Weekendy i mecze gwiazd na stałe wpisały się w obraz amerykańskich lig sportowych. Jednak pomimo ogromnego potencjału medialnego i sportowego, często nie spełniają one oczekiwań fanów. Przyglądamy się największym bolączkom, na jakie cierpią te wydarzenia.
Organizowane od kilkudziesięciu lat weekendy gwiazd najważniejszych lig sportowych w Stanach Zjednoczonych w założeniu mają na celu zgromadzenie najlepszych i sprawdzenie ich w konkurencjach zręcznościowych. Punktem kulminacyjnym są w teorii mecze będące kolejnymi rozdziałami klasycznej rywalizacji pomiędzy konferencjami. Piękne idee nie zawsze znajdują swoje odzwierciedlenie na placu gry, co dobitnie podkreślają fani i eksperci.
Potężny potencjał wydarzeń, który jednak nie jest w pełni wykorzystywany. Na taki stan rzeczy składa się wiele czynników – część z nich dotyczy poszczególnych z najważniejszych lig, inne są domeną większości z nich.
Mecz gwiazd… bez największych gwiazd
Żadna amerykańska liga nie może równać się pod względem popularności z National Football League. Amerykańska odmiana futbolu ma więcej fanów niż koszykówka, bejsbol czy hokej, o piłce nożnej nie wspominając. Spotkania sezonu regularnego oglądalność mają porównywalną, a często wyższą niż finały NBA.
Jednak nawet najbardziej ukochany przez Amerykanów sport spotyka się z mniejszym zainteresowaniem, gdy przychodzi czas na Pro Bowl, a więc mecz gwiazd. Jednym z głównych problemów jest w tym wypadku termin, w którym do niego dochodzi. Aż do 2009 roku Pro Bowl rozgrywano w weekend wypadający po finale sezonu – Super Bowl.
Organizacja jakiegokolwiek futbolowego wydarzenia w takim terminie było kompletnie nietrafionym pomysłem. Zainteresowanie futbolem amerykańskim kilka dni po najważniejszym meczu roku znacząco malało. Władze NFL postanowiły zaradzić tej sytuacji i w 2010 roku przesunęły datę na weekend poprzedzający finał rozgrywek.
Niestety, doprowadziło to do innego, absurdalnego problemu. W weekendzie gwiazd nie biorą udziału zawodnicy zespołów, które awansowały do Super Bowl, co zaprzecza idei spotkania się najlepszych futbolistów w jednym miejscu.
Sam termin "weekend gwiazd" należałoby zresztą w przypadku NFL wziąć w cudzysłów. Wybierani przez fanów, trenerów i samych zawodników uczestnicy masowo rezygnują z udziału w Pro Bowl, tłumacząc się wyimaginowanymi urazami i innymi wymówkami. W 2017 roku do obsadzenia 88 miejsc w meczu gwiazd potrzebna była nominacja 123 (!) zawodników. Część z nich była usprawiedliwiona czekającym ich Super Bowl (głosowanie na uczestników meczu gwiazd odbywa się w trakcie sezonu). Cała reszta wolała jednak szybciej zacząć wakacje po sezonie i uniknąć udziału w wydarzeniu o wątpliwym prestiżu.
Pod tym względem lepiej wypadają zawodnicy NHL i NBA, gdzie weekendy All-Star organizowane są w trakcie sezonu regularnego, przez co sportowcy chętniej biorą nich udział. – Procent gwiazd NHL, które przyjeżdżają na to wydarzenie, jest duży. W tym roku tylko dwóch zawodników nie przyleciało do San Jose: Aleksandr Owieczkin i Carey Price. W NHL ta tradycja jest żywa – mówi Patryk Rokicki, dziennikarz i komentator TVP Sport zajmujący się hokejem.
"Bitwa na poduszki" zamiast twardej gry
Nieobecność uczestników Super Bowl w weekendzie gwiazd, choć rozczarowująca, jest zrozumiała. Żadna drużyna nie pozwoli sobie na ryzyko odniesienia kontuzji najważniejszych ogniw na tydzień przed finałem sezonu. Futbol amerykański jest w tej materii sportem nieporównywalnie bardziej ryzykownym niż koszykówka, bejsbol czy nawet hokej.
Fani i eksperci NFL od lat krytykują jednak Pro Bowl za "miękką" grę tych uczestników. W dyscyplinie, w której twarda obrona i powstrzymywanie rywali przed zdobywaniem kolejnych jardów spotykają się z równie żywiołową reakcją trybun, co zaliczane przyłożenia, pozbawienie tego elementu równa się okrojeniu Pro Bowl z esencji, za którą Amerykanie kochają ten sport.
Czara goryczy przelała się w 2013 roku, gdy ESPN w relacji po wygranym przez NFC 62:35 meczu skrytykowała brak zaangażowania futbolistów. "Grali maksymalnie na drugim biegu. Ścierali się ze sobą, jakby toczyli bitwę na poduszki" – podsumowano tę namiastkę rywalizacji, jaką fani w wersji oryginalnej oglądają co tydzień.
Komisarz ligi, Roger Goodell, otwarcie krytykuje podejście zawodników, lecz organizacja nie potrafi znaleźć rozwiązań, które sprawią, że Pro Bowl zacznie przypominać kontaktowy sport, jakim jest futbol amerykański. – Byłem zawiedziony tym, co właśnie zobaczyłem. Poruszałem ten temat trzy czy cztery lata temu. Rozmawialiśmy z zawodnikami i przyniosło to krótkotrwały efekt. Nie widziałem tego w miniony weekend – mówił po Pro Bowl w lutym 2016 roku. Dotychczas jednak nic się zmieniło, a fani NFL traktują mecze gwiazd z rezerwą podobną do tej, z jaką sympatycy piłki nożnej podchodzą do czwartkowych wieczorów z Ligą Europejską...
Podobnie sprawa wygląda w NBA, gdzie nikt nie próbuje nawet oszukiwać fanów, że rywalizacja Zachodu ze Wschodem (poza pojedynczymi latami ze zmienionym formatem) toczy się na poważnie. Gra obronna jest tutaj sprowadzona do minimum, poza ostatnią kwartą, w której możemy oglądać bardziej poważną koszykówkę.
Marzenie kibiców, by wreszcie zobaczyć zażarty mecz z udziałem najlepszych z najlepszych, wydaje się nigdy nie ziścić. Wyniki podczas All-Star Games na przestrzeni lat stają się coraz bardziej absurdalne – w 2017 roku Zachód pokonał Wschód 192:182. Nie może to dziwić, skoro większość akcji podczas weekendów gwiazd wygląda mniej więcej tak:
Pokazy umiejętności ciekawsze (?) niż mecze
I choć nikt nie zaprzeczy widowiskowości alley-oopów od tablicy czy rzutów z połowy, tracą one na uroku, gdy żaden obrońca nie próbuje im zapobiec. Dziennikarze ESPN słusznie nazwali w 2018 roku All-Star Game "dwuipółgodzinnym pokazem wsadów i trójek rzucanych z 13 metrów" (podczas gdy linia trzech punktów wyznaczona jest w odległości 7,24 metra od kosza – przyp. red.). Na dłuższą metę staje się to męczące.
Weekendy gwiazd ratować mogłyby pokazy umiejętności, zwłaszcza konkurs rzutów za trzy punkty. Statystyki wyraźnie pokazują, że w porównaniu z poprzednimi dekadami trafienia z dystansu odgrywają obecnie większą rolę w najlepszej lidze świata. W erze specjalistów takich jak Stephen Curry, Klay Thompson czy Kyrie Irving, konkursy trójek rozgrzewają fanów na trybunach i przed telewizorami.
Trudne wyzwanie czeka uczestników Slam Dunk Contest, w którym w przeszłości triumfowały już takie legendy jak Michael Jordan i Kobe Bryant. W 2000 Vince Carter wygrał konkurs, który w powszechnej opinii uznawany jest za jeden z najlepszych w historii. Przez lata nikt nie mógł równać się z popisem ikony Toronto Raptors, która zasłużenie nosi przydomek "Half-Man, Half-Amazing".
Impas przełamała w 2016 roku para Aaron Gordon-Zach LaVine. Rywalizacja tej dwójki zachwyciła cały świat, pojawiły się też głosy, że był to konkurs lepszy nawet od tego z 2000 roku. Po raz drugi z rzędu wygrał La Vine, chociaż najlepszy dunk wieczoru bezsprzecznie należał do Gordona.
W poszukiwaniu idealnego formatu
Wszystkie organizacje stale poszukują zmian formatu, które sprawiłyby, że fani będą chętniej oglądać transmisje podczas weekendów gwiazd. – Słabym rozwiązaniem NHL jest to, że zwycięzcy konkurencji pokazów umiejętności nie mają możliwości obrony tytułu, jeśli w następnym roku nie zostaną nominowani do meczu gwiazd – podkreśla Rokicki. – Uważam, że warto zapraszać ich na kolejną edycję, przynajmniej do konkurencji zręcznościowych, nawet jeśli nie będą nominowani do All-Star Game. Być może wystosujemy taką sugestię do NHL, jako przedstawiciele fanów z Polski. Fajną moim zdaniem odmianą jest organizacja meczów trójek, które toczone są w szybkim tempie – dodaje.
Nawet najciekawsze i najbardziej widowiskowe pokazy indywidualnych umiejętności nie zastąpią emocji, które towarzyszą prawdziwej rywalizacji. A do tego potrzebne są chęci samych zawodników, którzy potrafiliby wnieść się na wyżyny nawet gdy spotkania nie toczą się o trofea.
Najlepszym przykładem może być legendarny trening amerykańskiego Dream Teamu trzy dni przed startem igrzysk olimpijskich w 1992 roku, okrzyknięty mianem "Najwspanialszego meczu, którego nikt nigdy nie widział". Sam Michael Jordan określił tamtą grę najlepszą, w jakiej kiedykolwiek wziął udział. Wszyscy uczestnicy wydarzenia (a w pustej sali gimnastycznej nie było ich wielu) wspominają tamten mecz jako wielkie starcie Jordana z Magikiem Johnsonem, pełne znakomitych akcji i trash talku.
Dopóki komisarze lig nie dadzą zawodnikom prawdziwego powodu do gry na serio lub nie znajdą ich sami sportowcy, weekendy gwiazd wciąż pozostaną zaledwie ciekawostką w trakcie sezonu, a nie datą, którą fani będą zakreślać w kalendarzu.