Wypuszczając z rąk młodego Neymara Real Madryt postanowił nie popełnić tego błędu już nigdy więcej. Zaczął wyławiać największe perełki brazylijskiego futbolu, nim te pojawiły się w Europie. Wygrał wyścig po Viniciusa Juniora, a rok później zakontraktował Rodrygo. Liczy na to, że ich potencjał pozwoli mu wyleczyć się z pewnej obsesji.
Choć Real Madryt z początków XXI wieku kojarzony jest głównie z projektem "galacticos", to jego szeregi zasilali nie tylko najlepsi gracze na świecie. W myśl zasady "Zidanes y Pavones" część składu miała opierać się na wychowankach i młodych talentach.
Głównie lokalnych, lecz także tych importowanych. Tuż przed sezonem 2005/06 za ponad dwadzieścia milionów euro do klubu trafił Robinho. Największa nadzieja brazylijskiego futbolu od lat. Wydeptaną przez niego ścieżką powędrowali chociażby Marcelo, Fabinho, Casemiro, Willian Jose, Lucas Silva czy Abner. Część z nich się nie sprawdziła, ale projekt wart był kontynuacji.
Tym bardziej, że Real chorował na Neymara. Miał być lepszą wersją Robinho. I zawodnikiem, który przez co najmniej dekadę będzie rozdawał karty w światowym futbolu. Klub liczył na sentymentalność Brazylijczyka, który jako młody chłopak przeszedł testy w Madrycie. Wtedy został w Santosie, a później, już jako dorosły zawodnik, wybrał Barcelonę. Choć zadał Królewskim cios prosto w serce, ci nie przestali wierzyć, że jeszcze zagra w ich barwach.
Młodość
Nieudane podchody pod Neymara zmieniły jednak optykę Florentino Pereza. Postanowił, że kolejnego brazylijskiego talentu nie wypuści z rąk. Pieniądze nie grały roli. Błędu nie można było powtórzyć. "Zidanes" mieli dorastać i wychowywać się w Madrycie.
Gdy więc Vinicius Junior pojawił się na piłkarskiej mapie świata, Real natychmiast podpisał z nim kontrakt. Zaklepał go jeszcze przed osiemnastymi urodzinami. Choć kosztował ponad czterdzieści milionów euro, to kazał na siebie czekać. Zgodnie z przepisami mógł przenieść się do Europy dopiero po osiągnięciu pełnoletniości. Ogrywając się we Flamengo potwierdzał jednak swój potencjał.
Nim zameldował się na Starym Kontynencie, Real dopiął kolejny transfer. Za identyczną kwotę ściągnął Rodrygo, uprzedzając Barcelonę. Dwa z trzech największych talentów Santosu w XXI wieku trafiły więc do Madrytu. Trzeci pozostał wyrzutem sumienia.
Brazylijskie skrzydła
Vinicius Junior wszedł do europejskiej piłki razem z drzwiami. Grał bez kompleksów, bazując na brazylijskim luzie. Imponował piorunującym przyspieszeniem i łatwością dryblingu. Choć mijał rywali niczym slalomowe tyczki, miał problemy pod ich bramką. Panikował. Gdy tylko dochodził do sytuacji strzeleckiej, paraliżował go stres. Częściej dogrywał więc do partnerów.
Mimo nieskuteczności stał się tematem numer jeden. Media rozpływały się w zachwytach, przyznając słuszność wysokiej kwoty transferu. Chłopak z biednej dzielnicy Rio de Janeiro, Sao Goncalo, mierzył się z ogromnym zainteresowaniem. Był jednym z pierwszych zawodników urodzonych w 2000 roku, obdarzonych takim zaufaniem. A grał w najbardziej utytułowanym klubie Europy.
Miejsca w pierwszym składzie nie dostał jednak za darmo. Często to on, nieopierzony młokos, ciągnął grę Realu, będąc jego najjaśniejszą postacią. Rysą była jedynie skuteczność. I mentalność rodem z faweli. Przypominał młodego Raheema Sterlinga. Na boisku potrafił ograć każdego. Z wyjątkiem bramkarza. Nie przeszkodziło mu to jednak w debiucie w pierwszej reprezentacji.
Przed sezonem 2019/20 presję ściągnął z niego równie kosztowny młodzian. I poradził sobie z nią jeszcze lepiej. Jeśli Vinicius wszedł do Europy z drzwiami, to Rodrygo zrobił to razem z futryną. Pierwszego gola dla Realu – w meczu z Osasuną – strzelił zaledwie minutę po wejściu na boisko. A później było tylko lepiej.
Imponujący start w rozgrywkach La Liga nie mógł się bowiem równać z domowym debiutem na Santiago Bernabeu w Lidze Mistrzów. W siedem minut zdobył dwie bramki. Szansę na trzecią miał już w czternastej minucie, jednak Sergio Ramos nie oddał mu rzutu karnego. Na swoją szansę musiał poczekać aż do doliczonego czasu gry. Skompletował perfekcyjny hat-trick. Trafił zarówno z prawej, jak i lewej nogi, a także z głowy. Został drugim najmłodszym strzelcem trzech goli w Champions League. Wyprzedził Wayne'a Rooney'a, ustępując miejsca tylko Raulowi.
W sześciu tegorocznych meczach dla Realu zdobył pięć bramek, raz asystując. W 370 minut zrobił więc więcej, niż Vinicius przez półtorej sezonu. Zdjął z niego dziesięciokilowy plecak oczekiwań, oddając mu dwa razy cięższą torbę.
Wyzwanie
Jeśli więc Vinicius Junior ma zostać wielkim piłkarzem, musi popracować nad stylem swojej gry. W jego wieku łatka jeźdźca bez głowy nie jest jeszcze ujmą. Ma czas, by zmądrzeć. Zarówno na boisku, jak i poza nim.
Musi zmierzyć się jednak z pierwszym prawdziwym wyzwaniem. Wchodząc do Realu musiał udowodnić, że jest wart 45 milionów euro. Jego wartość nie miała jednak realnego odniesienia. Był jedynym tak drogim osiemnastolatkiem. Mógł grać na pełnym luzie. Co zresztą wychodziło mu nad wyraz dobrze.
Znakomity początek Rodrygo zmienił jednak tę bajkę. Teraz to wychowanek Santosu pokazuje, jak można grać w tak młodym wieku, kosztując ogromne pieniądze. W zestawieniu z nim Vinicius wypada słabo. Tym bardziej, że przez rok nie poprawił swoich największych mankamentów.
Na ten moment, nie tylko po genialnym meczu z Galatasaray, Rodrygo wydaje się być zawodnikiem dojrzalszym. Lepiej oceniającym sytuacje boiskowe, a także zachowującym spokój pod bramką rywala. Zdaje się tym samym potwierdzać opinie płynące z Brazylii tuż przed jego transferem. Jest po prostu lepszy.