu oddać w stu procentach. A, że ciągnęło mnie w kierunku artystycznym, że zawsze lubiłam rysować, to wyszło, jak wyszło. Zaczęło się od projektowania ubrań sportowych z koleżanką, ale nie dogadałyśmy się i teraz działam w pojedynkę. Tak naprawdę zadecydował przypadek. Zaprojektowałam sukienkę dla siebie na ślub Agnieszki Radwańskiej i wszystkim się podobało. Podpowiadali, bym się tym na poważnie zajęła, że to jest ten kierunek. Posłuchałam tych rad.
– Wyzwanie równie trudne jak awans do czołowej "50" rankingu WTA?
– Nie jest łatwo, bo wiele rzeczy robię sama. Praktycznie nie siadam tylko za maszyną, bo tego nie potrafię, ale zamierzam iść na kurs i tego też się nauczyć. A tak to projektuję, rysuję, a ostatnio, by zdążyć na sesję zdjęciową, przez dwa tygodnie od 7 do 21 przesiedziałam w szwalni i kroiłam materiały. To wszystko sprawia mi jednak wielką frajdę i chcę iść w tym kierunku.
– Przy okazji została pani również modelką.
– Nigdy mnie jednak w tym kierunku nie ciągnęło. Gdy spytałam fotografa ile potrwa sesja, odpowiedział, że to zależy od modelki. Jak się dowiedział, że to ja nią będę, lekko się zdziwił (śmiech). Wyszło jak wyszło, moim zdaniem źle nie było.
– Jak nową pasję odbiera Janowicz?
– Pozytywnie. Wszystko mu się podoba, a jak pytam, która kreacja jest najładniejsza, to mówi, że wszystkie są super. Typowy facet (śmiech).