| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa
Mówisz "Mariusz Jop", a oczami wyobraźni już widzisz tę bramkę. Tę piłkę, lecącą łukiem nad bezradnym bramkarzem. Wszyscy patrzyli na to z niedowierzaniem. Kibice Wisły Kraków z rosnącym przerażeniem. Fani Cracovii – z euforią właśnie kiełkującą w ich sercach. Samobójczy gol w meczu Wisły z Cracovią był jak trzęsienie ziemi. Pogrzebał szanse Białej Gwiazdy na tytuł mistrzowski, a Cracovii dał utrzymanie w Ekstraklasie. Trudno było uwierzyć w to, co się stało. Piotr Brożek zalał się łzami rozpaczy, a Janusz Filipiak uronił łzę szczęścia.
Maj 2010. Wisła zmierza po trzeci z rzędu tytuł mistrzowski. Na dwie kolejki przed końcem sezonu ma punkt przewagi nad Lechem. Przed drużyną Henryka Kasperczaka mecz z Cracovią i spotkanie z Odrą Wodzisław. Kalkulacja jest prosta – wygrać derby, potem nie potknąć się z Odrą i pozamiatane. Lech rozkład jazdy miał nieco trudniejszy – zaczynał od wyjazdowego meczu z Ruchem Chorzów, który walczył o europejskie puchary. Na zamknięcie sezonu Lech grał u siebie z Zagłębiem Lubin.
Dziesięć lat temu, we wtorek 11 maja około godziny 20:20 kibice Wisły powoli zaczynają świętować. W 79. minucie Rafał Boguski strzela gola na 1:0. Trwa nasłuch z Chorzowa. Lech jeszcze przed chwilą przegrywał, ale teraz w Chorzowie jest już 1:1. Do końca przedostatniej kolejki zostają już tylko minuty. Gdyby tak się skończyło, Wisła powiększyłaby przewagę nad Kolejorzem do trzech punktów i byłoby po wszystkim. Ale nie. Wszyscy kibice Ekstraklasy świetnie znają ten dramatyczny scenariusz.
W ostatniej minucie meczu Robert Lewandowski zdobywał zwycięską bramkę dla Lecha. Chwilę później niewyobrażalne rzeczy dzieją się na stadionie Hutnika, gdzie odbywały się krakowskie derby. Mariusz Jop w niezwykły sposób posyła piłkę do własnej bramki. Marcin Juszczyk nie jest w stanie zareagować. Wielki kibic Cracovii – Leszek Mazan – wspomina potem, że w oczach Janusza Filipiaka dostrzegł autentyczne łzy. Tego dnia płakał cały Kraków. Połowa ze szczęścia, połowa z rozpaczy. A Mariusz Jop musi żyć z tym golem już na zawsze.
Został nią napiętnowany na zawsze. Kibice Wisły już wcześniej mieli go za pechowca. Bogusław Cupiał był w szoku, gdy Jop – w 2001 jako piłkarz Wisły wypożyczony do Widzewa – strzelił jej dwa gole i pozbawił trzech punktów. Jop był świetnym obrońcą, członkiem fantastycznej drużyny zbudowanej w 2002 roku przez Henryka Kasperczaka. Ale ta klątwa wciąż gdzieś nad nim wisiała. Ktoś powie, że to pech. Ktoś inny zobaczy w tym golu samospełniającą się przepowiednią. Domknęła się w ostatnim meczu.
Mateusz Miga, TVPSPORT.PL: – Dziesięć lat minęło… Jak dziś patrzysz na to zdarzenie?
Mariusz Jop: – Tak samo jak wtedy. Walczyliśmy o mistrzostwo Polski. Końcówka sezonu, przedostatnie spotkanie. Wróciłem po długiej kontuzji, zagrałem w meczu z Lechem, a mecz z Cracovią był kolejnym występem. Podjąłem w pewnym sensie ryzyko, bo nie byłem do końca przygotowany fizycznie. Zrobiłem to z myślą, by pomóc drużynie, ale też ze świadomością, że nie ma żadnych usprawiedliwień. Ten gol to był splot nieszczęśliwych wydarzeń i mam przede wszystkim na myśli czas i miejsce. Końcówka sezonu, doliczony czas gry. Brak czasu na reakcję. Bramki samobójcze w piłce zdarzają się dość często. Zdarzyło się mi i na pewno nie jest to ta część mojej kariery, którą lubię wspominać. Dziennikarze co jakiś czas przypominają to zdarzenie i dziś, na twoją prośbę, odnoszę się do tego.
Gdzie byliście, kiedy Mariusz Jop pokonał Marcina Juszczyka w derbach Krakowa? 😱 Dziś mija 10 lat od prawdopodobnie najważniejszego samobója w historii #Ekstraklasa!
— PKO BP Ekstraklasa (@_Ekstraklasa_) May 11, 2020
🎥 @CANALPLUS_SPORT pic.twitter.com/XVsi1rBgRs
– Ten gol bardzo mocno przykleił się do ciebie. Zawsze znajdzie się ktoś, kto ci o tym przypomni – jak nie dziennikarz, to kibic.
– To prawda. Nie oczekuję, że to zostanie zapomniane. Ja też to pamiętam i bardzo bym chciał, aby to się nie wydarzyło. Życie jednak często nie układa się tak jakbyśmy chcieli. Na szczęście pamiętam też sporo innych, pozytywnych momentów z czasów gry w piłkę. A propos kibiców. Przypomniało mi się takie zdarzenie, które miało miejsce przy hali Wisły. Byłem wówczas trenerem w Akademii Piłkarskiej 21, graliśmy mecz z trampkarzami czy juniorami Wisły. Zaparkowałem przy hali Wisły, a obok stała grupka nieco pobudzonych kibiców. Jeden z nich, ten pobudzony najmocniej, zaczął mi przypominać tę sytuację. "Wiesz, co ja wtedy czułem?!" – pytał, a wcześniej padło kilka innych zwrotów. Odpowiedziałem, że ja czułem to samo tylko razy sto albo tysiąc. Jak to usłyszał to nieco się uspokoił, spojrzał na tę sytuację moimi oczami. Później widzieliśmy się jeszcze kilka razy, ale temat tamtej bramki już nie padał. Do dziś spotykam kibiców, którzy proszą mnie o autograf lub zdjęcie, oczywiście niektórzy wracają jeszcze do zdarzenia sprzed 10 lat. Tak już będzie zawsze. Nie jest to dla mnie przyjemny moment, ale to część mojej historii.
– Musiałeś się chwilę zastanowić, czy chcesz rozmawiać na ten temat. Wiem, że do tej pory nie potrafisz z tego żartować.
– Wciąż nie jest mi do śmiechu. Przecież walczyliśmy o mistrzostwo Polski. Pamiętam atmosferę, gdy jechaliśmy do Warszawy po srebrne medale. Wicemistrzostwo nie było dla nas absolutnie żadnym sukcesem. Oczywiście, można było mówić, że trzeba było nie gubić punktów w poprzednich meczach, ale to nie ma znaczenia. W głowie kibiców zostaje ta sytuacja i mecz z Cracovią. Tłumaczenia nie ma. Srebrny medal był bardzo gorzki.
– Gdy piłka wpadła do bramki wyglądałeś, jakbyś miał stracić przytomność. Wiedziałeś, gdzie jesteś i co się z tobą dzieje?
– Tak, wiedziałem, co się stało. Nie straciłem świadomości. Żałowałem tylko bardzo, że jest tak mało czasu. Miałem wielką chęć do rewanżu. Bardzo chciałem zdobyć zwycięską bramką, niestety nie mieliśmy na to już czasu.
– Zasnąłeś tamtej nocy?
– Po spotkaniach rozgrywanych wieczorem generalnie zawsze długo nie mogłem zasnąć. Emocje wciąż były żywe, adrenalina nadal podniesiona. Myślami wracałem do tego, co się działo na boisku, czasami oglądałem powtórkę meczu. Często udawało się zasnąć dopiero nad ranem. Jednak tamta noc mimo, że też nie przespana, była zupełnie inna... Powiedzieć dużo gorsza to za mało. Akurat do analizy tego meczu wracałem tylko z absolutnej konieczności.
– Tak było też w tym przypadku czy nie przespałeś ani minuty?
– Pewnie w końcu zasnąłem. Długo biłem się z myślami i mieszanką emocji. Było w tym sporo złości. To był naprawdę bardzo trudny czas i nie chcę wracać wspomnieniami do tamtych chwil. Na drugi dzień mieliśmy trening, wiedziałem, że po tym meczu nie mogę być w gorszej dyspozycji, więc po chwili drzemki stawiłem się w klubie.
– Budzisz się rano i myślisz: to prawda czy sen?
– Nie. Wiem, że to prawda. I nie ma takiej opcji, żeby to zmienić. Jedyne co można zrobić to zareagować, jak mówi trener Henryk Kasperczak, pozytywnie w następnym spotkaniu. Ale ja w kolejnym meczu już nie grałem. Trener mnie nie wystawił. Może czuł, że to nie będzie dla mnie dobre? Albo obawiał się, że nie będę w stanie tego dźwignąć? Albo bał się reakcji kibiców? O to trzeba byłoby zapytać trenera.
– Udźwignąłbyś ten występ?
– Trener mnie pytał i powiedziałem, że jestem gotowy. Wierzyłem, że tak jest. Że jestem w stanie grać normalnie, na sto procent, bez ciężaru tej bramki.
– Minęło dziesięć lat i ten gol zaczął żyć własnym życiem. Kibice Lecha chcieli cię uznać za świętego, powstało mnóstwo memów. Niedawno raper Quebanofide umieścił cię w swojej piosence.
– Słyszałem ten utwór i uważam, że to jest nie na miejscu, bo ta sytuacja nie jest tam przedstawiona jednoznacznie. Ktoś, kto nie wie dużo o piłce może odebrać to zupełnie inaczej.
– W kawałku "Szubienica pestycydy broń" Quebanofide rapuje: "Czego chce ode mnie Żulczyk, czemu nastrój samobójczy mam jak Mariusz Jop".
– To nie jest w porządku, że Quebo użył mojej historii w takim kontekście. Moja działalność publiczna ogranicza się tylko do sportu i nie podoba mi się to, że ktoś, kto mnie nie zna bez żadnych podstaw przypisuje mi trudności, których nigdy nie miałem. W tym kawałku łączy się moje nazwisko bezpośrednio z samobójstwem. Chyba każdy człowiek doświadczył momentów, które go przygniatają i odbierają wiarę w siebie... To wielka lekcja pokory wobec tego co i dlaczego nas spotyka w życiu, ale mimo różnych trudnych sytuacji nigdy nie byłem w takim nastroju. Chcę też podkreślić, że trzeba pamiętać o ludziach, którzy z różnych względów są w trudnej sytuacji emocjonalnej. Nie powinno się bagatelizować ich przeżyć stawiając znak równości pomiędzy bramką samobójczą a samobójstwem.
– Więc nie masz jej na swojej playliście?
– Oczywiście, że nie. Było to niesmaczne. Igranie z takim tematem jak samobójstwo nie jest dobrym pomysłem.
– Wspomniałeś o trudnych sytuacjach – ta bramka, rozstanie z żoną, bardzo poważna choroba... W 2013 walczyłeś o życie w szpitalu. Spojrzałeś na życie z innej perspektywy?
– Wszyscy mówią, że życie i zdrowie są najważniejsze, ale często jest to tylko pusta fraza. Na dobre rozumiesz to dopiero wtedy, gdy ryzyko utraty zdrowia czy życia może się urzeczywistnić. W sytuacji krańcowej. Jedziesz na bardzo poważną operację i w głowie pojawiają się myśli. Wszystko się uda? Wybudzę się? Takie sytuacje pozwalają spojrzeć na wszystko inne z większym dystansem. Na sprawy zawodowe czy nawet kwestie rodzinne. Oczywiście, one wciąż są bardzo ważne, ale siła i barwa tych emocji nieco blakną. Nie miałem jednak doświadczenia przewartościowania życia. Rodzina zawsze była i jest dla mnie bardzo ważna. Tak samo jak zdrowie o które dbałem czy praca, w którą wkładałem wszystkie swoje siły. To jest tak – najpierw myślisz, że największą tragedią w życiu jest bramka samobójcza, później, że problemy rodzinne... A następnie dowiadujesz się, że tak naprawdę najgorsze dopiero przed tobą. I ta skala się przesuwa.
– Co nas nie zabije, to nas wzmocni. Stałeś się twardszy?
– W sporcie, a szczególnie w piłce nożnej, co tydzień musisz mierzyć się z ogromną presją. Z hejtem, ocenami, wytykaniem palcami. Cały czas siedzisz na huśtawce nastrojów. Te doświadczenia pomagają później radzić sobie w innych sytuacjach. Dziś patrzę na to jeszcze z innej perspektywy, z perspektywy trenera. Wierzę, że ta sytuacja, tamta nieszczęsna bramka była po coś. Po to, bym mógł teraz czerpać z tego doświadczenia jako trener. Mam wielki bagaż przeżyć, które dziś pozwalają mi lepiej zrozumieć zawodnika w trudnej sytuacji boiskowej.
– W 2010 oberwało ci się też od nas, dziennikarzy. Zostałeś jednoznacznie przedstawiony jako ten, który pozbawił Wisłę tytułu mistrzowskiego.
– Tak było najłatwiej. Całościowa analiza jest trudniejsza. Lepiej pokazać jeden głośny moment, bo przecież ta sytuacja miała ogromne znaczenie. Wiem, jak działa prasa, szczególnie ta sportowa. Liczą się skandale, głośne tytuły. Nie łudziłem się, że ktoś będzie chciał spojrzeć na tę sprawę szerzej, nie oczekiwałem empatii czy współczucia. To było wydarzenie o którym można było popisać dłuższy czas. Wracamy do niego także dziś, gdy w świecie sportu niewiele się dzieje.
– To zróbmy taką analizę teraz. Drużyna Macieja Skorży wciąż była silna, ale już nie tak głodna sukcesów. Sezon zaczął się od kompromitującej wpadki z Levadią Tallin. Zimą Skorża stracił pracę, choć byliście na pierwszym miejscu, ale przegrywaliście znacznie częściej niż w dwóch poprzednich sezonach. W jego miejsce pojawił się Henryk Kasperczak. W mojej ocenie nie powinien dostać tej posady. Już nie nadążał.
– Mam wielki szacunek do obu trenerów. Maciej Skorża i Henryk Kasperczak mocno zapisali się w historii Wisły. Nie chcę oceniać, czy decyzja o zatrudnieniu tego drugiego była trafiona. Porażka w Tallinie absolutnie nie powinna się wydarzyć. A potem w Ekstraklasie traciliśmy punkty w meczach, które powinniśmy wygrać.
– Potrafisz wyjaśnić porażkę z Levadią?
– Grałem tylko w pierwszym meczu. W rewanżu siedziałem a ławce, ale nie byłem gotowy do gry. Takie mecze się zdarzają. Rywal odda jeden strzał i piłka wpada do siatki. Ty atakujesz, ale jesteś nieskuteczny. Pamiętam naszą bezsilność w rewanżu… To był rywal, którego powinniśmy absolutnie pokonać. Ale to nie była jedyna taka wpadka Wisły w Europie. Zresztą inne kluby też notowały takie porażki.
– Gdy świat sportu stanął, często wracaliśmy do meczów Wisły z sezonu 2002/03. Świetnie radziliście sobie w Europie. A do tego był to zespół złożony głównie z Polaków.
– Na pewno wolę wracać do tych czasów. Niedawno pierwszy raz obejrzałem powtórkę rewanżowego meczu z Lazio, choć zawsze powtarzałem, że będę wracał do tych spotkań dopiero na emeryturze. Obejrzałem z ciekawością, choćby po to, by porównać dzisiejszą piłkę z tą sprzed blisko dwudziestu lat. Faktycznie, była to drużyna złożona głównie z Polaków. Był moment, gdy do reprezentacji było powoływanych ośmiu, dziewięciu piłkarzy Wisły. To ewenement do dziś. Oglądam teraz serial z Michaelem Jordanem i nasunęło mi się porównanie, że Wisła wtedy też była takim dream teamem. Oczywiście, zachowując odpowiednie proporcje. W Polsce panowały wówczas zupełnie inne realia – właściciel klubu mógł ściągać do Wisły najlepszych polskich piłkarzy, także tych grających zagranicą. Teraz jest to niemożliwe. Polskie kluby nie są w stanie konkurować z zagranicznymi, które kupują naszych piłkarzy za pięć, sześć, siedem milionów euro. Pewnie zaraz padnie kolejny rekord i ktoś zapłaci 10 milionów choćby za Michała Karbownika. Wtedy w Wiśle mieliśmy dream team, a ja byłem człowiekiem od czarnej roboty. Gra z wieloma wybitnymi piłkarzami to był wielki zaszczyt. Cieszę się, że mogłem dzielić z nimi szatnię i wspólnie sięgać po sukcesy. Dzięki piłce miałem szczęście poznać wielu utalentowanych, interesujących ludzi o nieprzeciętnych charakterach.
– Po tym samobójczym golu w Wiśle już nie zagrałeś. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że nigdy nie należałeś do ulubieńców Bogusława Cupiała. Skąd to przekonanie? Nie widywaliście się z nim zbyt często.
– Nie przypominam sobie, żebym tak powiedział. Mój kontakt z właścicielem Wisły był taki jak większości zawodników. Tylko kilku z nas miało z nim bardziej osobisty kontakt, czasem się spotkali czy porozmawiali przez telefon. Ja znałem swoją rolę w tym zespole. Gwiazd było na tyle, że ja mogłem spokojnie stać gdzieś z tyłu. Robiłem swoje i taka rola mi odpowiadała. Nigdy nie miałem parcia na afisze – ani wtedy ani teraz. Wystarczało mi, że trener i koledzy z zespołu doceniają moją pracę.
– Kamil Kosowski był ulubieńcem Cupiała, ale potem mu podpadł.
– Zazwyczaj tak to się kończy – z wielkiej miłości całkowicie w drugą stronę. Podobnie jest z trenerami. Wiemy, ile wynosi przeciętny czas pracy trenera w Polsce. Fajnie, że są tacy zawodnicy, jak Arek Głowacki czy Paweł Brożek, którzy praktycznie przez całą karierę byli związani z jednym klubem. To wzorzec, który bardzo mi się podoba. Kluby powinni zatrzymywać takich ludzi na dłużej. W piłce nie brakuje inteligentnych osób, którzy znają to środowisko i mogą zrobić dużo dobrego.
– Są kluby, które przyciągają ludzi. Nie dają odejść. A jeśli już, to człowiek chce wrócić. Wisła ma taki magnes?
– Nie można tego powiedzieć o każdym miejscu, a Wisła jest wyjątkowym klubem. Przez pięć lat gry przeżyłem tu wspaniałe chwile, ale też te niezbyt przyjemne. Potem pracowałem w tym klubie, więc znam go niemal na wylot, znam ludzi wokół Wisły. Dziś mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że Wisła zawsze będzie dla mnie wyjątkowa, bez względu na to, czy będę tu pracował czy nie.
– Wspomniałeś o porównaniu dzisiejszej piłki z tą z sezonu 2002/03. Minęło tylko kilkanaście lat, ale wtedy grało się wolniej, miejsca było więcej, drużyny rzadziej grały pressingiem. I nie mówię tylko o Wiśle, ale też o mocnych rywalach.
– Organizacja gry, ustawienie taktyczne, wiedza zawodników, jak mają się poruszać i zachowywać w poszczególnych fazach gry – to wszystko jest dziś na dużo wyższym poziomie. Nawet, jeśli mówimy o tamtej Wiśle. Oczywiście, były zarysy taktyki, ale dziś jest to znacznie bardziej zaawansowane. Tak jak powiedziałeś wtedy było więcej miejsca, mniej zespołów grało wysokim pressingiem. Dziś jest większa intensywność gry. Gdybyśmy mieli dane z tamtego okresu, liczby pewnie by to potwierdziły.
– To była chyba końcówka okresu, gdy ważniejszy od statystyk był trenerski nos?
– Trenerski nos nadal jest bardzo ważny, ale mamy dziś bardzo dużo narzędzi do monitoringu zawodników w treningu czy podczas meczu. Mamy większe możliwości planowania, a potem sprawdzania, czy plan jest realizowany. Gołym okiem widać, że futbol cały czas się rozwija.
– Z tamtej wielkiej Wisły Kasperczaka wyszło kilku trenerów – ty, Maciej Stolarczyk, Radosław Sobolewski. Kasperczak to trener, który was zainspirował? Maciej Stolarczyk pokazał w Wiśle, że jest wiernym wyznawcą jego "kościoła". Futbol mocno ofensywny, bez oglądania się na straty.
– Nie chcę mówić za innych, ale do mnie taki futbol ofensywny przemawia. Bez względu na wynik, ciągłe dążenie do kolejnych bramek. Oczywiście, trzeba to wyważyć, ale taka gra może być widowiskowa i skuteczna.
– Często powtarzamy, że Wisła Kasperczaka musiała awansować do fazy grupowej Ligi Mistrzów, ale nie pomagał ówczesny regulamin. A gdy już trafiliście na słabszego rywala, czyli Anderlecht, to drużyna akurat była w przebudowie.
– Z ciekawości spytałbym ludzi z Anderlechtu, jak oni odebrali wylosowanie Wisły. Nie doceniamy tego rywala, a Anderlecht miał wtedy bardzo dobry zespół. Zgadzam się, że byliśmy w słabszym momencie. W szczycie formy nasze szanse byłyby zdecydowanie większe. Anderlecht to nie była jednak słaba drużyna. To nie była Levadia.
– Ale też nie Barcelona czy Real Madryt. Wisła z sezonu 2002/03 mogłaby sobie z nimi poradzić.
– Zgadzam się. Szanse byłyby zdecydowanie większe.
– Valerenga czy Levadia: która porażka mocniej siedzi ci w głowie?
– W obu tych dwumeczach grałem tylko w pierwszym spotkaniu. W rewanżu z Valerengą nie mogłem zagrać, bo w meczu z Lechem "skasował" mnie Adam Piekutowski.
– Kolejne miłe wspomnienie...
– To prawda. Na szczęście zakończyło się dobrze. To była sytuacja boiskowa, która jest wkalkulowana w zawód piłkarza.
– Jak wyglądał twój transfer do Rosji? Rosjanie przyjechali z walizką pieniędzy?
– Wysłannik FK Moskwa przyjechał na nasz mecz z Polonią Warszawa. Wszedłem na boisko w końcówce meczu. Dostałem potem pytanie, czy pojechałbym z nimi na zgrupowanie na Litwę. Usłyszałem, że trener widzi mnie w zespole, ale chciałby jeszcze zobaczyć mnie w treningu. Pojechaliśmy razem z Adamem Piekutowskim. Spędziliśmy tam dwa tygodnie, a na koniec usłyszałem, że trener się zdecydował i podpisałem trzyletni kontrakt. Z tego co wiem Wisła zarobiła na mnie 400 czy 500 tysięcy euro. Nie był to więc żaden wielki transfer. W Wiśle pojawił się Tomasz Kłos i to na niego zaczął stawiać trener Kasperczak, więc uznałem, że to dobry moment, by odejść.
– Spędziłeś tam pięć lat. Raz grałeś więcej, raz mniej. Generalnie jesteś zadowolony?
– Tak. Jako zawodnik FK Moskwa na stałe trafiłem do reprezentacji Polski. Grałem w lidze silniejszej niż liga polska i miałem okazję zmierzyć się z niezłymi rywalami. Ten transfer był krokiem do przodu w sportowym rozwoju.
– Paweł Janas zabrał cię na mistrzostwa świata w 2006, a Leo Beenhakker na Euro 2008. W obu turniejach rozegrałeś po jednym spotkaniu.
– Te turnieje nie były dla nas udane. Oczekiwania były zdecydowane większe. Dziś mogę jednak powiedzieć, że byłem na dwóch największych piłkarskich turniejach. Zaznaczyłem swoją obecność. Gra w reprezentacji była spełnieniem dziecięcych marzeń. Wcześniej przeszedłem przez wszystkie reprezentacje młodzieżowe.
– Gdy trafiłeś do Wisły, to miałeś bujną fryzurę a'la Nick Carter z Backstreet Boys. To on był inspiracją?
– Nie, to nie Carter. Pojawiła się taka moda i ja też sprawiłem sobie taką zasłonkę. Różnie to było nazywane. To nie trwało długo, bo włosy dość szybko zaczęły mi wypadać. Stwierdziłem, że fryzura na pożyczkę to nie jest dobry wariant i zacząłem obcinać się na krótko.
– Co było przyczyną wypadania włosów?
– Za duży poziom testosteronu (śmiech). U nas to rodzinne. Mój tata dosyć szybko miał zakola, brat również. Nie chciałam zaczesywać włosów z boku na górę albo z tyłu na bok i potem z tym biegać. Nie tęsknię za bujną fryzurą, choć oczywiście wtedy masz więcej możliwości.
– Troszkę się to ostatnio zmieniło, ale w sztabie Wisły roiło się od łysych. Maciej Stolarczyk, Radek Sobolewski, Artur Łaciak, ty… Wyglądaliście jak gang.
– Śmialiśmy się, że jest to jednym z kryteriów, by trafić do tego sztabu. Był pomysł, by ogolić tych, co mają trochę włosów. Oczywiście poza trenerem Kazimierzem Kmiecikiem, bo on jest na innych prawach. Ale to tak na żarty.
– Wycisnąłeś maksa ze swojej kariery mimo tych wszystkich turbulencji?
– Tego nigdy do końca nie wiesz. Wiem za to, że podchodziłem do zawodu bardzo profesjonalnie i ciężko pracowałem na to, co osiągnąłem. Mam satysfakcję ze swojej kariery, tym bardziej, że jeszcze w trakcie kariery dowiedziałem się o problemach zdrowotnych. Myślę, że mogę czuć się spełnionym zawodnikiem. Wszystkiego zaznałem – i goryczy porażki, i fantastycznych momentów. Emocjonalnie było bardzo mocno. Jak to w sporcie.
– Od kiedy wiedziałeś, że masz problem z wątrobą?
– Wiedziałem o tej chorobie, która doprowadziła do przeszczepu wątroby, od 2006 roku. Grałem z tą świadomością jeszcze parę dobrych lat. Nie było mądrego, który byłby w stanie jednoznacznie powiedzieć, czy gra w piłkę w jakiś sposób negatywnie wpływa na mój stan zdrowia. Gdyby nie te problemy, pewnie grałbym dłużej, bo urazy typowo piłkarskie na szczęście mnie omijały. Układ mięśniowo-kostny był wciąż na niezłym poziomie, szczególnie biorąc pod uwagę pracę, jaką wykonałem. Pamiętam, że jeszcze jako młody piłkarz KSZO Ostrowiec Świętokrzyski załapałem się na typowe zimowe ładowanie akumulatorów. Bieganie po górach, bieganie po asfalcie bez piłki na długich dystansach. Organizm na pewno jest więc wyeksploatowany, co jakiś czas drobne bóle pleców czy kolan się odzywają, ale podobnie jest pewnie u wszystkich sportowców. Jakby nie było, pracowaliśmy swoim ciałem.
– Przebiegłeś całe Góry Świętokrzyskie?
– Nie. Jeździliśmy do Szczawnika. Sponsorem klubu była Huta Ostrowiec i tam miała jeden z ośrodków wypoczynkowych. Tam ładowaliśmy akumulatory – w śniegu, w górach, po asfalcie czy betonie. Granie w piłkę na śniegu. Różne takie ciekawe rzeczy, na które z dzisiejszej perspektywy patrzy się trochę już inaczej. Są inne metody, bardziej efektywne. Piłkarze mają stały kontakt z piłką, a efekty są lepsze.
– W 2011 rozwiązałeś kontrakt z Górnikiem Zabrze i zakończyłeś karierę. Powodem był stan zdrowia?
– To był jeden z powodów. O podjęciu ostatecznej decyzji zdecydował pewien ciąg zdarzeń. Ówczesny trener Adam Nawałka przestał widzieć mnie w zespole. Przez chwilę trenowałem w rezerwach i w końcu doszliśmy z władzami klubu do wniosku, że to nie ma sensu. Miałem inne oferty, ale stwierdziłem, że wystarczy. Monitorowałem stan wątroby. Nie było jeszcze marskości, ale była już dość mocno uszkodzona. Zacząłem potrzebować więcej czasu, by dojść do siebie po meczu czy ciężkim treningu. Musiałem się szybko położyć, by organizm się zregenerował. Tak, to miało wpływ na to, że ostatecznie tę karierę skończyłem w wieku 33 lat.
– W 2013 przeszedłeś przeszczep. Nigdy nie dowiedziałeś się, od kogo dostałeś wątrobę.
– Nie. Taka informacja nie jest udzielana.
– A chciałbyś się dowiedzieć? Spotkać rodzinę tej osoby?
– Nie wiem, czy ta rodzina by chciała czegoś takiego. To był niesamowity dar, który ktoś dał mi pośmiertnie. Przeszczepy są od osób, które straciły życie, a wcześniej wydały zgodę, aby ich organy zostały przekazane innym osobom. Bardzo szanuję ten dar. Cieszę się, że wciąż tu jestem.
– Historia dodająca wiary w ludzkość.
– Oczywiście, że tak. Bardzo dużą rolę w takich sytuacjach odgrywa rodzina osoby. Nawet jeśli taka osoba wyraziła zgodę na przekazanie organów, a mimo stwierdzonej śmierci mózgowej rodzina miałaby inne zdanie, to lekarze to honorują. Dzięki rodzinie mojego darczyńcy i wspaniałej opiece zespołu ze szpitala Banacha wciąż tu jestem. Ale chcę podkreślić, że sytuacja w transplantologii jest bardzo trudna. Bardzo wiele osób nie miało takiego szczęścia jak ja i nie doczekało się przeszczepu. Przekazywanie organów do transplantacji wciąż jest u nas rzadkością.
– Dużo mówimy o najtrudniejszym wspomnieniu z Wisły. A te najlepsze? Świętowanie tytułów?
– Feta w otwartym autokarze, potem na Sukiennicach. Ogromna rzeka ludzi. Wręczanie medali jeszcze na starej trybunie Wisły. Wbiegnięcie kibiców na boisko... To przyjemne momenty, które chce się pamiętać jak najdłużej. Bardzo bym chciał, aby radość z mistrzostwa Polski jak najszybciej wróciła do Krakowa. Wisła jest teraz w trudnym momencie, w trakcie przebudowy.
– Puścisz Olka Buksę do Barcelony?
– To nie ode mnie zależy.
– A jak patrzysz na niego to myślisz, że taki wyjazd jest dobrym pomysłem już teraz? Czy powinien się jeszcze otrzaskać w polskiej lidze?
– Nie chcę się odnosić do tego, bo jestem w sztabie Wisły. Olo na pewno jest bardzo utalentowanym zawodnikiem, który ma instynkt strzelecki. Potrafi się fantastycznie zachować w polu karnym. Ale ma też jeszcze elementy nad którymi musi popracować i jest tego świadomy. Fantastycznie się z nim współpracuje, bo to inteligentny chłopak, który chce się rozwijać, wie czego mu brakuje. Czy to czas na wyjazd? Nie ma złotego środka. Z jednej strony mamy Roberta Lewandowskiego, który najpierw zaistniał w Polsce. Z drugiej choćby Piotrka Zielińskiego. On wyjechał w młodym wieku i w Napoli stał się czołowym piłkarzem. Każda kariera jest inna.
– Jak przetrwałeś czas pandemii?
– Mi było dobrze w domu. Nie znaczy to, że cieszyłem się, bo nie pracowaliśmy. Za pracą jestem stęskniony. Czuję duży entuzjazm wśród zawodników i wszystkich ludzi wokół klubu, że możemy trenować choćby w małych grupach. Widać głód piłki, ale dobrze się czułem, gdy mogłem spędzić więcej czasu w domu. Brakowało mi urlopu, bo obecnie kończę kurs UEFA Pro i zimą nie miałem wiele wolnego. Brakowało mi okazji, by złapać energii do pracy. Wykorzystałem ten czas na to, ale już zaczęło się dłużyć. Siedem tygodni bez treningu, bez piłki to trochę za dużo. I niestety przepadły nam też rozgrywki oldbojów. To zawsze szansa, by się poruszać w fajnym towarzystwie. Z chłopakami, o których wspominaliśmy, ale też z wcześniejszym pokoleniem. To wielka frajda.
– Dzięki drużynie oldbojów mogłeś przepędzić demony krążące nad stadionem Hutnika, bo zdobyliście tam tytuł mistrza Krakowa.
– Trzy razy z rzędu zdobyliśmy tytuł mistrza Krakowa. To duża satysfakcja, bo Hutnik czy Cracovia to bardzo mocni rywale. Na stadionie Hutnika faktycznie zdobyliśmy mistrzostwo, nawet strzeliłem gola w tym meczu. Gram w ataku, więc trochę tych bramek zdobywam.
– Tym razem gol w dobrym kierunku. To może stadion Hutnika nie będzie ci się kojarzył jednoznacznie?
– Nie kojarzył mi się jednoznacznie. Wiem, gdzie ta nieszczęsna bramka miała miejsce. Ale to nie jest tak, że jak tam przechodzę to za każdym razem czuję negatywne emocje.
Kliknij "Akceptuję i przechodzę do serwisu", aby wyrazić zgody na korzystanie z technologii automatycznego śledzenia i zbierania danych, dostęp do informacji na Twoim urządzeniu końcowym i ich przechowywanie oraz na przetwarzanie Twoich danych osobowych przez nas, czyli Telewizję Polską S.A. w likwidacji (zwaną dalej również „TVP”), Zaufanych Partnerów z IAB* oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP, w celach marketingowych (w tym do zautomatyzowanego dopasowania reklam do Twoich zainteresowań i mierzenia ich skuteczności) i pozostałych, które wskazujemy poniżej, a także zgody na udostępnianie przez nas identyfikatora PPID do Google.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie naszych poszczególnych serwisów zwanych dalej „Portalem”, w tym informacje zapisywane za pomocą technologii takich jak: pliki cookie, sygnalizatory WWW lub innych podobnych technologii umożliwiających świadczenie dopasowanych i bezpiecznych usług, personalizację treści oraz reklam, udostępnianie funkcji mediów społecznościowych oraz analizowanie ruchu w Internecie.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie poszczególnych serwisów na Portalu, takie jak adresy IP, identyfikatory Twoich urządzeń końcowych i identyfikatory plików cookie, informacje o Twoich wyszukiwaniach w serwisach Portalu czy historia odwiedzin będą przetwarzane przez TVP, Zaufanych Partnerów z IAB oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP dla realizacji następujących celów i funkcji: przechowywania informacji na urządzeniu lub dostęp do nich, wyboru podstawowych reklam, wyboru spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych treści, wyboru spersonalizowanych treści, pomiaru wydajności reklam, pomiaru wydajności treści, stosowania badań rynkowych w celu generowania opinii odbiorców, opracowywania i ulepszania produktów, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, technicznego dostarczania reklam lub treści, dopasowywania i połączenia źródeł danych offline, łączenia różnych urządzeń, użycia dokładnych danych geolokalizacyjnych, odbierania i wykorzystywania automatycznie wysłanej charakterystyki urządzenia do identyfikacji.
Powyższe cele i funkcje przetwarzania szczegółowo opisujemy w Ustawieniach Zaawansowanych.
Zgoda jest dobrowolna i możesz ją w dowolnym momencie wycofać w Ustawieniach Zaawansowanych lub klikając w „Moje zgody”.
Ponadto masz prawo żądania dostępu, sprostowania, usunięcia, przenoszenia, wniesienia sprzeciwu lub ograniczenia przetwarzania danych oraz wniesienia skargi do UODO.
Dane osobowe użytkownika przetwarzane przez TVP lub Zaufanych Partnerów z IAB* oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP mogą być przetwarzane zarówno na podstawie zgody użytkownika jak również w oparciu o uzasadniony interes, czyli bez konieczności uzyskania zgody. TVP przetwarza dane użytkowników na podstawie prawnie uzasadnionego interesu wyłącznie w sytuacjach, kiedy jest to konieczne dla prawidłowego świadczenia usługi Portalu, tj. utrzymania i wsparcia technicznego Portalu, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, dokonywania pomiarów statystycznych niezbędnych dla prawidłowego funkcjonowania Portalu. Na Portalu wykorzystywane są również usługi Google (np. Google Analytics, Google Ad Manager) w celach analitycznych, statystycznych, reklamowych i marketingowych. Szczegółowe informacje na temat przetwarzania Twoich danych oraz realizacji Twoich praw związanych z przetwarzaniem danych znajdują się w Polityce Prywatności.