Komisja Dyscyplinarna PZPN wykluczyła drużynę Gryfa Wejherowo z następnej edycji Pucharu Polski. To kara słuszna, choć raczej minimalna, ale zarazem dla klubu i jego piłkarzy krzywdząca. Paradoks? Tylko pozornie.
Organizacja i zabezpieczenie meczu Gryf – Lechia w Pucharze Polski nie różniły się niczym szczególnym od zabezpieczenia tysięcy innych meczów rozgrywanych w naszym państwie. Niebezpieczne przedmioty kibice przemycają na trybuny w całym kraju i nic się pod tym względem nie zmieniło od lat. Rzucanie różnymi rzeczami, odpalanie czy strzelanie to nic nowego, tylko Gryf miał to dodatkowe nieszczęście, że jeden z takich przemytników oddał strzał z rakietnicy w kierunku piłkarza, co zwróciło uwagę opinii publicznej akurat na tę sytuację. Absolutnie nie usprawiedliwiam klubu, pokazuję jedynie szerszy kontekst.
Zgodnie ze zdrowym rozsądkiem i piłkarskimi "Przepisami gry" mecz w Wejherowie po strzelaninie powinien być natychmiast przerwany i zakończony. Zgodnie z artykułem 5. pt. "Sędzia" punktem 3 pt. "Uprawnienia i obowiązki" i rozdziałem pt. "Ingerencja z zewnątrz" sędzia "przerywa, wstrzymuje lub kończy zawody ze względu na przewinienie związane z ingerencją z zewnątrz, np. gdy:
· sztuczne oświetlenie jest niewystarczające,
· przedmiot rzucony przez kibica trafia w jednego z sędziów, zawodnika lub osobę funkcyjną – sędzia, w zależności od powagi incydentu, grę kontynuuje, przerwie lub zakończy (…)" (strona 68) lub powinien to zrobić, gdy zdarzy się coś poważniejszego, czego autorzy reguł nie byli w stanie przewidzieć.
Jak widać, już takie podane tylko dla przykładu incydenty mogą być powodem zakończenia meczu. Do sytuacji w Wejherowie bardziej jednak pasuje fragment Kodeksu karnego: "Kto naraża człowieka na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3" – stanowi artykuł 160 kk. Nikt, kto widział tę sytuację, nie może mieć wątpliwości, że tragedia była blisko.
Mimo to strzelanina w Wejherowie nie spowodowała nawet przedwczesnego zakończenia meczu. Piłkarz omal nie zginął albo omal nie został poważnie zraniony, stres przeżył on sam i inne osoby przebywające na boisku, a po paru chwilach przerwy okazało się, że trzeba grać dalej. Zupełnie jakby nic się nie stało. Gdyby Lechia odmówiła gry, mogłaby zostać ukarana co najmniej walkowerem.
W "Postanowieniach Polskiego Związku Piłki Nożnej", na stronie 239 "Przepisów gry", mamy taki kwiatek: "sędzia zobowiązany jest do zakończenia zawodów przed upływem ustalonego czasu gry, w szczególności, jeżeli: (…) zachowanie publiczności zagraża bezpieczeństwu publicznemu, a brak jest dostatecznej ilości służb porządkowych". Czy arbiter sprawdził tę "ilość" osobiście? Nie, to się nie zdarza, gdyż sędzia w praktyce nie ma takiej możliwości. Czy dostał zapewnienie, że "ilość służb porządkowych" jest dostateczna? Być może. Od kogo? Przypuszczalnie od organizatorów. Czy zależało im na zakończeniu meczu przedwcześnie? Oczywiście, że nie, bo przecież byłoby to proszeniem się o surową karę. Tu błędne koło się zamyka.
Niezorientowani w realiach polskiego futbolu mogliby zwalać winę na sędziego lub delegata PZPN, ale w rzeczywistości obaj są tutaj niewinni albo przynajmniej w dużym stopniu usprawiedliwieni. Przepisy to jedno, a nieformalne wytyczne lub sugestie lub niepisane normy postępowania – drugie, niestety często ważniejsze.
Odkąd pamiętam od piłkarskich sędziów i delegatów w Polsce wymaga się dokończenia meczu niemalże za wszelką cenę. Przerwanie spotkania bywa traktowane jako oznaka słabości oficjela lub słabego zarządzania sytuacją. Prawdziwy obłęd. Tak samo jest w rozgrywkach dzieci i młodzieży, kiedy "Komitet Oszalałych Rodziców" lub inni dorośli dają przykład tak złych zachowań w czasie gry dzieci, że lepiej byłoby dla nich, gdyby mecz został przerwany lub zakończony. Tak samo jest, gdy sędziowie są znieważani, opluwani czy uderzani lub bici, a PZPN nadal nie zadbał o to, aby mieli ochronę prawną taką samą jak policjanci, sędziowie sądów powszechnych czy nauczyciele. Tak samo jest również wtedy, gdy mecze są przerywane z powodu incydentów zagrażających bezpieczeństwu piłkarzy czy kibiców, a ktoś z góry naciska, żeby grać. Jakby dokończenie meczu było wartością ważniejszą niż prawidłowe wychowywanie dzieci i dawanie im dobrych wzorców. Jakby sędzia był człowiekiem drugiej kategorii i jedynym funkcjonariuszem publicznym, którego można bezkarnie lżyć publicznie. Jakby utracone zdrowie czy życie piłkarza czy sędziego było mniej warte niż zdrowie czy życie policjanta.
"Środowisko piłkarskie samo sobie bez wsparcia administracji państwowej z tym problemem na pewno nie poradzi, bo jeżeli w teatrze ktoś by wystrzelił w kierunku aktora racą, to taka osoba byłaby zatrzymana, postawiona przed sądem, pewnie skazana. Na stadionie piłkarskim jak widać to prawo w teorii jest takie samo, a nie obowiązuje" – w rozmowie z TVP Sport z rozbrajającą szczerością powiedział rzecznik PZPN Jakub Kwiatkowski. To dobry rzecznik, przedstawił stanowisko PZPN w taki sposób, że nic więcej nie trzeba tutaj dodawać.
Szkopuł w tym, że przedstawienie w teatrze zostałoby przerwane i zakończone, organa ścigania zebrałyby dowody, zatrzymały winnego i przesłuchały świadków. Natomiast mecz nawet nie został zakończony przedwcześnie, bo takie są standardy w polskim futbolu. Narzucając je lub co najmniej tolerując PZPN wysyła sygnał: nic takiego się nie stało, można grać dalej, takie są nasze normy. I tu tkwi problem, nie w Wejherowie.