Red Bull nie od razu dodał skrzydeł piłkarzom z Lipska. Nim kibice mogli oklaskiwać gole Timo Wernera, eksperci cmokać nad elastycznością taktyczną Juliana Nagelsmanna, a Jose Mourinho krzywić się z bezradności w starciu ze świeżo powstałym klubem, Byki solidnie się namęczyły. Najpierw by zająć miejsce na piłkarskiej mapie Niemiec, potem by odnaleźć mapę z wytyczoną drogą do Bundesligi, aż w końcu by wygrzebać się z czwartoligowych okopów.
MŁODZIENIASZEK NA SALONACH
Można Lipsk lubić lub nie, można go cenić lub uważać za sztuczny twór, ale trudno nie darzyć choć minimalnym szacunkiem. Rację będą mieli ci, którzy z pogardą parskną na raptem 11-letnią historię klubu i zestawią z pięknymi tradycjami Bayernu Monachium, Borussii Dortmund czy Schalke 04. Rację będą mieli również ich staromodni bracia uważający, że – w elicie najbardziej konserwatywnej ligi z czołówki – nie ma miejsca dla cwaniaczków obchodzących reguły boczną ścieżką.
Nie da się jednak dyskutować z pozostałymi faktami, a te są takie, że choć bohaterami zamieszania są nuworysze o niezwykłym rozmachu i szczodrości, pieniądze wydają z głową. Stworzyli klub szybko, ale rozsądnie. Ostatecznie postawili go na zdrowych fundamentach, opracowali długofalową koncepcję rozwoju, zainwestowali w młodzież, w infrastrukturę, wpłynęli na rozwój zapuszczonego sportowo regionu. Dziś w Lipsku mogą pochwalić się świetną drużyną, strukturą pozbawioną kominów płacowych i stylem gry, który ściąga na trybuny już nie tylko ciekawskich widoku lodówek pełnych puszek z napojem energetycznym, ale też fachowców łaknących futbolu na najwyższym poziomie.
Nie zawsze było jednak tak kolorowo. Na pozór jest to bajka, w której ani przez chwilę happy end nie stał pod znakiem zapytania, ale wystarczy umieć liczyć na palcach, by spostrzec że nie wszystko układało się sielankowo. Skoro RasenBallsport rozpoczął rywalizację z pułapu piątej ligi w 2009 roku, chciał każdą wiosnę puentować fetą z okazji awansu, a w elicie zameldował się "dopiero" w 2016 roku, to oznacza że gdzieś stracił trzy lata. I właśnie o tych trzech latach, naznaczonych chaosem w gabinetach, indolencją na murawie i pieniędzmi wyrzuconymi w błoto, teraz sobie poopowiadamy.
SZTUKA INWESTOWANIA
By zainwestować w piłkę i z klubu uczynić swoje nowe hobby, nie potrzeba wiele – oczywiście jeśli ma się odpowiednią ilość kasy. Generalnie jednak znaleźć obiekt, w stronę którego skieruje się strzykawkę z pieniędzmi i ochoczo wciśnie spust, trudno nie jest. Kibice wiedzą o tym doskonale, bo takie zjawiska obserwują od lat, jak kontynent długi i szeroki. Swoje biznesy krezusi lokowali bowiem w Anglii (Manchester), Francji (Paryż), Walii (Cardiff), Rosji (Machaczkała), Włoszech (Florencja), Hiszpanii (Malaga) czy nawet w Czechach (Praga). To tylko kilka przykładów – w rzeczywistości ośrodków piłkarskich, które nagle poczuły finansowy wiatr w żagle, jest w Europie znacznie więcej. Trudno się rzecz jasna temu dziwić. Perspektywa nagłego utopienia się w dobrobycie potrafi skusić najbardziej zatwardziałych tradycjonalistów, mamieni pieniędzmi i wygórowanymi ambicjami potrafili więc bez problemu przymknąć oko na pewne sprawy i oddać kluby w ręce katarskie, tajskie lub amerykańskie. I właściwie w każdym zakątku świata jest to relatywnie proste i przychodzi miliarderom bez większego wysiłku – wystarczy kilka kliknięć, wypuszczenie paru przelewów i – nawet będąc w temacie żółtodziobem – można beztrosko zmieniać bieg historii.
Tak łatwo nie jest jednak w Niemczech. O regule 50+1 powiedziano już wiele, więc – by nie przedłużać – wystarczy przypomnieć najtreściwiej, jak to tylko możliwe. Do bólu konserwatywna piłka naszych zachodnich sąsiadów nie dopuszcza, by jakikolwiek nowy inwestor miał w klubie ponad połowę udziałów, a co za tym idzie – decydujący głos. Mechanizm jest prosty i na ogół skuteczny, bo wyklucza zaistnienie historii rodem z Dagestanu, gdzie potrzeba było kilkudziesięciu miesięcy, by – klasyfikowany wówczas na 118. miejscu na liście Forbesa Sulejman Kerimow – znudził się inwestowaniem w Anży i rozbroił klub od środka.
Właśnie dlatego tak trudno było koncernowi Red Bulla rozgościć się w Niemczech. Panowie spod znaku dwóch zderzających się byków mieli już swoje przyczółki w Austrii (Salzburg), USA (Nowy Jork), Brazylii (Sao Paulo) i Ghanie (Sogakope), ale świadomi tego, że flagowy produkt musi zostać ulokowany w mocnych europejskich rozgrywkach, postanowili zakotwiczyć w Bundeslidze. Przejęcie klubu z najwyższej klasy rozgrywkowej nie wchodziło w rachubę, więc rozpoczęto podchody pod wykorzystanie luk w prawie na zapleczu. Najpierw uznano za znakomity grunt Hamburg, czyli miasto pełne biznesowych konotacji, ale i mające bogatą tradycję sportową. W specyficznym St. Pauli próbę skomercjalizowania klubu jednak wyśmiali. Wierchuszka Red Bulla zderzyła się również z odmową w Duesseldorfie, Berlinie i Monachium, gdzie pukała odpowiednio do drzwi Fortuny, Unionu oraz TSV 1860. Udało się dopiero na sportowej pustynii położonej blisko wschodniej granicy – w Lipsku.
PIŁKARSKA PUSTYNIA
Dlaczego akurat tam? Po pierwsze był to wówczas region zaniedbany i wymagający ożywienia, a poważna piłka w dawnym NRD właściwie nie istniała. Hansa Rostock od dłuższego czasu trzymała się z dala Bundesligi, jej los podzieliło Energie Cottbus, na próżno szukać było mocnych zespołów w Magdeburgu, Poczdamie czy Dreźnie. Lipsk miał jednak tę przewagę, że kibice mieli do czego tęsknić. Lokomotive Lipsk w przeszłości grał w półfinale Pucharu UEFA i finale Pucharu Zdobywców Pucharów, VfB Lipsk był mistrzem Niemiec, a FC Saschen Lipsk wygrywał tytuły w NRD. Gleba była więc żyzna, tęsknota za złotymi czasami wyczerpująca, a ambicje potężne i nieposkromione. No i przede wszystkim ograniczeń nie znała księgowość Red Bulla, której pracownicy nie znali pojęcia tremy, wypuszczając kolejne opasłe przelewy. Dopisując kolejne zera, palce im nie drżały. Po prostu do tego przywykli.
Zamieszania z wdrożeniem się w profesjonalne struktury piłkarskie było sporo, ale koniec końców się udało. W maju 2009 roku sfinalizowano transakcję przejęcia praw do występów w piątej lidze, które dotychczas należały do SSV Markranstaedt. Z tym problemów wiele nie było, nikt nie stawiał wielkiego oporu, więc nowy twór mógł swobodnie rozpocząć rywalizację na piątym szczeblu rozgrywkowym. – Klub był skromny, ale poukładany, a jego struktury przejrzyste – mówili jednym głosem ludzie, którzy rozsiedli się w zarządzie RB. Nie zaczęli jednak od rewolucji. Zespół wciąż rozgrywał mecze na położonym kilkanaście kilometrów na zachód od Lipska kameralnym Stadion am Bad, piłkarze przebierali się w obskurnych szatniach, a murawa w niczym nie przypominała stołu bilardowego, po którym dziś hasają Werner z kolegami. Aż jedenastu zawodników SSV zostało w szatni po przejęciu przez austriacki koncern, ale trzon oparto o piłkarzy doświadczonych. Świeżo zatrudnieni działacze powielili jednak błąd kolegów po fachu, ale o dopiero mieli się przekonać. Ściągnęli kilku podstarzałych piłkarzy z wyższych lig, zaoferowali im bajońskie jak na tę ligę kontrakty i uznali, że na doświadczeniu przemkną przez niższe ligi i szybko wstąpią na salony.
Latem 2009 roku do Lipska przeprowadzili się zatem 31-letni Timo Rost (145 meczów w Bundeslidze), jego rówieśnik Nico Frommer (28 meczów w Bundeslidze i 169 na jej zapleczu), 32-letni Ingo Hertzsch (227 meczów w Bundeslidze) czy 33-letni Thomas Klaesener (32 mecze w Bundeslidze). Wielu z nich umieściła zresztą w zespole agencja Stars&Friends, którą zarządzał Andreas Sadlo – człowiek będący od lipca 2009 do stycznia 2010 roku... prezesem zarządu RB Lipsk. Logiczne rzecz biorąc sukces nie mógł nie przyjść, bo przecież piłkarze z taką jakością powinni w piątej lidze z łatwością wygrywać, nawet grając z zawiązanymi oczami. I rzeczywiście – Oberligę Byki rozniosły, gromadząc 80 punktów na 90 możliwych i na długo przed końcem sezonu zapewniając sobie awans. Problemy zaczęły się już jednak piętro wyżej.
PRZYSTAŃ DLA EMERYTÓW
W czwartej lidze stało się jednak coś, czego nie przewidziały nawet tęgie głowy z Red Bulla, które wcześniej stworzyły mocny zespół w Formule 1, zainwestowały w MotoGP, sponsorowały skoczków narciarskich, a nawet zrzuciły człowieka z kosmosu. Okazało się, że kumulacja niewdzięcznych okoliczności była tak wielka, że nawet potężne zasięgi finansowej nie pozwoliły zbudować drużyny mocniejszej od tych, które grały w Lubece, Wolfsburgu (rezerwy VfL) czy Chemnitz. Summa summarum Lipsk spędził w Regionallidze aż trzy lata, miotając się od ściany do ściany, walcząc z przeciwnikami na boisku i na trybunach, szukając przyczyn takiego stanu rzeczy i rotując pracownikami. Przez klub przewijali się nowi trenerzy, dyrektorzy, ale też zaawansowani wiekowo piłkarze ściągani z całej Europy. Swój udział w budowie Lipska mieli też Polacy – Tomasz Wisio i Adrian Mrowiec.
– W Grecji miałem za sobą bardzo dobry sezon, więc trochę się zdziwiłem, że zgłasza się do mnie klub zaledwie z czwartej ligi. No i nie ukrywam, że nie za bardzo chciałem się ruszać, bo Ergotelis chciało ze mną przedłużyć kontrakt, a życie na Krecie niezwykle mi odpowiadało. Zakochałem się w tym miejscu, nie chciałem się wyprowadzać, ale nałożyło się na to kilka czynników – między innymi kryzys, jaki dopadł wtedy kraj. Gdy w Niemczech przedstawili mi możliwości i plany na rozwój RB Lipsk, pokazali mi nowy stadion, infrastrukturę, sześć boisk treningowych... Szczęka mi opadła, gdy usłyszałem że wpompowali ponad 30 milionów euro w bazę. Oczywiście była to też propozycja niezwykle korzystna finansowo – opowiada Wisio, który karierę skończył trzy lata temu, a teraz żyje w Stanach Zjednoczonych.
Obrońca trafił tam jako 30-latek. W szatni odnalazł się szybko, bo więcej było w niej rówieśników nadających na podobnych falach niż młodzieży reprezentującej inne pokolenie. – O ambicjach klubu wiele mówiły nazwiska, które spotkałem w zespole. Pekka Lagerblom był reprezentantem Finlandii, Roman Wallner grał dla austriackiej kadry narodowej, Pascala Borela pamiętałem z występów w Werderze Brema. Zresztą miałem przyjemność występować przeciwko niemu w Pucharze Intertoto i po latach spotkaliśmy się w Lipsku – mówi.
"KIBICE RZUCALI W NAS KAMIENIAMI"
Lipsk może i był wówczas kandydatem do awansu, może i wyróżniał się profesjonalizmem na tle reszty, ale nie mógł liczyć na taryfę ulgową. Wręcz przeciwnie, bo na każdym kroku łatwo dawało się wyczuć niechęć do klubu, który miał za cel, by jak najszybciej trafić do Bundesligi i stać się biegającą po boisku reklamą energetyka. Przedstawiciele grup kibicowskich innych klubów organizowali się, by podczas meczu ubliżać piłkarzom RB i wyrażać niechęć do nowego tworu. Stefan Schumann wspominał, jak prowadząc piłkę przy linii, był opluwany przez kiboli. Jego kolega opowiadał o desperackich sprintach z szatni do autokaru i prysznicach branych w domu, by wymknąć się oszalałym fanatykom z Jeny. Klubowi działacze narzekali na zakradających się w nocy chuliganów, którzy ściany budynków pokrywali obraźliwymi hasłami, a murawę kameralnego stadionu doszczętnie niszczyli środkami na chwasty. Akcje dywersyjne zawiązywane były na forach w sieci, do zwalczania RB z mapy kraju wykorzystywano specjalnie utworzone na tę okoliczność portale, a o wrogości przekonał się sam Wisio.
– Piłkarsko byliśmy na wysokim poziomie, natomiast pamiętajmy, że to była czwarta liga i tam każdy był przeciwko nam. Klub skupiał na sobie uwagę z uwagi na duże zasoby finansowe, każdy marzył o tym, by podstawić nam nogę. Kibice przeciwnych drużyn rzucali w nas kamieniami, to było straszne. Rywale specjalnie pod nas przygotowywali murawę, by utrudnić nam granie w piłkę. Szczerze mówiąc, to mało było piłki w piłce, ciągła walka, szarpanina, przepychanki. Nie dało się skupić na konstruowaniu akcji – relacjonuje.
Problem tkwił jednak nie tylko w oponentach, problem miał też sam Lipsk. Podstarzali piłkarze nie garnęli się do tego, by nadstawiać karku za klub z dwuletnią historią. Wspominany Hertzsch tak mówił w wywiadzie dla Sport1.de. – Nie ukrywam, że ważnym czynnikiem była niewielka odległość z Lipska do mojego rodzinnego Meerane. Oczywiście ważne są też zarobki, a pensja tutaj jest nieporównywalnie lepsza w porównaniu z innymi klubami grającymi na tym poziomie – opowiadał i jeśli ktoś jeszcze wierzył wówczas, że będącemu na ostatniej prostej piłkarzowi będzie zależało na budowie potęgi RB, to szybko mógł zmienić zdanie. Podobne odczucia miał zresztą Wisio. – Najpierw z podziwem zareagowałem na widok kolegów z zespołu, ale z czasem zaczęły mi się pewne rzeczy nie podobać. Widać było po tych starszych zawodnikach, że jechali na pewności siebie, zadzierali nosa, nie chciało im się robić pewnych rzeczy. Dostali wysokie kontrakty, zespół podzielił się na grupy, ciężko było tę ekipę zebrać i zmotywować.
TRZY TRENINGI MROWCA
RB Lipsk spędził w czwartej lidze trzy sezony, więc o dwa lata dłużej niż pierwotnie zakładano. Awansował do niej z trenerem Tino Vogelem, potem zatrudnił Tomasa Orala, kolejno Petera Paculta i dopiero Alexander Zorninger zdołał wciągnąć zespół piętro wyżej. W międzyczasie przez klub przetoczył się tabun piłkarzy, jak rękawiczki zmieniano działaczy, dyrektorów i wszelkiej maści podpowiadaczy, którzy sugerowali złote rozwiązania. "Obserwując wtedy to, co się działo w klubie, nie wierzyłem w opowieści o grze w Bundeslidze i Lidze Mistrzów. To brzmiało jak mrzonka, coś kompletnie nierealnego" – opowiadał Matthias Kiessling, który dokumentuje poczynania klubu od samego powstania. Niemiec prowadzi portal rotebrauseblogger.de, gdzie znaleźć możemy zarówno świeże relacje z meczów Champions League, ale też, po przekopaniu blisko 400 stron pełnych artykułów na temat RB, opowieści o bojach na froncie 5-ligowym.
Frakcja rządząca się zmieniała, klub wydawał potężne jak na tamtejsze warunki pieniądze na nowych piłkarzy. Lipsk stał się przystanią dla zaawansowanych wiekowo graczy, którzy chcieli złapać ostatni lukratywny kontrakt w karierze, a przy tym niewiele od siebie dać. Wisio w RB wylądował w styczniu, wiosną był kluczowym piłkarzem, ale nie pomógł w wywalczeniu awansu. Uznano zatem, że trzeba mu podziękować. – Do Lipska trafiłem na początku roku, wiosnę zagrałem właściwie od deski do deski. Awansu nie wywalczyliśmy na własne życzenie, w ostatnich kolejkach spadliśmy z pozycji lidera. To poskutkowało ogromnymi zmianami w klubie. Zatrudniony Ralf Rangnick pootwierał drzwi i okna, przewietrzył wszystkie pomieszczenia, i tym sposobem wielu piłkarzy z RB wówczas wywiało. Starsi zawodnicy zostali odsunięci, a ja byłem w tym gronie. Zmenił się też cały sztab szkoleniowy, powstał nowy pomysł na budowę zespołu w oparciu o młodych, zdolnych zawodników – mówi i od razu dodaje: – W styczniu podpisałem półtoraroczny kontrakt. Po sześciu miesiącach dostałem wybór – albo szukam nowego klubu, albo trenuję z rezerwami. Dopiero co sprowadziłem tam jednak rodzinę, dzieci zapisałem do szkoły, nie chciałem ich narażać na kolejną przeprowadzkę. Był to generalnie szok, przyjechałem przecież z pierwszej ligi greckiej, gdzie radziłem sobie bardzo dobrze, a nagle odstawił mnie 4-ligowiec. W klubie jednak zostałem, ćwiczyłem indywidualnie przez ponad osiem miesięcy. Wstawałem o szóstej, szedłem biegać, zawoziłem dziecko na lekcje, w drodze powrotnej zahaczałem o siłownię. Był moment, gdy chciałem nawet zrezygnować z piłki, zająłem się innymi biznesami z przyjacielem, ale na ostatnie cztery miesiące kontraktu wróciłem do zajęć z rezerwami.
Znacznie mniej szczęścia miał Adrian Mrowiec, który zameldował się w siedzibie klubu 1 lipca, a po kilkunastu dniach usłyszał, że tak właściwie to nie jest potrzebny. – Adrian też długo w Lipsku nie zabawił, to już w ogóle była śmieszna historia. Przyjechał, podpisał kontrakt, wszystko cacy. Miał jakiś lekki uraz, przyszedł chyba na trzy treningi i mu podziękowali. Zbiegło się to z zatrudnieniem Rangnicka, od którego usłyszał że kariery w RB nie zrobi. Zachowali się jednak fair, bo pozwolili mu odejść z klubu, wypłacając większość należności – relacjonuje Wisio.
TRENER ZATRUDNIONY PRZY WINIE
Do 2012 roku w klubie nie istniało coś takiego jak długofalowa strategia. Działano doraźnie, realizowano pomysły bez uprzedniej analizy, czy mają jakikolwiek sens. Gdy Vogel awansował z piątej do czwartej ligi, uznano że do trzeciej nie awansuje i stery przekazano Oralowi. Była to decyzja Dietmara Beiersdorfera, który odpowiadał za sprawy piłkarskie w imperium Red Bulla. Niemiec powołał nowego szkoleniowca, jednak zapomniał o zatrudnieniu dyrektora sportowego, więc Oral musiał radzić sobie ze wszystkim sam. I w końcu poległ. Wówczas wizją kierowniczą skuszono Thomasa Linke, ale i on nie miał wiele do powiedzenia. Podczas jednej z nasiadówek w wiedeńskiej winiarnii, stojącemu na czele koncernu Red Bulla Dietrichowi Mateschitzowi, tak dobrze rozmawiało się z prowadzącym wówczas Rapid Pacultem, że postanowił powierzyć mu RB. O tajemniczym spotkaniu i zatrudnieniu trenera przy pełnym szkle rozpisywały się lokalne gazety, a restaurację "Pfarrwirt" uznano prześmiewczo za nieformalną siedzibę klubu. Wkrótce zwolniono też Beiersdorfera, choć ten był odpowiedzialny również za projekty w Ghanie, Brazylii i USA.
Trudno było zatem jednoznacznie wskazać twarz tego projektu. Lidera, którego można by rozliczać z pomyłek i któremu można by przypisywać ewentualne sukcesy. Wszechmogący był oczywiście Mateschitz, ale RB nie miało mocnej postaci, który miałaby autonomię w podejmowaniu decyzji. Trenerami żonglowano i zatrudniano ich pod wpływem, dyrektorów i szefów projektu zatrudniano i zwalniano, a piłkarzom wypłacano horrendalne pensje, choć nie realizowali celów. Przełom nastąpił wiosną 2012 roku, gdy Gerard Houlier, odpowiadający za międzynarodową współpracę ośrodków Red Bulla na różnych kontynentach, zwrócił się do Ralfa Rangnicka. Skusić twórcę pierwszoligowego Hoffenheim i byłego trenera Schalke pracą w czwartej lidze nie było łatwo, ale z perspektywy czasu okazało się to kluczowym wydarzeniem dla losów klubu.
– Od początku wiedziałem, że w Lipsku urośnie wielki klub, bo profesjonalizmu i zaplecza mogłoby im pozazdrościć wiele klubów pierwszoligowych. Mowa nie tylko o przestrzeni treningowej, która i tak była ogromna i nowoczesna, ale też o siłowniach, gabinetach lekarskich czy biurach dla pracowników księgowości. Nie było co prawda tego imponującego hotelu, który powstał bodajże trzy lata temu, ale i tak mieliśmy pod ręką wszelkie dogodności. Inny świat. Czwarty poziom rozgrywkowy, a dwa dni przed meczami konferencje prasowe, kamery, telewizja. Normalnie Bundesliga. Dopiero jednak Rangnick zdołał to wszystko poukładać w taki sposób, że dziś klub jest w czołówce Bundesligi – mówi Wisio.
POLICZEK W TWARZ PIŁKARSKIEJ KULTURY
"Te trzy lata spędzone w czwartej lidze wyszły klubowi na dobre. Podjęto wcześniej wiele pochopnych decyzji, ale dzięki temu zrozumiano, że nawet mając nieograniczone fundusze, nie da się osiągnąć w piłce sukcesu bez planu. Potrzeba wiedzy, potrzeba know-how i kompleksowego wdrażania kolejnych koncepcji, a nie działania na wariackich papierach" – pisał Kiessling, który obserwował to wszystko z bliska. Przed przybyciem Rangnicka Lipsk inwestował w podstarzałe gwiazdki niższych lig, po jego zatrudnieniu postawiono na młodzież. Odsunięty został Wisio, po niespełna dwóch tygodniach podziękowano Mrowcowi. Rewolucja nie mogła obejść się bez ofiar. W jednym okienku do klubu trafili między innymi 19-letni Yussuf Poulsen z duńskiego Lyngby (w ostatnich latach ważny zawodnik RB), 18-letni Diego Demme z SC Paderborn (dziś Napoli), jego rówieśnik Federico Palacios z Wolfsburga U19 (dziś 2-ligowy SSV Jahn Regensburg) oraz 17-letni Joshua Kimmich, którego nikomu przedstawiać już nie trzeba.
Wraz z awansem do czwartej ligi, Lipsk przeniósł się na piękne i efektowny Red Bull Arena, który pomieścić może ponad 40 tysięcy widzów i był areną rywalizacji podczas mundialu w 2009 roku. Wraz z przyjściem Rangnicka, nabył wiedzę i pomysły, w jaki sposób pokonywać kolejne szczeble. Przed startem sezonu 2012/13 nowy dyrektor zatrudnił na stanowisku szkoleniowca Alexandera Zorningera, który z 24-punktową przewagą nad Carl Zeiss Jena wprowadził Byki do trzeciej ligi. Rok później z kolei fetował awans na zaplecze i dopiero tam Lipsk znów utknął, choć tylko na rok. Zorninger uważał taki stan rzeczy za naturalny, a druga liga wydawała mu się na tyle wymagającym środowiskiem, że czas potrzebny na awans do elity wycenił na 24 miesięcy. Dodatkowy zmarszczkami na czole przyjął te rozważania Rangnick, więc podwładnego zwolnił, sam przebrał się w dres i wprowadził drużynę do Bundesligi – po czym oddał ją Ralphowi Hasenhuettlowi.
W czwartej lidze na mecze Lipska przychodziły średnio 4 tysiące widzów. Poziom wyżej liczba ta urosła do nieco ponad 15 tysięcy, teraz oscyluje oczywiście wokół 40. Szarża Byków między ligami, nawet mimo trzyletniego nieplanowanego poślizgu, tak czy owak jest niezwykle imponująca – zwłaszcza mimo przeszkód, które pojawiały się pod nosem. Palcami wytykali ten projekt nie tylko kibice innych drużyn, ale też działacze, magazyn "11 Freunde" nazywał RB "policzkiem wymierzonym w twarz piłkarskiej kultury", a do dziś niesmak budzi sprytne obejście zasady 50+1 poprzez formalne rozbicie władzy między kilka osób – wszystkich jednak pracujących dla Red Bulla. W międzyczasie w Lipsku zakpili też z władz, wciąż utrzymując w nazwie akronim RB, ale rozwijając go jako RasenBallsport, czyli "sport na trawie". Wschód w końcu ma jednak swoją przystań futbolową i motor napędowy rozwoju. W momencie przejmowania licencji SSV Markranstaedt, ponad 70 procent obywateli Lipska wyraziło się z aprobatą w ankiecie zorganizowanej przez "Leipziger Volkszeitung" na temat powołania do życia komercyjnego tworu. Złaknieni piłki na wysokim poziomie kibice niewiele robili sobie z tego, że nie będą mogli pochwalić się bogatą historią klubu. A od 2012 roku wtórował im Rangnick, który wzruszał tylko ramionami i mówił: – Za 500 lat Bayern będzie miał 600 lat, a Lipsk 500. Co to za różnica?