| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa
Sieć skautingowa FC Porto oplata cały świat, ale trudno się dziwić, skoro tworzy ją około 250 pracowników. W Polsce, w kraju blisko cztery razy większym, system wyszukiwania zdolnych piłkarzy wciąż jest w powijakach, a za poważny uznaje się ten dział, który choć kilka osób zatrudnia na pełen etat. Jak wygląda zatem, z perspektywy szefa, pracownika, hobbysty, czy działającego w agencji menedżerskiej człowieka, działanie skautingu między Odrą a Bugiem?
– Była taka sytuacja, że znaleźliśmy gościa w lidze serbskiej, napastnika, na co dzień występował w jednym ze słabszych zespołów. Wydawało nam się, że jest niesamowicie zdolny, mógłby sobie świetnie poradzić u nas w lidze. Przyjechaliśmy zatem do klubu, zaprosiliśmy sztab, materiały z tym graczem w roli głównej puściliśmy na rzutniku. A trener zaczął drwić, że nie będziemy brać zawodnika grającego na jakimś pastwisku, że pewnie się nie nada. Ten chłopak wylądował potem za kilka milionów w Belgii. Jak człowiek był świadkiem takich akcji, to odechciewało mu się pracować – opowiada skaut, który mimo młodego wieku ma już w tym zawodzie spore doświadczenie (z oczywistych względów wypowiada się anonimowo – wciąż działa w środowisku). Takie sytuacje to jednak w polskich klubach norma, bo jeśli przyłożyć ucho tu i tam, można nasłuchać się całkiem niezłych, śmieszno-gorzkich historii. Że kluby niechętnie płacą, że nie mają planu na to, jak ludzi zagospodarować, że znalezienie piłkarza to nawet nie połowa sukcesu, bo zazwyczaj trener i tak ma w nosie podpowiedzi jakiegoś chłystka. Ale zacznijmy od początku...
POŁAWIACZE DIAMENTÓW
Każdy, kto choć raz grał w Football Managera, wie na czym ta zabawa polega. Im więcej skautów i im więcej krajów pod patronatem, tym większa szansa, że trafi się perełka. Jak masz możliwości to zbierasz ludzi, sprawdzasz czy mają ważne paszporty, wręczasz w dłoń karty pokładowe i pokazujesz potwierdzenie zarezerwowanego hotelu na kilka miesięcy do przodu. Ich zadanie jest teoretycznie proste – polecieć i szukać zdolnych piłkarzy. W Europie, w Azji, w Afryce, w Ameryce – gdzie cię fantazja poniesie, tam wysyłasz podwładnych. Oczywiście jeśli masz na to pieniądze. Rozrzucić ludzi po całym globusie mogą tylko nieliczni, ale nawet i ci biedniejsi radzą sobie sprawnie. Zamiast samolotów są busy, zamiast hoteli hostele, a zamiast obserwacji na Copacabanie – monitoring niższych lig czeskich i słowackich. Dobre i to, zwłaszcza gdy przynosi efekty.
W założeniu zatem praca pionu skautingowego w klubie jest dość prosta. Poławiacze diamentów oglądają setki spotkań, jeżdżą od wsi do wsi i od miasta do miasta, a gdy znajdą kogoś interesującego – przyglądają mu się dłużej. Analizują jeden mecz, drugi, trzeci, piąty i dziesiąty. Tworzą raporty, pytają o chłopaka w środowisku, z czasem wgryzają się w temat tak mocno, że na czynniki pierwsze rozkładają już nie tylko umiejętności piłkarskie, ale i charakter. Czy jest skupiony na piłce, czy nie bumeluje, czy weekendy woli spędzić na dodatkowym treningu, czy w dyskotece – wystarczy kilka tygodni i wiedzą o nim wszystko. Młodzi piłkarze prześwietlani są zatem z każdej możliwej strony, a gdy na szkle nie widać zbyt wielu rys to klub zaczyna wykazywać poważne zainteresowanie i negocjować pozyskanie takiego chłopaka. Jeśli się poszczęści i wszystko pójdzie z planem to z czasem zawodnik zmienia barwy, robi kolejny krok w karierze i wszyscy są zadowoleni. Droga do tego jest jednak długa, mozolna i wycieńczająca, a by w ogóle móc ją przebyć potrzeba odpowiednich narzędzi, wizji, zasobów ludzkich i tego, co nawet najlepszy pomysł potrafi zdusić w zarodku – pieniędzy.
FINANSOWE KAJDANY
Kasa w polskiej piłce to temat drażliwy, zwłaszcza że nie ma jej za wiele. Choć kluby mogą zapomnieć o transferach nawet za kilka milionów euro, bo potentantem finansowym nie jesteśmy, to trudno uciec wrażeniu, że aktualnie posiadane środki można by inwestować nieco lepiej. Trudno oczywiście wymagać od zespołów z 28. ligi Europy (według rankingu UEFA gorsza od kazachskiej, bułgarskiej, białoruskiej czy cypryjskiej) by szastały forsą na lewo i prawo, ale jednak zdarza się kibicom pukać w czoło, gdy widzą w jaki sposób rozpływa się budżet ich ukochanej drużyny. Dziesiątki zaawansowanych wiekowo piłkarzy z Bałkanów, Czech czy Słowacji, ściąganych co okienko, muszą budzić irytację – szczególnie gdy czarodzieje podrzucani przez menedżerów jakości zespołu nie podnoszą, ale za to księgują co miesiąc przyzwoite przelewy (o ile oczywiście te przychodzą na czas). Dlaczego zatem tak wiele klubów w Polsce strzela ślepakami po mapie Europy, skupuje tych wszystkich zawodników, który dziś są, jutro ich nie ma, a kibice nawet nie nadążają z zapamiętaniem ich twarzy? Czy nie przyjemniej byłoby wyciągać perełki (jasne, takie też się zdarzają, ale sporadycznie) i potem na nich zarabiać sprzedając na Zachód?
W teorii to wszystko jest proste, w praktyce cięższe do zrealizowania. Na pewno brakuje ku temu środków, ale przede wszystkim też pomysłu i organizacji. W Polsce, w kraju 38-milionowym, 69. pod względem powierzchni na świecie, klubów z w miarę dobrze zorganizowanym działem skautingu jest... kilka. W wypowiedziach moich rozmówców przewijają się te same nazwy – Pogoń Szczecin, Legia Warszawa, Lech Poznań, czasem Raków Częstochowa czy Górnik Zabrze. W tym ostatnim pracę tego sektora koordynuje Artur Płatek. – W dziale skautingu Górnika zatrudnione są dwie osoby na pełny etat i trzy osoby na pół etatu, które są rozmieszczone w Polsce i oglądają zawodników w swoich regionach. Skupiamy się wyłącznie na południowej części Polski, rzadko wykraczamy poza granicę. Nie patrzymy na kraje zachodnie, chcemy szukać młodych chłopaków od 15. do 20. roku życia z okolic. Generalnie teraz dopiero zaczynamy projekt skautingowy związany ze stażystami, z młodymi ludźmi chcącymi się tym zajmować – jestem w Zabrzu od roku i muszę przyznać, że w pierwszym półroczu ten dział nie wyglądał tak, jak bym sobie życzył. W końcu jednak wypracowaliśmy jakieś struktury, tworzymy system i zaczynamy poważnie pracować. Nie jest to jednak na pewno tak rozbudowane, jak w klubach zachodnich ze względu na jedną podstawową rzecz – na finanse – twierdzi.
Jak to wygląda z kolei w Szczecinie? Całkiem dobrze, zwłaszcza patrząc na ostatnie wyniki Portowców – zarówno te piłkarskie, jak i transferowe. – Przy pierwszym zespole jest nas czterech, ale są jeszcze dwie osoby, które odpowiadają tylko za skauting młodzieżowy. Plus jeszcze mamy ludzi nas wspomagających, są tu, tu i tu (Rafałowicz pokazuje rejony – pierwszy to okolice Torunia i Bydgoszczy, drugi północno-wschodnia Polska, a trzeci południowo-wschodnia). Rzeczywiście w tym okienku mocno skupiliśmy się na Austrii, Bałkanach, Czechach, Słowacji, Grecji i całym tym regionie. Tyle że zanim zrobiliśmy transfer w czerwcu, penetrowaliśmy dużo wcześniej. Przykładowo Benedikta Zecha chcieliśmy na czerwiec, zakontraktowaliśmy w marcu, ale rozmawialiśmy od stycznia. W ten sposób można działać spokojnie – mówił we wrześniowej rozmowie z TVPSPORT.pl Sławomir Rafałowicz, szef szczecińskiej siatki skautingowej.
Paweł Tomczyk będący szefem skautingu w Rakowie opowiadał w rozmowie z oficjalną stroną o pięciu osobach zatrudnionych w dziale, Jacek Terpiłowski z Lecha w wywiadzie udzielonym Damianowi Smykowi z Weszło – o ośmiu pracownikach i być może najliczniejszej ekipie w kraju. Oficjalne liczby często są jednak naciągane – bo a to ktoś pełni jeszcze inne funkcje w klubie, a to pomaga z doskoku. Ludzi i pieniędzy generalnie nie ma jednak na tyle, by być non stop w trasie, odhaczać kolejne kraje i oglądać wszystkie mecze. Ale od czego jest technologia... Są nowoczesne platformy (Instat, Wyscout itd.), ale też te podstawowe – jak YouTube, Transfermarkt czy poczta pantoflowa. – W dobie świata komputerowego jesteśmy w stanie sprawdzić we wszystkich ligach, komu się kończą kontrakty. To jest oczywiście mrówcza praca, trzeba zrobić duży przesiew i filtrację – opowiadał Rafałowicz.
PRZEZ CIERNIE DO SKAUTINGU
Na pierwszy rzut oka wygląda to nieźle, ale gdy spojrzeć za kulisy – nie jest tak kolorowo. Zwłaszcza, że polska piłka to nie tylko Legia, Lech czy Pogoń. To 16 klubów Ekstraklasy, 18 klubów I ligi, kolejnych 18 II ligi. Do tego liczne akademie i szkółki, które też chciałyby na tym polu działać i zgarniać co zdolniejsze dzieci. Fakty są jednak brutalne – na płaszczyźnie skautingowej Polska wygląda bardzo słabo. – Wszyscy nam odjechali. Słowacja nam odjechała, Czesi nam odjechali, Węgrzy nam odjechali. Może o wielu klubach nie słychać, ale mają świetnie zbudowane sieci skautingowe. Slavia, Sparta, Żilina, Ferencvaros, Ujpest, Videoton – nawet sobie nie wyobrażamy, jak daleko są przed nami w tej kwestii, piłkarsko zresztą też. Spotykam się z ludźmi z tych krajów i słucham, co oni mi opowiadają... Kluby węgierskie choćby, u nas pewnie niedoceniane, są finansowo w stanie wyciągać teraz od nas najlepszych zawodników, płacić w milionach – mówi mi skaut, który pracował w Ekstraklasie, a od kilku miesięcy robi to samo, ale dla zagranicznego klubu do niedawna występującego w LM.
Nie on jeden narzeka na warunki pracy nad Wisłą. – Kluby chciałyby byś szukał zawodników, opisywał, ale za frajdę i satysfakcję. Mam kolegów na stażach w największych polskich klubach, raportują dziesiątki zawodników i nie dostają ani grosza. Jak to ma iść w dobrym kierunku, skoro ludzie nie są wynagradzani za swoją pracę? W nowym miejscu dostałem na wejściu, jeszcze podczas stażu, zwroty za dojazdy na mecze, opłacony hotel, wyżywienie, gratyfikacje za raporty i jeszcze premię na koniec roku. Ten klub ma 30 skautów w całej Europie, wpompowali w to dużo pieniędzy i czerpią korzyści. Wyobraź sobie, że w Polsce ktoś wkłada w skauting trzy miliony euro... – opowiada.
No właśnie – życie skauta nie jest usłane różami. Wszyscy moi rozmówcy są zgodni – to harówka za mały pieniądz i dla prawdziwych fascynatów. – Czy z pracy skauta w polskich klubach da się wyżyć? Tylko w przypadku, gdy ma się zapewnione zwroty kosztów jak paliwo i zakwaterowanie w hotelach przy dłuższych wyjazdach. W większość przypadków trzeba na początku nastawić się na okres darmowej pracy dopóki nikt nas nie dostrzeże, nie doceni naszej pracy. Może to trwać krócej lub dłużej, dlatego uważam że w tej branży zostają ludzie, którzy to bardzo kochają, pozostali szybko rezygnują lun rynek ich odsuwa przez oczekiwania finansowe – mówi Michał Jamróz, który w przeszłości pracował klubach Ekstraklasy i I ligi, a teraz działa w agencji INNfootball.
Nie istnieje też coś takiego jak klarowna ścieżka edukacyjna. W Anglii na przykład można skorzystać ze stworzonego przez federację kursu, którego pierwszy etap odbywa się online. W Polsce jedyną drogą są organizowane przez specjalistów warsztaty. Kosztowne, ale cenne, bo kluby patrzą na CV takiego śmiałka przychylniej jeśli wiedzą, że gość będzie potrafił napisać raport, szczegółowo przeanalizować zawodnika. Koniec końców oczywiście najbardziej liczy się jednak doświadczenie i wiedza. – Na rynku jest dużo kursów skautingowych, ale nie jest to rzecz, która rozwiąże wszystkie problemy. Przede wszystkim trzeba działać w terenie, uczyć się tego w praktyce, działać na żywym organizmie. W trakcie tych kursów choćby nie dowiemy się o realnej ocenie rynku. Wiadomo, że ci ludzie tego nie powiedzą, bo sami podpiłowaliby w ten sposób gałąź na której siedzą. Ale jeśli potencjalny skaut chce wejść w tę branżę, musi uświadomić sobie, że pierwszy rok, dwa, może trzy to praca za darmo, wręcz dokładanie z własnej kieszeni. Jeżeli ktoś nie godzi się na takie podejście, powinien odpuścić od razu. Zresztą dobry przykład to historia Jacka Kuliga, który musi pracować na stałą umowę w Familicao na okresie próbnym. To standardowa droga u osób, które starają się o swój pierwszy poważny angaż – mówi Jamróz.
Uporządkujmy zatem: jeśli chcesz zostać skautem, najpierw powinieneś włożyć trochę pieniędzy w siebie. Pójść na jedne, drugie, trzecie warsztaty, otrzymać "papierek". Jeździć z meczu na mecz, zapisywać nazwiska, tworzyć własną bazę piłkarzy. Im więcej spotkań obejrzysz, im więcej ciekawych graczy wyłapiesz – tym większa szansa, że otrzymasz zatrudnienie. Niestety, nawet i ono prawdopodobnie nie zaspokoi twoich ambicji. – Zatrudniani w działach skautingu ludzie muszą się liczyć z tym, że w niektórych miejscach ich zdanie będzie niewiele warte, właściwie może nikogo nie obchodzić. Angażujesz ludzi po to, by jeździli po kraju i wydawali opinie na temat piłkarzy, koniec końców olewasz ich zdanie – dodaje.
PRACA KOSZTEM ŻYCIE PRYWATNEGO
Zbierając materiał do tego tekstu odbyłem dużo rozmów, głównie ze skautami, dla których ta praca jest wymarzonym zajęciem, pasją. W przeciwnym razie już dawno rzuciliby to w diabli i zajęli się czymś innym – zwłaszcza że non stop spotykają ich rozczarowania. Słyszę o byłych piłkarzach, którzy trafiają do sektorów skautingowych, a potem mają problemy z obsługą podstawowego oprogramowania komputerowego. Nieprzygotowani, swoje raporty ograniczający do lapidarnych opisów w stylu "nowy Kroos", wyśmiewający młodych chłopaków, bo ci nigdy nie kopali piłki. Przeszkodą są też przełożeni, którzy niechętnie słuchają wskazówek. Nowe technologie, ambitniejsze koncepcje, efektywniejsze wykorzystywanie statystyk? Nic z tego. Niestety, ale pomysły rodzące się w działach skautingowych często torpedują też trenerzy, a anegdota z początku tekstu, choć wydaje się być przykładem ekstremalnym, takim niestety nie jest. To norma w polskich klubach, gdzie szkoleniowcy często przyjmują mentorską pozę i z uśmiechem politowania patrzą na młodego chłopaka, który przybiega do gabinetu zafascynowany znalezieniem interesującego zawodnika (co najczęściej podparte jest naprawdę porządną i pełną pasji obserwacją).
Trzeba być zatem fascynatem z krwi i kości by, mimo wiejącego w oczy wiatru, wciąż to robić. – W tym zawodzie kluczowa jest organizacja. Umiejętność samodzielnej organizacji pracy, by ta w dużym stopniu nie zniszczyła życia prywatnego. Chcąc być konkurencyjnym na rynku, oprócz weekendów w terenie, należy poświęcać resztę tygodnia na obserwacje, których nie dało się zobaczyć osobiście. To wymusza również poświęcanie czasu w dniach roboczych. Ludzie aspirujący do tego zawodu muszą być na to gotowi. Nie mogą mieć wizji trzydniowej pracy w tygodniu od piątku do niedzieli – słyszę.
Żeby jednak zupełnie nie zniechęcać młodych ludzi, to trzeba też napisać o plusach tego zawodu. Jeden z moich rozmówców szybko się wybił, teraz pracuje za granicą, zarabia godnie i spełnia marzenia. Inny przyznaje, że błysnąć można dość szybko. – Muszę przyznać, że w tym otoczeniu, jeśli jest ktoś, kto stara się i naprawdę mu zależy by się pokazać, to wieści o nim szybko się rozchodzą. To duży plus tego zawodu, środowisko jest nieduże i zamknięte, więc można sprawnie się wybić. To też sprawiło, że – ku mojemu zaskoczeniu – po roku otrzymywałem telefony z propozycjami z agencji menedżerskich. Może to dziwnie zabrzmi, ale moim zdaniem takie są teraz realia w tej branży, że więcej skautów zatrudniają właśnie agencje i to one stanowią dział skautingu wielu klubów. Oczywiście nie mówię o wszystkich drużynach, te największe mają własne struktury i na nich bazują, ale nie każdego na to stać. Ponadto w roli skauta w większości przypadków nie można liczyć na stabilność pracy, szczególnie w klubach miejskich – twierdzi.
– Problemem młodych ludzi jest też to, że chcą znikąd przyjść do klubu i od razu robić poważne rzeczy. Ja zawsze powtarzam – jeśli ktoś jest z Krakowa na przykład, to ma pod nosem wiele klubów. Niech pochodzi na mecze co najmniej jedną rundę czy sezon. Niech kogoś znajdzie, zbuduje bazę informacji o oglądanych zawodnikach, stworzy próbne raporty na podstawie tych, które można łatwo znaleźć chociażby w internecie. Kurs skautingowy bywa pomocny, bo można zaczerpnąć wiedzy od innych, wymienić uwagi na przykładzie pewnych raportów, poznać osoby ze środowiska. Ale to bardzo mało. Ważniejsze jest posiadanie wiedzy o piłkarzach, posiadania notatek i pewnej bazy informacji. Kursy to dodatki, z których poszczególna osoba wyciągnie więcej, druga mniej. Dopiero mając jakąś wiedzę można iść do klubu, bo to ona jest w tym zawodzie najważniejsza – dodaje.
DLA CHCĄCEGO NIC TRUDNEGO
Dość łatwo zaobserwować u młodych ludzi rozczarowanie poziomem tego zawodu w Polsce, więc jeśli mogą to wyjeżdżają za granicę i tam się rozwijają. Michał Opiłka pracował dla Rakowa Częstochowa, potem był skautem Reading oraz analitykiem szkockiego Hibernian. – Uważam, że poziom skautingu w naszym kraju jest jeszcze na niskim poziomie, zdecydowanie odstajemy od krajów europejskich, lecz zaczyna się to powoli zmieniać. Jest coraz więcej skautów, kluby zaczynają zatrudniać coraz więcej osób odpowiedzialnych za rekrutację zawodników. Jeśli chodzi o edukację to rzeczywiście jest tylko kilka kursów, ale są za to możliwości poza granicami – sam byłem na kilku szkoleniach i konferencjach rozsianych po całej Europie, które naprawdę wiele mi dały – twierdzi.
– Staże, wolontariaty – to normalna sprawa w świecie skautingu, ja takie odbyłem w Reading oraz w Hibernian. W Polsce jest inny problem – po takim stażu bardzo mało osób otrzymuje ofertę pracy i często nie jest to problem związany z brakiem umiejętności a działaniem klubu, który tak naprawdę nie ma nawet zamiaru zatrudnić skauta, tylko chce go maksymalnie wykorzystać przez te trzy miesiące – dodaje, choć zaznacza że zna też ludzi pracujących na pełen etat i dostrzega gdzieniegdzie chęć, by sektory skautingowe budować w sposób poważny.
Było wcześniej o trudnościach w budowaniu skautingu bez pieniędzy, to teraz o tym, że... jest to możliwe. Emil Kot na co dzień żyje w Anglii, działa w niższych ligach, ale nie zaniedbuje polskiego podwórka. Rozkręcił projekt "Ty Też Masz Szansę" – bez reklamy, bez pieniędzy, bez ludzi zbudował platformę, która pozwala nieznanym dotąd chłopakom pokazać się z dobrej strony i złapać angaż w klubach. – Posiadamy ponad 60 osób na terenie kraju. Wszystko jest oparte o wolontariat, więc nie mamy wymogów co do liczby obejrzanych spotkań. Jest to typowa amatorska siatka skautingowa oparta na futbolowych pasjonatach, wszystko na wzór angielskich siatek skautingowych pracujących przy akademiach piłkarskich. Siła wolontariatu jest nieoceniona – dzięki temu mamy ogromny zasięg i bardzo dużą liczbę zebranych informacji. W ciągu weekendu oglądamy od 18 do 35 spotkań, wszystko zależy od aktywności zaangażowanych. Skupiamy się głównie na poziomie od czwartej ligi w dół – taka jest nasza idea i taki jest nasz cel, by znaleźć następnego Kubę Błaszczykowskiego czy Roberta Lewandowskiego, czyli ludzi pominiętych przez polski system. Wszystkie informacje zbieramy na grupie na portalu społecznościowym. Jesteśmy na rynku od 2014 roku, a ludzie od kilku lat robią duże oczy patrząc na to, co robimy. Wielu stuka się w głowę i nie widzi sensu naszej pracy, ale powtarzałem to już kilka razy i powtórzę po raz kolejny – projekt #TTMSZ będzie dalej funkcjonował. Póki co przebić udało się tylko Danielowi Smudze, który był uczestnikiem II edycji naszego projektu. Aktualnie naszą najjaśniejszą postacią jest Dawid Rogalski – najlepszy strzelec GKS Katowice w tym sezonie – podsumowuje.
Można? Jak widać można, nawet bez dużych nakładów finansowych, bo w Polsce żyje naprawdę wielu pasjonatów, którzy mecze oglądają weekend w weekend tuzinami i choćby z czystej pasji są gotowi bawić się w skauting. Kwestia organizacji, zaangażowania, pomysłu. – Skauting w Polsce jest niestety traktowany po macoszemu. Wielu dyrektorów sportowych mówi o tym, iż potrzebują dobrze działającego działu skautingu, ale w rzeczywistości nie robią z tym nic specjalnego. Jest to typowe granie pod ludzi, pod kibiców, którzy od kilku lat domagają się w całym kraju sprawnie działających sektorów w klubach piłkarskich – twierdzi Kot i dodaje: – Co ciekawe, kluby coraz częściej sięgają po naszych ludzi i oferują im umowy o pracę lub umowy na pół etatu. To cieszy bo widać, ze ktoś docenia naszą pracę. Mamy już swoich pracowników w Lechu, Rakowie, Cracovii czy akademii Polonii Warszawa, która ma bardzo dobrze pracującą siatkę skautingową.
SKAUTING JUŻ WŚRÓD DZIECI
No właśnie – akademie. Te też próbują swoich sił, nie tylko przecież drużyny seniorskie muszą być zaangażowane w poszukiwanie talentów. – Razem z Rafałem Wisłockim tworzyliśmy struktury skautingowe w akademii Wisły, od tego sezonu jestem też skautem drużyny U18 w Wiśle Kraków. Pierwszy sektor, jakim się zajmujemy, to roczniki od U8 do U12 – w tym zakresie interesujemy się zawodnikami z Krakowa i to są gracze, którzy są w stanie z nami regularnie trenować i nie mają problemu z tym, by dojechać na zajęcia. W przypadku zawodników, którzy są wyróżniający z Małopolski, ale nie są w stanie docierać, stosujemy różne warianty – treningi raz w tygodniu, raz na dwa tygodnie, sparingi, turnieje. Staramy się mieć z nimi cały czas kontakt, bo rozumiemy że chłopcom na przykład spod Nowego Sącza nie byłoby łatwo dotrzeć – opowiada Mateusz Kostecki z akademii Wisły.
– Jeśli chodzi z kolei o starsze kategorie wiekowe, czyli od U13, mamy listę zawodników, którzy mogliby przyjść do nas w następnym sezonie. Głównie skupiamy się na terenie Małopolski oraz Podkarpacia. Dlaczego te dwa regiony? Małopolska to wiadomo, zaś na Podkarpaciu nie ma klubu ekstraklasowego, a co za tym idzie – zawodnicy z tamtego regionu zwykle w ostatnich latach szukali szczęścia w innych województwach. Zawsze wychodzimy z założenia, że sięgając po młodego piłkarza z innego miasta, który będzie musiał mieszkać w internacie, chcemy by miał możliwość w każdy weekend, po zagraniu jednostki meczowej, wrócić do domu na dzień lub półtora, spędzić czas z rodziną. Wiadomo, że im starsi zawodnicy, tym te granice się przesuwają, w przypadku 17- i 18-latków nie patrzymy, jak daleko jest od domu, bo oni mają docelowo grać w seniorach, przystosowywać się do tego życia. Rozmawialiśmy zresztą o tym ostatnio z Arkadiuszem Głowackim, który sam przyznał że jeśli gracz w takim wieku chce grać poważnie w piłkę i marzy o Ekstraklasie, to na drugi plan schodzą dojazdy po 800 czy 900 kilometrów – dodaje.
– Jeśli chodzi o kwestię organizacji to w Akademii mamy trzech skautów – nie są to trenerzy, tylko osobni ludzie, którzy w weekendy rozjeżdżają się w różne strony. Jednocześnie działa program dla stażystów, którzy chcą próbować się w tym zawodzie, staramy się dążyć w tym względzie do projektu Dinama Zagrzeb, gdzie kibice, którzy widzą w mniejszym ośrodku zawodnika z potencjałem, informują klub. My zatem braliśmy ludzi chcących próbować się w skautingu, w tym sezonie zostali oni w większym stopniu przeniesieni do Wisły Kraków i tam działają w projekcie skautingowym lig zagranicznych. Ale wciąż mamy współpracowników z Rzeszowa, z zachodniej Małopolski czy innych rejonów, gdzie zawsze mogą zadzwonić i zapytać o danego gracza. Dysponujemy siatką ludzi i wiem, że jeśli będę kogoś potrzebował wysłać na dany mecz, to sprawnie to zorganizuję – podsumowuje Kostecki.
Mateusz Sokołowski z kolei pracuje jako skaut w akademii MKS Polonia Warszawa. – Szukam głównie na Mazowszu – im starszy rocznik, tym większy promień od Warszawy. Ostatnio więcej akademii postawiło na skauting. Legia działa na tym polu najdłużej, ale na przykład Escola utworzyła niedawno siatkę skautingową (choć nie wiem na jakich zasadach – czy to wolontariat, czy coś innego), Ursus Warszawa też niedawno zatrudnił człowieka odpowiedzialnego za szukanie. Wcześniej działało to tak, a w większości akademii nadal działa, że po prostu trener danego rocznika widzi wyróżniającego się zawodnika w drużynie przeciwnej i próbuje go ściągnąć. W niższych ligach, w trzeciej czy czwartej, coś takiego jak skauting klubowy nie istnieje – mówi i wśród innych rozmówców słyszę podobny ton. Skauci owszem, gdzieniegdzie są zatrudniani, ale najczęściej ich rolę pełnią trenerzy, którzy podczas meczów czy turniejów dostrzegają kogoś zdolnego i zaczynają się nim interesować.
KLUBY BEZ PLANU I POMOC AGENCJI
Skauting to jednak nie tylko kluby i pracujący w nim ludzie. To coraz częściej również agencje menedżerskie i – jakkolwiek to zabrzmi – w wielu miejscach to one pełnią nieformalną rolę działów skautingowych. – Coraz więcej jest klubów tworzących podstawy struktur, ale problem jest jeden – pieniądze. Wskutek ich braku jest to działanie na małą skalę. Nie ma zatem nawet sensu porównywanie nas z klubami zachodnimi. Podczas gdy w innych krajach w roli skautów zatrudnianych jest nawet kilkadziesiąt osób, w Polsce maksymalnie kilka, z czego większość nie na pełny etat, z doskoku. Nakłady finansowe są niewielkie, więc kluby skupiają się też na niewielkim obszarze podczas poszukiwań – twierdzi Szymon Pisarek pracujący dla ATJ Management.
Słowo "pieniądze" przewija się w tym tekście często, bo rzeczywiście brak środków jest problemem w tworzeniu poważnych działów. Inna sprawa, że deficyt finansowy często bierze się ze złego gospodarowania tym, co kluby już mają, a nie jest jedynym problemem. – Z naszej perspektywy idealna współpraca z klubem w sprawie transferu jest taka, że my proponujemy piłkarza z odpowiednim wyprzedzeniem. Pod kątem zimowego okienka powinniśmy na przykład podsunąć jakieś nazwisko koło września, maksymalnie na początku października. Wtedy oni mają czas, by sobie tego gracza obejrzeć, pojechać na jego mecz, zasięgnąć opinii ze środowiska. Ja mam jednak wrażenie, że jest to praktyka bardzo rzadka, bo kluby działają doraźnie, nie myślą przyszłościowo, reagują na bieżąco. Otwiera się okienko transferowe i wtedy dopiero zaczynają się rozglądać za wzmocnieniami, więc nie ma już możliwości obejrzenia piłkarza w meczu o stawkę, bo trwa przerwa zimowa lub letnia. Zmorą jest też testowanie graczy. Lepiej jest moim zdaniem zobaczyć go w spotkaniu o punkty, a nie w momencie, gdy przyjeżdża 15 zawodników na zgrupowanie i oni testują się między sobą – zupełnie bez sensu. Problemem działów skautingu jest też brak ciągłości filozofii w klubach. OK, rozumiem to że zmieniają się trenerzy, choć i to pewnie dzieje się za często. Natomiast bardzo szybko dochodzi również do roszad na stanowisku dyrektora sportowego. Jeden ma taki pomysł na zespół, drugi inny – to też wpływa przecież na profil szukanych graczy – dodaje Pisarek.
Świetnie znający rynek człowiek, z doświadczeniem w klubach zagranicznych, opowiada mi z kolei, że kluby gubią się w trakcie okna transferowego, bo nie mają wypracowanej metodyki działań. Ich skrzynki mailowe pękają w szwach, codziennie dostają po 20-30 wiadomości z nazwiskami potencjalnych kandydatów do gry w ich zespole. Nie mają wypracowanego systemu i odpowiedniej bazy, więc nie są w stanie sprawnie przemielić listy i wyselekcjonować potencjalnie interesujących piłkarzy. Stąd też często zdarza im się pozyskać gracza, który okazuje się beznadziejny. Strzelają ślepakami, nie trafiają w tarczę, wskutek braku organizacji ściągają piłkarzy, których przy odpowiedniej logistyce nigdy nie zaprosiliby nawet na testy.
– Im niższy poziom rozgrywkowy, tym bardziej kluby polegają na pracy agencji, które często pełnią tak naprawdę w klubach rolę działów skautingowych. Im mniej pieniędzy w budżecie, tym słabsza aktywność w terenie, więc trzeba polegać na tym, co zaproponujemy. Zazwyczaj wygląda to tak, że wiemy, kogo dany zespół potrzebuje – zawodnika o jakiej charakterystyce, na jaką pozycję i podsuwamy kandydatury – podsumowuje tę strefę działania Pisarek.
PONURE PERSPEKTYWY
Wyłania się z tego wszystkiego obraz niezbyt optymistyczny. Porządkując fakty: polskie kluby niechętnie przeznaczają pieniądze na budowę porządnych działów skautingowych, nie traktują tego sektora poważnie, mało który zespół może się pochwalić tym, że rzeczywiście przeczesuje tereny w poszukiwaniu piłkarskich perełek. Oczywiście by dojść do takiego wniosku, nie trzeba poświęcać czasu na wnikliwe analizy – wystarczy przejrzeć transfery do naszej ligi w ostatnich latach, by zauważyć dziwną tendencję. Tendencję ściągania piłkarzy z kiepskim CV, bez osiągnięć, anonimowych. Często raptem kilkanaście kliknięć i uderzeń w klawiaturę dzieli nas od tego, by mieć dość pełny obraz piłkarza przeprowadzającego się nad Wisłę. Jak się zazwyczaj okazuje – obraz nadzwyczaj trafny, a przy tym niestety niewesoły.
Rzeczywistość jest brutalna również dla ludzi, którzy naprawdę chcieliby zaangażować się w tę zabawę – jeździć, szukać, raportować. Nie mają wielkich wymagań, nie oczekują zbijania na tym fortuny, ale niestety ze skrajności popadamy w tym temacie w skrajność – zamiast choćby godnych warunków, otrzymują częściej uścisk dłoni i co najwyżej satysfakcję. Satysfakcję z tego, że znaleziony piłkarz rzeczywiście zmienia barwy i robi karierę – najczęściej jednak poza Polską, bo w rodzimym miejscu pracy jego raport został potraktowany jak ulotka wepchnięta za wycieraczkę samochodu. A za frajdę i radość z wygrzebania ciekawego gracza chleba w sklepie się nie kupi i rachunków nie opłaci.
Czy są perspektywy na poprawę sytuacji? Poniekąd tak, bo kursów i warsztatów skautingowych pojawia się coraz więcej, a gdyby dobrze przyłożyć ucho, można usłyszeć że to nie koniec pozytywnych zmian w piłce, które pomogą skautom zdobywać wiedzę i się rozwijać. Istnieją jednak całkiem uzasadnione obawy, że na poważne inwestycje w ten sektor piłkarski poczekamy w Polsce jeszcze długo.