| Czytelnia VIP

Krzysztof Czemarmazowicz – sufler w czerni. Ciąg dalszy nastąpił... [WYWIAD]

Krzysztof Czemarmazowicz (z lewej) wyprowadza piłkarzy Widzewa i Lecha (Fot. Eugeniusza Warmiński/"Sportowiec")
Krzysztof Czemarmazowicz (z lewej) wyprowadza piłkarzy Widzewa i Lecha (Fot. Eugeniusza Warmiński/"Sportowiec")

W 1985 roku w tygodniku "Sportowiec" ukazał się wywiad z sędzią piłkarskim Krzysztofem Czemarmazowiczem, w którym opowiedział – jako pierwszy w Polsce – o propozycji 1000 dolarów łapówki za mecz w najwyższej klasie. Potem, w schyłkowym PRL-u, rozpłynął się jak we mgle. Można było mieć podejrzenie, że zapłacił wysoki rachunek za szczerość.

DALSZĄ CZĘŚĆ PRZECZYTASZ POD REKLAMĄ

Przez dziesięciolecia poszukiwałem o nim wiadomości. Trop urywał się za zachodnią granicą. – Wyjechał do Niemiec, nabrał wody w usta. Nie chce mieć z nikim do czynienia – słyszałem od kolejnych pytanych. Pod koniec kwietnia tego roku najważniejszy ślad odkrył Tomek Listkiewicz, a był to fragment wywiadu dla Radia Szczecin. Na początku maja Michał Elmerych przesłał bezcenną wizytówkę. Nazajutrz doszło do pierwszej próby połączenia. W samo południe, jak w westernie.

– Witam, proszę, Longin.

– Dzień dobry, nazywam się Jerzy Chromik. Moje nazwisko panu nic nie powie...
– Witam pana Chromika, ale raczej nie ma pan wiele wspólnego z tym znakomitym biegaczem.

– Nie mam żadnych koligacji z tamtym długodystansowcem, ale też musiałem pokonać wiele przeszkód.
– Załóżmy…

– No to pierwsze, najważniejsze pytanie. Czy wywiad "Sufler w czerni" zaszkodził ci w karierze?
– Nie, nie sądzę…

– A jednak niedługo po jego publikacji ślad po tobie zaginął. Zniknąłeś z widnokręgu.
– Tak się złożyło, ale dochodziły do mnie słuchy, że chcesz się ze mną powtórnie spotkać.

– Zawsze do tego dążyłem. Byłem przekonywany, że zaszyłeś się w jakiejś niemieckiej wsi.
– Nie, to nie tak. Po powrocie z Niemiec do Szczecina w 1992 kupiłem opuszczone domostwo we wsi pod Skwierzyną. To jest w województwie lubuskim. Przywróciłem do używalności i… z trudem sprzedałem. Pół roku temu przeniosłem się do innej wsi.
– Udało mi się namówić na zwierzenia panów Listkiewiczów i Szymona Marciniaka, ale ty byłeś przecież pierwszym, największym wyzwaniem w tym nieciekawym środowisku.
– Dziękuję. Udało się wtedy spotkać dwóm odmieńcom z różnych środowisk. Gdzie się podziały tamte kolacje… Wywiad z Michałem Listkiewiczem W imię ojca, po linii… Z Tomaszem o Listkiewiczach Szymon Marciniak. Oczy szeroko zamknięte

– A masz jeszcze dobrą pamięć? Bo ja coraz słabszą…
– Eee, ty też masz dobrą, skoro przez tyle lat o mnie pamiętałeś.

– Wysłałem ci wczoraj tamten wywiad. Pamiętasz okoliczności? Przyszedł do ciebie początkujący dziennikarz...
– Zrobiłeś na mnie dobre wrażenie. Byłeś inny niż twoi koledzy. Sympatyczny, otwarty, miły. Przede wszystkim nie wywyższałeś się. Ujęła mnie też twoja skromność. Długo to pamiętałem.

– Ująłem cię skromnością, a potem zadawałem najtrudniejsze pytania z możliwych. Nawet o korupcję w ligowej piłce…
– Na wszystkie odpowiadałem szczerze i otwarcie.

– A co się działo po publikacji wywiadu? Wielu zapewne miało ci za złe tę szczerość?
– Nie, ja ci powiem szczerze, że chyba nie...

Krzysztof Czemarmazowicz w czasach kariery sędziowskiej (Fot. Eugeniusz Warmiński/"Sportowiec" z 11 czerwca 1985)
Tytułowe zdjęcie Eugeniusza Warmińskiego do wywiadu w tygodniku "Sportowiec" z 11 czerwca 1985

– Powiedziałeś "chyba". Nikt nie zadał pytania, co ty tam naopowiadałeś temu Chromikowi?
– Już nie pamiętam dokładnie. Miałem w życiu tyle różnych problemów, że one wszystko przykryły. Nie chcę ci o wszystkim mówić przez telefon, ale opowiem jak się kiedyś spotkamy. Głównie o problemach rodzinnych. Byłem bliski załamania nerwowego. Żebyś ty wiedział, co ja przeżywałem. Kiedy było mi najciężej, to wspominałem ojca, który powtarzał: bądź silny, nie poddawaj się nigdy! Walcz do końca! On był przedwojennym sierżantem. W Narodowych Siłach Zbrojnych w Baranowiczach...

– Dość szybko wyjechałeś jednak z Polski. Wyglądało to na banicję.
– Tak, ale to w dużej mierze przez kontuzję kolana i potrzebę leczenia w Niemczech. W Szczecinie mi źle zrobili operację. Medycyna u nas była tak zła, a więzadła krzyżowe wymagały szybkiej naprawy. W 1987 szukałem więc ratunku za granicą. Uzbierałem 10 tysięcy marek i pojechałem z żoną, która miała rodzinę w Niemczech. I tam niewiele mi pomogli, kolano mi cały czas puchło, bo w kraju popsuto je tak, że niewiele można było już zrobić nawet w prywatnym, dobrym szpitalu. Do dziś mam ten sam problem, a przecież tyle lat minęło. Jeszcze niedawno chodziłem o dwóch kulach, potem o jednej. Teraz znów dało o sobie znać biodro. A leczyli mnie na kręgosłup! Nikt mnie nie skierował na prześwietlenie. Niedawno wstawiono mi jedną endoprotezę, a teraz czekam na drugą. Może za rok? I do tego nie daje o sobie zapomnieć to nieszczęsne kolano…

– Najpierw, w wieku 18 lat, kontuzja skończyła ci karierę piłkarską, a kolejna w wieku 40 – sędziowską.
– Zgadza się! Ostatnio przywrócił mi nadzieję lekarz ze Szczecina, który ma gabinet w Międzyrzeczu, miał też trochę praktyki w Niemczech. Zrobił mi operację biodra i tym razem uniknąłem powikłań. Lewa noga wciąż jednak drętwieje aż do pachwiny, ale ufam, że ten doktor poradzi sobie też z kolanem. Koronawirus przesuwa wszystko w czasie. Na razie nie mogę wejść do wanny.

– Ktoś ci pomaga?
– Druga żona. Bardzo długo byłem sam, bo pół roku po tamtej operacji w Niemczech rozstałem się z pierwszą. A dopiero 10 lat temu zawarłem kolejny związek małżeński.

*

– Jesteś już po lekturze wywiadu sprzed 35 lat?
– Powiem ci szczerze. Dopiero co skończyłem prace w ogródku, ale przeczytałem. Nie sposób oddać tego, co czułem przy tej lekturze. Przecież dziesiątki lat upłynęły. Wszystko wróciło! Przypomniałem sobie o wielu sprawach. Żonie pokazałem, przeczytała i zapytała – jak to mogło przejść? Przecież wtedy była cenzura! No, a jakoś przeszło i tak było. To wszystko miało miejsce. Odważnie zostało opisane…

San Siro, rok 1985 (Fot. Eugeniusz Warmiński)
Ze "Sportowcem" pod pachą, San Siro, rok 1985 (Fot. Eugeniusz Warmiński)

– Ty najwięcej zaryzykowałeś! A przecież miałeś już status sędziego międzynarodowego. Prowadziłeś w 1984 mecz Pucharu Zdobywców Pucharów Bayern Monachium – FK Moss, a potem gwizdałeś, już po naszym spotkaniu, w dwóch meczach eliminacji ME: Walia – CSRS i Luksemburg – Belgia. Pamiętasz zapewne Michała Listkiewicza?
– Nie.

– A on ciebie pamięta, bo był twoim sędzią bocznym, czyli, jak dziś byśmy powiedzieli, asystentem w meczu Czechosłowacji. Drugim był Janusz Eksztajn, syn Stanisława, który był w latach 80. twoim szefem w Polskim Kolegium Sędziów. Nie chcesz tego pamiętać?
– Rozmawiałem ze wszystkimi, nie faworyzowałem nikogo, ale wiadomo, każdy wtedy miał protektorów i wpływowych znajomych lub ważnego ojca. Wiesz jak było, mówili: może kolega wziąłby za granicę tego, a nie innego. To nie był jednak mus! Mogłem się nie zgodzić. A o Michale Listkiewiczu w tej Walii to po prostu zapomniałem.

– Diety były w walutach wymienialnych, a ty przez nikogo nieprotegowany! Zapowiadałeś się dobrze, zdaniem Michała Listkiewicza byłeś nawet zagrożeniem dla śp. Alojzego Jarguza, który jako pierwszy pojechał na finały MŚ. Musiano się jednak szybko pozbyć tego co nie pije, nie pali i nie bierze łapówek.
– Możliwe, Jarguz był wtedy bardzo mocny. Robił, co chciał w środowisku. Ale nigdy nie dotarło do mnie, że jestem jego rywalem. Pytano mnie tylko często, dlaczego nie korzystam z pozycji, bo przecież każdy bierze, a ty nie?

Alojzy Jarguz odznaczany przez Michała Listkiewicza na jubileuszu 85-lecia PZPN (Fot. PAP)
Alojzy Jarguz i Michał Listkiewicz na jubileuszu 85-lecia PZPN (Fot. PAP)

– Naiwny byłeś?
– Odpowiadałem szczerze – ja nie potrzebuję i nie muszę!

– Ile meczów sędziowałeś w najwyższej lidze polskiej?
– Nie ma już chyba takich statystyk, a ja sam nigdy nie liczyłem.

– Ale przebijałeś się od B–klasy i A–klasy aż do pierwszej bez protekcji?
– Tak jak każdy. Kłopot był tylko taki, że nie piłem i nie brałem.

– Niełatwo było uczciwemu awansować tak rok po roku, sezon w sezon. To był swoisty rekord Guinnessa?
– W niższych klasach przekupstwo było na taką skalę, że aż… śmieszne. Na poziomie rozgrywek okręgowych nie było właściwie meczu niezałatwionego. Boże, jak ci moi koledzy ze środowiska byli przekupni, co to były za czasy… Pamiętam, jak jeden z kolegów pojechał gwizdać A–klasę, a jego córeczka chciała, żeby przywiózł jej królika. Gospodarze akurat nie mieli, to za dwa punkty załatwili mu pieska. On myślał, że zgodnie z zamówieniem to królik, dopiero jak coś zaczęło mu w torbie skomleć, to zorientował się, co wiezie dziecku. Uśmiałem się, gdy to opowiadał, ale też dziwiłem bardzo, bo przecież stać go było na tego królika. Parodia sędziowania. Niektórzy brali za przychylność gospodarzom koguta czy za przeproszeniem kurę! Czasami kawał mięsa od chłopa. Główny to potrafił w A–klasie zamówić sobie i nie zapłacić za worek ziemniaków. Dziadostwo. Nie mogłem na to patrzeć!

– Nie gwizdałeś nigdy za koguta?
– Nawet do mnie nie podchodzono. Miałem złą reputację. Nieprzekupny i niepijący. Co mogło być gorszego od tej opinii w PRL-u?

– Nie pije, więc pewnie donosi…
– Wspominałem ci wtedy chyba, że gdy sędziowałem mecz o pozostanie w klasie okręgowej, w początkowej fazie rozgrywek, to wyobraź sobie, że wprost mi powiedziano – dwa koła dla pana za dwa punkty. Wyprosiłem ich szybko za drzwi!

– Dwa koła zapasowe jak dla sędziego Fijarczyka czy dwa tysiące starych złotych, a to była wtedy pensja urzędnika…
– Oczywiście, że 2000 złotych.

Bohater wywiadu z numerem 1787 "Sportowca" (Fot. Robert Stachnik, Radio Szczecin)
Krzysztof Czemarmazowicz do dziś złości się na myśl o korupcji sędziów (Fot. Robert Stachnik, Radio Szczecin

– Wielu by się połakomiło na te 1000 dolarów amerykańskich, o których mówiłeś w wywiadzie sprzed 35 lat. Pokusa niesamowita. Do dziś cię za to podziwiam. Wszyscy brali, a ty wolałeś uchodzić za jedynego sprawiedliwego?
– Nie próbowałem uchodzić. Byłem sobą.

– Bodaj tylko raz wyróżniono cię "Kryształowym gwizdkiem" redakcji katowickiego "Sportu".
– Tak, w 1986. Dostałem go chyba przed meczem w Szczecinie. Mama zbierała wszystkie wycinki, pamiątki i nagrody, ale dziś pewnie diabeł przykrył ogonem.

– Żaden błąd boiskowy nie śni się po nocach?
– Nie, nie, na szczęście nie.

– A jak wybuchła afera wrocławska, to sobie pomyślałeś, że warto było być przyzwoitym i wyszło na twoje?
– Wiedziałem dobrze, że prędzej czy później ten domek z łapówek się rozpadnie. Brali i dawali na lewo i też na prawo. Do tego stopnia, że niektórzy sędziowie kazali sobie garnitury szyć na miarę, buty obstalowywać. Telewizory też były mile widziane, bo mało kto mógł kupić sobie kolorowy. No chyba, że na książeczkę górnika w sklepie za żółtymi firankami lub Peweksie.

– Nie uwierzyłbym w te twoje opowieści, gdybym w Białymstoku nie widział trenera, który dwie godziny po meczu pakował sędziemu wędliny do bagażnika czerwonego fiata 125p z gdańską rejestracją. Obaj już świętej pamięci…
– Znałem ich. Było takich więcej…

– No, ale posypali się w 2005 roku jak domino.
– Ale wcześniej wielu się wzbogaciło i do dziś z nas się śmieją.

– Znałeś może jeszcze kogoś uczciwego w tym środowisku?
– Nie szukałem. Dbałem o swoją opinię. Tata mi zawsze powtarzał: Synu, nie zrób nigdy wstydu rodzinie i miastu!

– Rodzinie i miastu! Brzmi prawie jak miastu i światu!
– To dzięki tacie chodziłem od dziecka na stadion. Miałem 6 lat i nie były to jeszcze mecze Pogoni, ale wtedy jeszcze Kolejarza! Na bocznym boisku przy Twardowskiego. Nie wiedziałem, czym jest piłka, ale po trzecim meczu zacząłem kibicować na dobre. Analizowałem początkowo głównie zachowania bramkarzy.

– Trochę sam pograłeś w młodości, a potem z gwizdkiem analizowałeś już na gorąco zachowania 22 graczy!
– Tata cieszył się, gdy szedł na mecz sędziowany przeze mnie, nawet taki w okręgówce, bo był pewien, że nigdy nie usłyszy złego słowa o synu. A przecież tamten świat piłki to była katastrofa, muszę ci to znów powtórzyć! Teraz trochę to się zmieniło, ale nie jestem pewien na ile i czy ta korupcja zniknie na zawsze. Niektórzy oszukują chyba w dalszym ciągu.

– Wróci krokiem defiladowym dzięki zakładom bukmacherskim.
– Zgadza się, wróci w białych rękawiczkach. Jak mara senna.

*

– Nie poszczęściło ci się na tej obczyźnie…
– No jakoś nie, wróciłem po pięciu latach, goły i średnio wesoły. A powinienem być tam jeszcze krócej, bo sytuacja była nie do zniesienia. Kumple namawiali mnie nawet, żebym poleciał z nimi do Australii. Jeden z nich zbierał miesiącami na bilet lotniczy Qantas.

– Na Antypodach bym cię już nie znalazł!
– Ale może ja bym się łatwiej odnalazł życiowo. Kolega, lekarz internista, kupił podupadający szpital i teraz jest właścicielem dziewięciu. Niektórym się naprawdę poszczęściło w życiu. Nie ma reguły! Ostatecznie wróciłem do Szczecina, był rok 1992. Trochę pobyłem w domu rodziców na Pogodnie, ale tam mieszkała już siostra z rodziną. Mam je trzy i jeszcze brata w Świnoujściu, starszego o 9 lat, też rozwodnika po operacji biodra. A potem życie mnie zmusiło do sprzedaży wynajmowanego przez 5 lat mieszkania własnościowego. Tak mi doradził adwokat.

– Wróciłeś z wyczyszczonym kontem bankowym?
– Coś tam przywiozłem, starczyło nawet na kawałek ziemi w Lubuskiem, tam gdzie Noteć wpada do Warty. Resztę zawdzięczam ciężkiej pracy w Szczecinie, założyłem firmę, bo ja z wykształcenia jestem technikiem budowlanym. Postkomuniści z SLD załatwili mnie jednak podatkami i musiałem zwinąć ten interes. Potem wynajmowałem się tu i tam, a że sporo potrafię, to jakoś przeżyłem. Nigdy nie przymierałem głodem. Mogłem kiedyś zostać nawet inżynierem, ale ze względu na przeszłość ojca nie przyjęto mnie do Wyższej Szkoły Inżynierskiej. Dziś to jest Politechnika Szczecińska. W PRL byłem takim synem wyklętym. No, ale lepiej być uznanym technikiem niż marnym inżynierem. Po bankructwie własnej firmy spawałem jako wolny rzemieślnik, nawet kładłem miedziane rurociągi, robiłem też łazienki od A do Z. Jakoś zawsze nadążałem za nowinkami technicznymi.

Krzysztof Czemarmazowicz z pupilem. Czarny kot jest gwarantem powodzenia w drugiej części życia (Fot. Archiwum rodzinne)
Emeryt na swojej ruchomej ławeczce... (Fot. Archiwum rodzinne)

– Byłeś uznanym sędzią w PRL-u, nawet początkującym międzynarodowym, ale żona i kontuzja kolana zmusiły cię do emigracji.
– Tak. Ja ją wtedy bardzo kochałem! Rodzina była dla mnie najważniejsza. Jakbym wiedział, jak to się wszystko potoczy, to bym nie wyjechał.

– Nie wyjeżdżałeś więc z lekkim sercem…
– A skąd! Bałem się nawet o tym ojcu powiedzieć, bo by mnie chyba rozszarpał.

– A z Polskim Kolegium Sędziów pożegnałeś się oficjalnie, czy tak zniknąłeś im z pola karnego?
– Poinformowałem ich, że czeka mnie operacja. Potem dowiedziałem się, że w Szczecinie, gdzie miałem bardzo wielu nieprzychylnych sobie, odkryto nagle, że nie zapłaciłem trzech składek na KFP. A wiesz, co to było KFP? Koleżeński Fundusz Pośmiertny. To były niewielkie pieniądze, ale jakoś przeoczyłem te wpłaty. Nie pamiętam już, czy ta składka była miesięczna, czy kwartalna. I ty sobie wyobrażasz, że oni wykorzystali ten pretekst i skreślili mnie z listy czynnych sędziów. Haniebną rolę odegrał niejaki pan G. Nie wybaczę mu tego nigdy.

– Aż po grób?
– Szczecin mnie skreślił i powiadomił Warszawę. I Warszawa też walnęła mnie między oczy...

– Przez 35 lat wiązałem twoje zniknięcie z tym wywiadem. Upierasz się nadal, że to było bez znaczenia?
– W centrali postrzegano mnie nieźle, mimo tego wywiadu w "Sportowcu". Pogadali, pogadali i jakoś rozeszło się po kościach. Słyszałem co prawda tu i ówdzie o sobie: To niewygodny facet, trzeba na niego uważać. A ja byłem skromny, nie potrzebowałem w życiu wiele, nie szukałem na siłę sojuszników, nie chciałem się bogacić na sędziowaniu.

– Uważam, że to był doskonały pretekst, by cię skasować. Nie pije, dobrze sędziuje, jeździ już gwizdać za granicę, a dodatkowo zdradził tajemnice alkowy – podał kwotę za mecz w najwyższej klasie. A za niewiele więcej niż te 1000 dolarów mogłeś sobie kupić w Peweksie fiata 125p, nawet w wybranym kolorze.
– Ja pamiętam nawet dokładnie – fiat 1300 kosztował wtedy 1268 USD.

– Trudno uwierzyć, że pozbyto się dobrego sędziego za brak trzech składek na Koleżeński Fundusz Pośmiertny. Mrożek by tego nie wymyślił…
– No, innego powodu nie mieli. A to były groszowe sprawy. Dowiedziałem się o tym dopiero później. Mogłem się co prawda odwołać, ale pomyślałem sobie – mam ich w d… Machnąłem na to ręką. Później nawet mnie za to wszystko przepraszano, ale miałem to nadal gdzieś.

– Wtedy twardą ręką rządził w środowisku Stanisław Eksztajn, a karierę zaczynał jego syn, Janusz. Miał łatwiej?
– Nigdy nie biegał! Był zwolniony z testów sprawnościowych.

– Starego Eksztajna ukryto w "Piłkarskim pokerze" pod nazwiskiem Eisensteina. Widziałeś ten film?
– Niestety, tylko fragmenty.

Jedna scena, Piłkarski poker
43
Jedna scena, Piłkarski poker

– To koniecznie obejrzyj i powiesz mi potem, w których miejscach konsultant filmu do spraw piłkarskich nie miał racji.
– Byłeś konsultantem? No, to nic dziwnego, bo jako jeden z niewielu opisywałeś wtedy tę korupcję. Obiecuję, że obejrzę film lada dzień.

– To dzięki tobie poznałem pierwsze mroczne strony środowiska sędziów piłkarskich. Szkoda, że nie doczekałeś w kraju premiery filmu. A jak dziś patrzysz na pracę młodszych kolegów po fachu? Surowym okiem?
– Powiem ci szczerze. Teraz to jest inna gra. A co się z tym wiąże, jest inne sędziowanie, chociaż ono nie może i nie powinno być inne. Zmieniła się jednak trochę interpretacja przepisów…

– A jak oceniasz system VAR?
– To duża pomoc dla sędziów, bo ja zawsze musiałem nadążyć, być bardzo blisko akcji i bez szans na korektę decyzji podjętej w ułamku sekundy. No, ale ten VAR to odarł piłkę nożną z romantyzmu! Do dziś wspominamy choćby finał MŚ 1966 i dyskutujemy, czy był gol w dogrywce. A o czym będziemy rozmawiać teraz, w erze VAR?

– Sędzia boczny Bachramow już nie żyje, więc nigdy nie dowiemy się, jak było naprawdę. A twoim zdaniem?
– Piłka po strzale Hursta odbiła się od linii bramkowej i wyszła w pole. Gola nie było. Co to ma jednak dziś za znaczenie? A mecz był kapitalny i sędzia główny ze Szwajcarii dobrze sędziował do tego momentu.

MŚ 1966, finał Anglia - RFN, Geoff Hurst zdobywa w dogrywce kontrowersyjną bramkę na 3:2 (Fot. Getty)
Geoff Hurst strzela kontrowersyjnego gola na 3:2 w dogrywce finału MŚ 1966 z RFN (Fot. Getty)

– Finał 1970 też pewnie widziałeś, bo w Szczecinie miałeś dostęp do telewizji enerdowskiej, a nawet do nadajnika w Berlinie Zachodnim.
– Zgadza się, choć do dziś nie wiem, dlaczego jednostka wojskowa Ruskich nie zakłócała tych przekazów i sygnał docierał na nasze Pogodno. Oglądałem też finał MŚ 1958, ale nie w całości… z rocznym poślizgiem, dzięki powtórce jakiejś stacji z Berlina Zachodniego. Na żywo słuchałem transmisji w Polskim Radiu. A wiesz, jak się nazywał pierwszy polski telewizor? Nie pamiętasz pewnie?

– Nie Ametyst, nie Beryl, tylko…
– Wisła! Maleńki ekran, bodaj 9 cali. A prostokąt dawała maskownica, bo lampa kineskopowa była okrągła.

– Powróćmy na koniec do tej pierwszej po 35 latach rozmowy. Po zgłoszeniu się nie powiedziałeś: słucham, Krzysztof, tylko…
– Longin!

– Longin?
– Tak, Longin, bo ja mam tak właśnie na pierwsze. Urzędniczka nie zgodziła się na to wyszukane przez mamę imię, bo nie znalazła go w przepisach USC. Złośliwie zapisała więc w akcie urodzenia moje drugie jako pierwsze, czyli Krzysztof Longin zamiast odwrotnie.

– Jak Longinus Podbipięta z "Ogniem i mieczem"…
– Do mnie pasuje raczej powieść "Ogniem i gwizdkiem". Wracając do pytania. Tata nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy, ale wtedy z urzędem nikt nie wygrał. Bardzo chciałem mieć syna o takim imieniu, więc wyobraź sobie, że dałem… młodszej córce na imię Longina!

– Chwali to sobie?
– Pretensje do mnie jakoś nie docierają…

– A po wojnie, jak większość szczecinian, przyjechaliście zza wschodniej granicy.
– Tak.

– Czemarmazowicz brzmi jak Szaranowicz, ale nie łączy was Czarnogóra?
– Pytałem kiedyś ojca i usłyszałem o starym rodzie tatarskim Czemarów. Setki lat wstecz...

– Kolejna zagadka to miejsce urodzenia – Łódź?
– Rodzice podróżowali z Kresów do Szczecina i po drodze mama, będąc ze mną w ciąży, przewróciła się podczas postoju pociągu na jakiejś stacji. Zawieziono ją, choć nie było to blisko, do szpitala w Łodzi i tam powiła mnie w ósmym miesiącu.

– Scenopis jak z filmu "Sami swoi". Wcześniak Longin Krzysztof Czemarmazowicz urodzony przypadkowo w Łodzi.
– A nawet „Krzysztow”, bo tak po latach wpisano mi w kolejnym dokumencie. Urzędnik miał wyższe wykształcenie, wierzyć się nie chce.

– To między nami abstynentami. Dlaczego nie pijesz alkoholu?
– No znowu nie mogę niczego przed tobą ukryć. Muszę ci powiedzieć prawdę. Po prostu tata nie pił i nie znosił pijanych. Jak szedł z kolegami do restauracji na Pogodnie, to brał dla siebie oranżadę. A moje nieszczęście zdarzyło się na studniówce. Zaprosiliśmy dziewczyny z technikum handlowego, bo w naszym byli sami chłopcy. Koledzy kupili kilka butelek 30-procentowego likieru o nazwie "Złota woda", a ja bardzo lubiłem tańczyć. Między jednym a drugim kawałkiem dawałem się jednak namówić na kieliszeczek. I jak to nowicjusz, po prostu upiłem się dość szybko. Odwieziono mnie taksówką do domu, gdzie zanieczyściłem łazienkę i korytarz. Rano ojciec kazał mi posprzątać, a potem wziął mnie na męską rozmowę. Wolałbym, żeby mi wtedy przyłożył otwartą ręką, a nawet pięścią. A on usiadł naprzeciwko i zadał najtrudniejsze ze wszystkich pytań: Czy ty mnie, synu, widziałeś kiedykolwiek pijanego?

Odpowiedziałem zgodnie z prawdą: Nie, tatusiu…

I wtedy on wydobył z siebie taki szyderczy śmiech, że przeszedł mnie jakby prąd od głowy aż do pięt! Wyjąkałem tylko: Tatusiu, bardzo cię przepraszam. To był ten pierwszy i ostatni raz!

– Wielu synów w trakcie rozmów dyscyplinujących składa obietnice, a potem robi to samo po raz setny…
– Słuchaj, ja ci powiem szczerze, że to zrobiło na mnie tak kolosalne wrażenie, że nigdy nie wypiłem już alkoholu. Wtedy wolałbym dostać lanie, a nie być tak upokorzonym. Owszem, podnosiłem kieliszki z winem do ust, ale zawsze oszukiwałem towarzystwo. Przychodzili też do mnie koledzy i nigdy nie mówiłem im, że barek jest pusty. Wyjmowałem butelki, stawiałem na stole, ale zastrzegałem, że piją beze mnie. Nigdy nie wlałem do gardła nawet piwa. No, chyba że to bezalkoholowe. Mam kolegę, który pracuje tuż za granicą i przywozi mi raz na jakiś czas trzy do pięciu transporterów. Białe i czarne. W ogródku wypijam przez dzień butelkę, bo lubię ten smak. Nie muszę jednak zastanawiać się, czy mogę usiąść za kierownicę samochodu. Nie boję się więc policyjnych alkomatów. Jestem zawsze w zgodzie z sumieniem. Alkohol do szczęścia nie był i nie jest mi potrzebny. Z wyjątkiem tej niezapomnianej studniówki.

– Dzięki temu na boiskach zawsze imponowałeś szybkością biegu i kondycją.
– Gdyby nie te kontuzje, to biegałbym do dziś.

– I gwizdał teraz trampkarzom?
– Tak, bo uczciwe sędziowanie to jest coś pięknego. Oddałbym wszystko, by wrócić na boisko.

– Jako sufler w czerni 2.0?
– Niekoniecznie. Dziś człowiek nie wie, co go czeka wieczorem. Powinien cieszyć się każdą chwilą, bo umierają nawet czterdziestolatkowie, honorowi krwiodawcy, dwa lata po ślubie. Świat dziś nie przebacza nikomu, a przecież zdrowie jest najważniejsze. Oddałbym wszystkie zaszczyty na stadionach, byleby teraz móc normalnie chodzić.

Rozmawiał Jerzy Chromik

Najnowsze
Wisła Płock – Stal Stalowa Wola. Betclic 1 Liga [MECZ]
Wisła Płock – Stal Stalowa Wola. Betclic 1 Liga [MECZ]
| Piłka nożna / Betclic 1 Liga 
Wisła Płock – Stal Stalowa Wola. Betclic 1 Liga, 26. kolejka. Transmisja online na żywo w TVP Sport (5.04.2025)
Wielkie emocje! Bieg dodatkowy zdecydował o złocie
Patryk Dudek i Bartosz Zmarzlik (fot. Getty)
Wielkie emocje! Bieg dodatkowy zdecydował o złocie
| Motorowe / Żużel 
Sensacja o krok. Przedostatni zespół ligi postraszył faworyta
Wisła Płock wyrwała trzy punkty Stali Stalowa Wola (fot. 400mm.pl)
Sensacja o krok. Przedostatni zespół ligi postraszył faworyta
| Piłka nożna / Betclic 1 Liga 
Groźny upadek w Grudziądzu! [WIDEO]
Żużel, Mistrzostwa Polski Par Klubowych 2025 w Grudziądzu
Groźny upadek w Grudziądzu! [WIDEO]
| Motorowe / Żużel 
Kiwior graczem meczu! Arsenal podzielił się punktami
Jakub Kiwior doskonale podawał w meczu z Evertonem (fot. Getty Images)
Kiwior graczem meczu! Arsenal podzielił się punktami
| Piłka nożna / Anglia 
Kownacki wrócił do strzelania! Jego gol dał zwycięstwo!
Dawid Kownacki wrócił do strzelania w Fortunie (fot. Getty Images)
Kownacki wrócił do strzelania! Jego gol dał zwycięstwo!
| Piłka nożna / Niemcy 
Wielka zmiana i 60 mln złotych straty!? Legia Warszawa walczy o ogromną kasę!
Zarząd Legii Warszawa i Michał Żewłakow, nowy dyrektor sportowy Wojskowych (fot: P. Kucza/400mm.pl)
Wielka zmiana i 60 mln złotych straty!? Legia Warszawa walczy o ogromną kasę!
fot. TVP
Piotr Kamieniecki
Do góry