Czarnobylska katastrofa z 26 kwietnia 1986 roku wstrząsnęła światem. Czas jakby się zatrzymał. Po trzydziestu sześciu latach natura przejęła kontrolę nad wykluczonym obszarem. Nie oszczędziła sportowej przestrzeni.
– Rano sprawdzałam pocztę. Masz list z Krakowa. O co chodzi?
– O, zapomniałem powiedzieć. Jadę do Czarnobyla. Już opłaciłem wyjazd. Nie ma odwrotu.
– Poważny jesteś? Chcesz, żebym kiedyś dostała zawału? – mówi mama, która ukończyła studia chemiczne i wie niemal wszystko o napromieniowaniu. Wie też, że zdania nie zmienię. Nie podejmuje nawet próby wymiany argumentów.
Wjazd do napromieniowanej części kraju nie jest jednoznaczny z dotarciem do wybranych miejsc. Teren znajduje się pod szczególną jurysdykcją władz. Ze względów bezpieczeństwa występują czasowe zakazy wstępu do konkretnych ośrodków w Prypeci. Trzeba mieć trochę szczęścia, by celnicy i służby porządkowe przymknęli oko. Wpuszczają tam, gdzie inni bardzo chcieliby się dostać.
Szkoła. Wprawia w osłupienie. Korytarzem do sali gimnastycznej. Z dwóch stron zdezelowane szatnie. Na podłodze leżą ciuchy, których lepiej nie dotykać. Nawet patykiem. Zniszczone ściany, zapadająca się podłoga. Pozostałości po dzwonku i tablicy do koszykówki. Brakuje piłki...
Nie brakowało tutaj na pewno zdolnej młodzieży. – Zjeżdżali wybitni intelektualiści ze Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Profesorowie i nauczyciele. Dbali o potomstwo. Sport był jedną z najlepszych rozrywek. W kijowskim muzeum są zdjęcia drużyn sportowych. Powodzeniem cieszył się także basen – mówi przewodniczka.
Basen "Lazurowy" jest jednym z najczęściej fotografowanych miejsc. Wybudowany w latach 70. Został podzielony na dwie części: salę gimnastyczną i pływalnię. W czasach świetności organizowano zawody. Od 1986 do 1998 roku był wykorzystywany i zarządzany przez Zjednoczenie Naukowo-Produkcyjne „Kompleks”. Klub pływacki mógł jednak tylko pozazdrościć piłkarskiemu odpowiednikowi.
W połowie lat 70. założono FC "Stroitel" Pripyat – "Budowlańcy" Prypeć. Miał jedną z najlepszych drużyn w okolicy, złożoną z zamieszkujących sąsiednią wieś Christogalowkę. Młode miasto miało zapewnić dobry start. W perspektywie nawet występy w najwyższej klasie rozgrywkowej. Nie przyjmowano do wiadomości, że przygoda zakończy się na amatorskim kopaniu. Na miejscu pojawił się też Wiktor Ponomiarow, który występował w zespole Torpedo Moskwa oraz trenował Metalurg Zaporoże. W 1979 roku dołączył Stanisław Gonczarenko. Może być kojarzony również z futsalem, w którym odniósł sukcesy jako szkoleniowiec.
Zespół występował w regionalnych turniejach. Brał udział w mistrzostwach amatorskich kadr. Pojawiał się także w rozgrywkach Pucharu Kijowszczyzny. Potem dostał przepustkę do drugiej ligi radzieckiej. Nastawiano się na spory zysk. – Zarabiano na czym się dało. Niecodziennie zdarza się, by postawić miasto od zera. Pomysł był dobry, ale brakowało konsekwencji. Wkradały się błędy, które, jak się okazało miały także odbicie podczas ewakuacji miasta. Mimo to niewielu narzekało na standard egzystencji – wtrąca przewodniczka.
Piłkarze z Prypeci zdominowali rozgrywki regionalne. W 1983 roku cieszyli się po trzecim z rzędu triumfie. Przełom miał nastąpić trzy lata później. Były wielkie oczekiwania. W planach budowa nowego stadionu, który mógł pomieścić pięć tysięcy kibiców. Oficjalne otwarcie miało nastąpić 1 maja 1986 roku. Nigdy do niego nie doszło. Pięć dni wcześniej, gdy dzielni strażacy walczyli ze skutkami katastrofy, życie w mieście toczyło się normalne. Zaplanowano spotkanie z drużyną Borodzianki. Niewielu spodziewało się, że podczas treningu "Mechaników" na trawie wyląduje wojskowy helikopter. Wyskoczyli żołnierze w ochronnej odzieży i obuwiu. Przekazali krótki komunikat i odlecieli ratować co się da. Nie było mowy o rywalizacji sportowej (jedna z wersji wydarzań, powielana przez przewodników).
Część piłkarzy okrzyknięto potem bohaterami. Wzięli bowiem udział w likwidacji skutków awarii. Historia klubu kończy się w 1988 roku. Wtedy wiązano go już z miastem Sławutycz, położonym około 60 kilometrów na wschód od Zony. Kierowca busa uśmiecha się patrząc w kierunku ruin stadionu. Dobrze pamięta zawodników. Sam również pomagał ratować.
Po obiekcie pozostała tylko betonowa ruina. Prowadzi do niej ulica Hydroprospektowa. Nieopodal znajduje się opuszczona kawiarnia Olympia. Za boiskiem pozostałości po przedszkolu Czeburaszka. Wszędzie grobowa cisza.
Nazwa stadionu "Awangarda" jest błędnym określeniem. Odnosiła się do bokserskiego klubu. Mimo upływu lat bardzo popularnego hasła w Ukraińskiej SRR nie da się wymazać. Eksperci nie mają jednak wątpliwości i pozostają przy "Stadionie Centralnym".
– Jakie były pierwsze wrażenia?
– Obiekt znajduje się za rogiem, blisko centralnego punktu miasta. Nieopodal Parku Rozrywki i słynnego diabelskiego młyna. Trasa zajmuje pięć minut. Mija się budynek, skręca w zagajnik i dociera na środek boiska. Wszystko jest zarośnięte. Jedynym reliktem stadionu jest trybuna, mogąca pomieścić pięć tysięcy. Był jeszcze maszt oświetleniowy.
– Czułeś sportową atmosferę czy potrzebna była wyobraźnia?
– Atmosferę próbują odtwarzać lokalni. Zostawiają laleczki z urwanymi głowami, książki. Wokół boiska można znaleźć poprzebijane piłki. Tylko to sugeruje, co tam się działo. Trzeba mieć dużą wyobraźnię. Na pewno było to fenomenalne miejsce do sportu.
– Prypeć lubiła rywalizację i emocje.
– Stadion był położony w samym centrum. Z każdego miejsca dało się tam dotrzeć pieszo w kilka minut. Myślę, że to była i mogła być jedyna weekendowa rozrywka mieszkańców. Można było stworzyć silną drużynę. Ludzie mieli dookoła tylko las. Piłka to idealny sposób na odreagowanie.
– W sieci krążą pogłoski, że na murach stadionu znajdują się ślady po kibicach Legii. Coś ci wiadomo?
– Przeczytałem o tym już po powrocie do domu. Udało mi się wtedy wbiec na trybuny. Czas jednak naglił. Nie wchodziłem do szatni. Spędziliśmy tam tylko piętnaście minut. Wydaje się, że "eLKa" może tam być. Miejscowi nie zamazują takich śladów. Czasem zdarza się im wyciąć kilka drzew, by ułatwić sobie przejście. Teraz kibice z kolejnych klubów będą chcieli zaznaczyć obecność. Niepotrzebnie. To miejsce, któremu należy się szacunek.
– Stadion Centralny został porównany do obiektu Skry Warszawa. Bolesna rzeczywistość?
– W Polsce mamy dużo obiektów, które zostały zapomniane i zaniedbane. Jeśli chodzi o trybunę w Prypeci, to wydaje się, że nie trzeba dużych pieniędzy, żeby przywrócić ją do stanu użyteczności. W naszym kraju widywałem trybuny w bardzo, bardzo podobnym stanie. Nadal służą. Nie wystawia to laurki niektórym samorządom.
– Czy organizowanie spotkań piłkarskich upamiętniających katastrofę ma sens?
– Na pewno nie w Czarnobylu i Prypeci. Ale to dobra inicjatywa. Każda forma upamiętnienia wydarzeń jest OK. Tym bardziej przez sport.
W kijowskim muzeum są także archiwalne plakaty informujące o spotkaniu Likwidatorzy – Pracownicy fabryki. Treść: "Zapraszamy na mecz piłkarski z okazji 30. rocznicy tragedii. Zagrają: Narodowa drużyna Likwidatorów i Ekipa czarnobylskiej elektrowni". Przechodzą ciarki na myśl o tym, co wydarzyło się ponad 33 lata temu.
– W serialu widać, jak promieniowanie spustoszyło teren.
– Promieniowanie jest niewidzialne. Prawie każda grupa ma ze sobą dozymetr. Łatwo można sprawdzić poziom w najpopularniejszych punktach. Istnieją też hot spoty – miejsca o podwyższonym promieniowaniu, ale trzeba umieć ich szukać i znać się na tym. Nie zdarza się tak, że idziesz sobie spokojnie, masz dozymetr przy pasku, a promieniowanie wzrasta 150 razy. Radiacja w okolicach Czarnobyla jest w normie. Można ją porównać do tej w Polsce.
– Słyszałem, że może być nawet mniejsza.
– Zdarza się. Wszystko jest w normie. Kłopot mają ci, którzy nie wiedzą, gdzie znajdują się te hot spoty. Wtedy nawet zrobienie fajnego zdjęcia z dozymetrem wydaje się być trudne. Można popatrzeć na pojawiające się liczby, ale często są one mniejsze od tych w naszym kraju. Niekiedy kładzie się dozymetr na meblach w swoim mieszkaniu i wynik może być większy, choć oczywiście nadal jest w normie. Nie taki Czarnobyl straszny, jak go malują. Większą dawkę promieniowania można przyjąć lecąc samolotem z Warszawy do Chicago niż będąc w Zonie.
– Wspomnienie, które podwyższa ciśnienie to...?
– To się zmienia. Średnio co tydzień. To tak jak z książkami. Raz mam ochotę na postapokaliptyczną opowieść, raz na klasyk "Mistrz i Małgorzata". Nie jestem w stanie się zdecydować. W tym momencie najbardziej tęskno mi do podziemi zakładu "Jupiter". Gdybyś zadzwonił dwa tygodnie wcześniej na pewno powiedziałbym o innym miejscu. Zawsze lubiłem punkty mniej dostępne, gdzie trudniej się dostać.
– Są restrykcje?
– Do budynków nie wolno wchodzić. Jeśli policja przyłapie tam kogoś, to trzeba się "wykupić". Piwnice są niebezpieczne, bo są zalane. Woda sięga powyżej kolan. Należy mieć wodery. Mało kto będzie taszczył je w plecakach. Zdarza się, że organizatorzy mają na stanie i się dzielą. Przed wyprawą trzeba się dogadać, ustalić szczegóły. Dwa razy byłem w tych miejscach. Schodziliśmy w cztery osoby. Korytarze są wąskie. Co chwile słychać zgrzyty, pluski, przeciągi. Migają światła. To dodaje kolorytu. Robi wrażenie. Są też teorie spiskowe o schowanych laboratoriach, gdzie przetwarzano paliwo jądrowe dla wojska. To oczywiście bajki. Mimo to atmosfera nakręca.
– Opowiadasz z wielką pasją. Co ciebie tam przyciąga?
– Przez tyle lat nie ustaliłem odpowiedzi. Może niekoniecznie uzależnienie od adrenaliny, ale lubię eksplorację opuszczonych miejsc. We wrześniu stuknęło mi dziewięć lat, odkąd się tym zajmuję. Pierwszy raz byłem właśnie w Czarnobylu. Miałem 19. Jest jakaś tajemnica tego miejsca.
– Kiedyś przejdzie?
– Pogadamy za trzydzieści lat. Mam nadzieję, że nie. Nie czuję się wypalony. Często sobie mówię - "nigdy więcej". Wychodzi inaczej.
– Jak reaguje mama?
– Tak samo za każdym razem – "znowu!?". Ale, ale! Koszty pierwszej wyprawy pokryła za mnie. Są też pytania znajomych. "Po co tam jedziesz?". Tak już mam. Niektórzy lubią leżeć na plaży na Krecie lub Wyspach Kanaryjskich. Ja wolę wstać o 4 nad ranem i wrócić do pokoju o 3:30 następnego dnia. Lubię, gdy się dzieje.
– Krajobraz często się zmienia?
– W najpopularniejszych miejscach bardzo często. W sali gimnastycznej jednego z przedszkoli scenografia zmienia się kilka razy dziennie. Fotografowie ustawiają lalki do zdjęć. Widziałem kółko z ułożonych krzeseł. Na nich siedziały lalki, przed nimi leżały inne zabawki. Fantazja jest nieograniczona. Najlepsze, że można tam też znaleźć fotografię sali z okresu przed ewakuacją. Często turyści robią tam zdjęcie "porównawcze".
– Na koniec zapytam o stadion. Jego nie udało mi się odwiedzić.
– Gdyby nie trybuna, nikomu nie uwierzyłbym, że tam był stadion. Nieco wcześniej jest brama, gdzie mieli sprzedawać bilety. Murawę można rozpoznać tylko dzięki betonowym pozostałościom po bieżni, znajdującej się wokół. A "trawa" to gęste drzewa, krzak przy krzaku. Nie ma mowy nawet o dryblingu.
– Ponoć w kompleksie jest namalowana "eLKa". Prawda?
– Tak. Znajduje się na samej górze trybuny. Nie chciałem tego widzieć. Krew by mnie zalała. Nie chodzi nawet o sympatie, bo jestem fanem Bundesligi. Szkoda, że takie miejsca są tak traktowane.