| Czytelnia VIP

Beatlesi, dżinsy z Pewexu, złoty Kim Ir Sen i gol na Olimpijskim. Rozmowa z legendą Śląska, Tadeuszem Pawłowskim

Tadeusz Pawłowski to niekwestionowana legenda Śląska Wrocław (Fot. PAP, wisla.krakow.pl, archiwum Śląska Wrocław)
Tadeusz Pawłowski to niekwestionowana legenda Śląska Wrocław (Fot. PAP, wisla.krakow.pl, archiwum Śląska Wrocław)

Kiedy przyjeżdżał Liverpool, Antwerpia, Dundee United to kupowaliśmy im kryształy, oni je brali, a za to nam kupowali jeden albo dwa komplety Adidasa lub angielskich firm – opowiada Tadeusz Pawłowski w rozmowie z TVPSPORT.PL. Legenda Śląska Wrocław wspomina czasy PRL-u, zagraniczne wyjazdy i najważniejsze momenty w karierze.

DALSZĄ CZĘŚĆ PRZECZYTASZ POD REKLAMĄ

Antoni Cichy, TVPSPORT.PL: – Nie od razu był Śląsk. Zaczął pan... z drugiej strony górki.
Tadeusz Pawłowski: – Dokładnie tak. Kiedyś w piłkę grało się cały dzień na podwórku. Mimo że wychowywałem się przy ulicy Kruczej, która łączy się ze stadionem przy Oporowskiej i miałem tam 100 metrów w linii prostej, chłopcy z podwórka poszli do Pafawagu. Ich stadion był po drugiej stronie górki, też niedaleko. Dziś na tym miejscu jest osiedle mieszkaniowe. Skoro wszyscy z podwórka tam poszli, to ja także. Myślę, że to był szczęśliwy zbieg okoliczności. Dobrze szkolili młodzież. Z Pafawagu wyszło wielu reprezentantów Polski, jak choćby bracia Balcerzakowie, Zygmunt Walkowiak czy ja. Graliśmy wszyscy w drużynie juniorskiej.

– Dziś albo ktoś trenuje w klubie, albo gra, ale raczej na komputerze. Inna była tamta piłka podwórkowa?
– Przede wszystkim podwórko i ulica wychowywały. Życie młodzieży, dzieci toczyło się przy trzepaku. Codziennie od rana do wieczora graliśmy w piłkę, w różne inne gry, siatkówkę, a trzepak był przyrządem gimnastycznym. A ogródki działkowe przy Kruczej były stołówką.

– Ten, kto najlepiej grał albo miał piłkę, to rządził na podwórku.
– Miałem szczęście, że to ja przynosiłem piłkę. Dzięki temu wielu starszych chłopaków chciało, żebym z nimi grał, bo miałem nawet skórzaną. Pamiętam, taką wiązaną rzemykiem. Jako najmłodszy i najmniejszy zaczynałem jednak na bramce.

– Piłka z wyjątkową historią?
– Kiedyś tato podarował mi ją przy jakiejś okazji. Od najmłodszych lat zabierał mnie na mecze Śląska, kibicowaliśmy we Wrocławiu, a nawet na wyjazdach. Jeździliśmy ciężarówką z jego zakładu pracy siedząc na ławkach, które były ułożone w poprzek ciężarówki.

– A graczom piłki też pan podawał? Teraz dla młodych zawodników to szansa popatrzeć z bliska na ulubieńców.
– To było bardziej na dziko. Nie podawałem piłek na meczach, tylko przychodziłem na treningi. Pamiętam, jeszcze za trenera Giergiela, kiedy Śląsk po raz pierwszy awansował do Ekstraklasy. Na stadionie przy Oporowskiej była normalna bieżnia, nie było siatek na treningach. Z tyłu nie stał, jak dzisiaj, czteropiętrowy budynek tylko barak, w którym mieściły się dwie szatnie, kotłownia i pralnia. Pamiętam czasy Rudolfa Siegerta, Zygfryda Blauta i Huberta Skowronka. Ten zespół po raz pierwszy w historii klubu wywalczył awans. Większość z graczy to byli żołnierze ściągnięci z Górnego Śląska. Pamiętam, jak patrzyłem na nich z podziwem, kiedy szli moją Kruczą z kompanii sportowej na trening. To byli moi idole.

23-letni Tadeusz Pawłowski w barwach Śląska Wrocław (Fot. PAP)
23-letni Tadeusz Pawłowski w barwach Śląska Wrocław (Fot. PAP)

– Takie czasy, że chodziło się, by stanąć za bramką i oglądać ulubieńców z bliska.
– Tak, tak, na treningu podpatrywać. Od czasu do czasu przychodziliśmy również pograć na boczne boisko stadionu przy Oporowskiej, ale często gospodarz przeganiał nas z drewnianymi grabiami. Trzeba było bardzo uważać, żeby szybko przeskoczyć przez murowany płot i nie dostać nimi po plecach.

– Podpatrywał pan piłkarzy Śląska, ale pierwsze zgłosiło się Zagłębie Wałbrzych.
– Kiedy trafiłem z Pafawagu do reprezentacji Polski juniorów i miałem siedemnaście lat, Śląsk grał w drugiej lidze, dzisiejszej pierwszej, a Zagłębie w Ekstraklasie. Z trenerem Antonim Brzeżańczykiem zajęło akurat trzecie miejsce i awansowało do europejskich pucharów. Mimo że stadion Śląska był przy Kruczej i miałem blisko, to pod względem sportowym wybór Zagłębia Wałbrzych uważam za bardzo dobry krok. Od początku dostałem szansę gry w Ekstraklasie i tam się rozwinąłem. Zasmakowałem też pucharów. Zagrałem z czeskim zespołem Unionu Teplice. Wszedłem w wyjazdowym meczu po przerwie, kiedy Zagłębie przegrywało 0:1. Strzeliłem gola i dzięki temu siedemnastolatek z długimi włosami stał się popularny. Ta bramka nobilitowała mnie, pozwoliła myśleć o stałym miejscu w składzie, o grze. Wcześniej wchodziłem tylko na połówki, na kilka minut. Później grałem już całe spotkania w Ekstraklasie, a występowały takie sławy jak Marian Szeja, Joachim Stachuła, który też grał w Śląsku, Antek Galas i Zygmunt Pietraszewski. Miałem od kogo się uczyć. A trener Jerzy Nikiel stawiał na młodzież, dawał mi szansę i dzięki temu mogłem się rozwijać.

– Długie włosy, czyli ukłon w stronę George'a Besta? A może raczej Beatlesów?
– W tym czasie dominowały dwa zespoły, czyli Beatlesi i Rollingstonesi. Mnie było bliżej do Beatlesów. Rollingstonesów wolał mój brat, byli bardziej zwariowani. A Beatlesów porównałbym do grzecznych dzieci. Natomiast, te długie włosy... Chciałem ich naśladować, nawet próby na ulicy podjęliśmy, żeby stworzyć zespół rockowy. Próbowałem też nauczyć się grać na gitarze. Marzyłem, żeby zostać muzykiem rockowym, chodziłem na koncerty – obojętnie gdzie, kto grał. Po wielu latach pojechałem specjalnie na koncert Rollingstonesów do Pragi. Te długie włosy to była moda, bo przecież George Best czy inni występowali z takimi na boiskach, ale też nie bez znaczenia był wpływ zespołów rockowych, big beatowych. I chęć upodobnienia się do idoli.

– Jak się skończyły te rockowe próby?
– Haha! Tak się skończyły, że jak zaczęła się piłka, to... Gdybym miał opisać pierwsze młodzieńcze lata... Najpierw służyłem jako ministrant w kościele św. Boromeusza przy Kruczej. Zbiórki wypadały w niedzielę. To kolidowało z rozgrywkami ligi juniorów, więc trzeba było coś wybrać. Wybrałem piłkę. Później tworzenie zespołu przy ulicy Kruczej to zryw czterech czy pięciu chłopaków, ale znowu sport sprawił, że nie miałem czasu na muzykowanie. Zdecydowanie najważniejsza była piłka. W Zagłębiu Wałbrzych do południa gra, a po południu szkoła wieczorowa.

Jeżeli przywoziłem coś, to przede wszystkim dla rodziny. A później, jak graliśmy w Śląsku, w pucharach, to było paru chłopaków, którzy mieli do tego talent. Zarabiali na tym, ale mnie to nigdy nie bawiło. Nie szedłem w tym kierunku, żeby na handlu zarobić więcej.

– Piłka piłką, ale czekała matura?
– Jednym z warunków, postawionych przez rodziców przed moim wyjazdem do Wałbrzycha, była kontynuacja nauki. Jako fikcyjny górnik kopalni Thorez zarabiałem dużo pieniędzy, ale cztery razy w tygodniu, od czwartej do ósmej, uczęszczałem do wieczorowej szkoły górniczej. Ukończyłem ją, zdałem maturę. To pozwoliło mi potem w życiu robić to, co lubię, czyli zostać trenerem piłkarskim.

– Zarobki pozwalały na zakup drogich dżinsów w Pewexie.
– Oczywiście! Kosztowały od ośmiu do dziesięciu tzw. bonów dolarowych. To były duże pieniądze, ale zarabiałem już tak, że mogłem się dobrze ubrać. Pamiętam, że z mistrzostw Europy juniorów w Hiszpanii przywiozłem sobie wysokiej klasy spodnie. W Pewexie w tym czasie były Rifle, od czasu do czasu Wranglery, ale wyjazdy zagraniczne pozwalały mi spojrzeć na modę nieco szerzej. Zawsze dobrze się ubierałem. Do dzisiaj mi to zostało.

– Przed zagranicznymi wyjazdami ustawiała się zawsze kolejka chętnych na dżinsy. Pewnie także doradców, jak zarobić na szmuglowaniu?
– Przy reprezentacji nie, zero. Jeżeli przywoziłem coś, to przede wszystkim dla rodziny. A później, jak graliśmy w Śląsku, w pucharach, to było paru chłopaków, którzy mieli do tego talent. Zarabiali na tym, ale mnie to nigdy nie bawiło. Nie szedłem w tym kierunku, żeby na handlu zarobić więcej. Starczało mi to, co miałem, i nie chciałem w ciągu roku zostać milionerem. Haha!

Pawłowski zdobył ze Śląskiem pierwsze mistrzostwo i Puchar Polski w historii klubu (Fot. PAP)
Pawłowski zdobył ze Śląskiem pierwsze mistrzostwo i Puchar Polski w historii klubu (Fot. PAP)

– Przed transferem do Zagłębia przyjechała pod dom czarna wołga. A z przejściem do Śląska jak było?
– Po trzech latach gry w Zagłębiu stałem się zawodnikiem tak rozpoznawalnym, że miałem oferty z ośmiu klubów. I to takich jak Górnik Zabrze, wtedy jeden z najlepszych klubów w Europie, w którym grali Lubański, Szołtysik, Banaś, Oślizło, Kostka, Gomola. I Górnik był zdecydowanym faworytem. Zgłosił się też ŁKS Łódź, zgłosiła Gwardia Warszawa i również Śląsk.

– Do Górnika pan nie trafił.
– Jako chłopak nie miałem menedżera, doświadczenia. Teraz jest inaczej. Pierwszym, najbardziej obrotnym klubem, był Górnik Zabrze. Przyjechali po mnie do Wałbrzycha, na Piaskową Górę, gdzie mieszkałem. Pojechałem do Zabrza z żoną. Następnego dnia udałem się do kopalni Makoszowy, gdzie przyjął mnie późniejszy minister górnictwa pan Szlachta. Omówiliśmy wszystkie szczegóły, wybrałem sobie mieszkanie i wywieziono mnie na wczasy do Szczyrku. Oglądałem spokojnie, jeśli się nie mylę, mistrzostwa świata, ale pewnego dnia zjawili się ludzie z ŁKS-u. Powiedzieli, że trener Górski będzie koordynatorem i jeśli chcę mieć większe szanse na reprezentację, to muszę przystać na ich propozycję. Kto by nie chciał grać w reprezentacji?! Jeszcze przy takim trenerze jak Górski! I pojechałem do ŁKS-u.

– A potem do Wrocławia! Tylko na drugą stronę górki, do Śląska.
– Kiedy byłem w ŁKS-ie, to kluby, które o mnie zażarcie walczyły, stworzyły koalicję i ŁKS nie mógł załatwić mi zwolnienia. A mieli bardzo ciekawą, młodą i rozwojową drużynę. Grał Janek Tomaszewski, Grzesiu Ostalczyk, Mirek Bulzacki, Drozdowski... Bardzo ciekawy zespół. W szatni i poza nią. Trenowałem w Łodzi, ale Wałbrzych należał wtedy do województwa wrocławskiego. Zagłębie zawiesiło mnie na dwa lata i wtedy ówczesny pierwszy sekretarz partii kazał przywieźć moje zwolnienie z Wałbrzycha do Wrocławia. Już kończyła się runda jesienna, byłem trochę zmęczony tym wszystkim, chciałem po prostu grać. Pewnego dnia panowie Procha i Kalitka pokazali mi moje zwolnienie i przekonali, że Śląsk to dla mnie najlepsza opcja. Będę w domu, przy rodzicach. A Śląsk grał już w Ekstraklasie. Wróciłem do Wrocławia, odwieszono mnie. Zadebiutowałem w Gdyni, w pierwszym meczu, wszedłem z ławki rezerwowych. Od razu miałem asystę. Zagrałem fajną piłkę Jankowi Sybisowi. W następnym meczu, u nas, strzeliłem gola Zagłębiu Sosnowiec.

Nie zapomnę, jak zamiast skoncentrować się na meczu, mieliśmy przed wyjazdem spotkania, na których mówiono nam, co można, czego nie można, jak się zachowywać, z kim rozmawiać. Gdyby dzisiaj ktoś zrobił coś takiego, wszyscy by to wyśmiali. Zawodnicy Ekstraklasy, nawet zawodnicy reprezentacji Polski, nie mogli wywieźć za granicę ani jednego dolara.

– Podobno na stół rzucili zwolnienie, a pod stół wsunęli czarną teczkę. Było w niej 250 tysięcy złotych.
– Położyli na stół zwolnienie i powiedzieli, że jest jeszcze teczka z pieniędzmi. Nie zaglądałem do niej, nie wziąłem wtedy tych pieniędzy. Dopiero w sekretariacie klubu przy ulicy Energetycznej odebrałem ekwiwalent za przejście do Śląska. Kwota się zgadza, tyle dostałem.

– Niejedna pensja górnicza, jak się domyślam.
– To były duże pieniądze. Fiat albo polonez kosztował... Wystarczyłoby na dwa takie samochody. Jak na tamte czasy spora kwota.

– Najpiękniejsze wspomnienia to pierwsze mistrzostwo Polski czy bramka z Liverpoolem na Olimpijskim?
– Każda chwila smakowała inaczej. Mistrzostwo Polski i Puchar Polski zdobyliśmy po raz pierwszy w historii klubu. I to było coś pięknego. Natomiast gole… Miałem coś takiego, że strzelałem zawsze w bardzo ważnych meczach. Strzelony Liverpoolowi, a w bramce stał reprezentant Anglii Roy Clemence, także dwa gole z Borussią Moenchengladbach i pokonany trzeci bramkarz Niemiec Wolfgang Kleff. Do tego bramki, które dały nam awans z Antwerpią w Pucharze Europy, gol strzelony Levskiemu Sofia, Bohemians... To gole, których nigdy nie zapomnę. Wprowadziły mnie do historii klubu i piłki nożnej. Do dzisiaj jestem najlepszym strzelcem Śląska w Ekstraklasie i również w europejskich pucharach. Już ładnych parę lat jak skończyłem grać, a nikt się nie zbliżył nawet do tych trzynastu bramek. Doliczając tę w Zagłębiu Wałbrzych, mam ich czternaście, a nie grało się wtedy jak dziś w fazie grupowej. Był mecz i rewanż. Przechodziła tylko jedna drużyna. To dało mi wielką satysfakcję. I mistrzostwo, i gole. Pokazałem, że potrafię strzelać zarówno w lidze, jak i silnym drużynom w europejskich pucharach.

– Zdarza się, że wieczorem przy Beatlesach, jazzie lub muzyce klasycznej widzi pan, jak piłka wpada do bramki Roy'a Clemencea?
– Są klasyki w muzyce. Zawsze, kiedy puści się dobry rockowy kawałek, nawet polskiego zespołu, przypominają się lata młodzieńcze. Mało zostało tych meczów, są urywki ze spotkań z Liverpoolem i Borussią Moenchengladbach. Nie było jeszcze tak dobrej techniki zapisu, jakość jest tak słaba, że trudno to zbyt długo oglądać. A nie żyję za bardzo przeszłością. Wspomnienia są piękne, nikt mi ich nie odbierze, ale jest też to, co dzisiaj. Praca, wiele telefonów. Czas leci bardzo szybko.

Tadeusz Pawłowski celebruje zdobycie gola w meczu z Liverpoolem (Fot. Archiwum Śląska Wrocław)
Tadeusz Pawłowski celebruje zdobycie gola w meczu z Liverpoolem (Fot. Archiwum Śląska Wrocław)

– Wyjazd na mecz był jak terapia wstrząsowa. Z jednej strony rzeczywistość PRL-u, a z drugiej Liverpool, miasto Beatlesów.
– Mieliśmy szczęście w losowaniach. Mogliśmy zagrać w Neapolu, mogliśmy zagrać w Liverpoolu, być w Niemczech i Belgii i zderzyć się ze zdecydowanie innym światem. Lata siedemdziesiąte to kryzys w Polsce i przede wszystkim inny system rządów. Nie zapomnę, jak zamiast skoncentrować się na meczu, mieliśmy przed wyjazdem spotkania, na których mówiono nam, co można, czego nie można, jak się zachowywać, z kim rozmawiać. Gdyby dzisiaj ktoś zrobił coś takiego, wszyscy by to wyśmiali. Zawodnicy Ekstraklasy, nawet zawodnicy reprezentacji Polski, nie mogli wywieźć za granicę ani jednego dolara. Były kontrole, groziła kara grzywny i zawieszenia, zakaz wyjazdów. To nie było takie łatwe przy zderzeniu z przepychem w zagranicznych sklepach.

– A było co kupować.
– Wszystkie płyty przywiozłem z tych wyjazdów. Pierwszą, zespołu Deep Purple, takie kamienne twarze na okładce, z Finlandii. To był szał. Można było wreszcie posłuchać muzyki w dobrej jakości. Kiedy graliśmy w Moenchengladbach, to Rasputin zespołu Boney M leciał na każdym rogu. Ciekawe zderzenia świata komunizmu, czyli zakazów i nakazów, z wolnym światem w Skandynawii, w Anglii, w Belgii i we Włoszech.

– W Liverpoolu pewnie każdy chciał zobaczyć klub, w którym grali Beatlesi. Był na to czas czy tylko trening, mecz i wyjazd?
– Był jeden dzień, zazwyczaj do południa, do obiadu, mieliśmy czas dla siebie. Mogliśmy wyjść na miasto i trochę się rozejrzeć po sklepach. Kupić coś, czego nie dało się kupić w Polsce. Po południu trening, następnego dnia mecz, a potem rano się już wracało. Na zwiedzanie, na kulturę, nie było czasu. Ale zdarzały się i takie wyjazdy, na przykład Śląska, że dwa tygodnie spędziliśmy w Indonezji, w Dżakarcie. Graliśmy nawet pokazowy mecz ze Stoke City, potem z reprezentacją olimpijską Indonezji. Wtedy można było poznać trochę kraj. Z reprezentacją pojechałem też do Korei Północnej. Nie każdy ma okazję zobaczyć siedmiometrowe, pozłacane pomniki Kim Ir Senów. W Rzymie widzieliśmy Koloseum, Watykan. Przez lata grania poznałem więc trochę świata.

Wyjeżdżałem do Austrii i zadzwoniłem, żeby dowiedzieć się, jak będę mógł tam oglądać mecze Śląska. Powiedzieli mi, że muszę przyjechać do salonu, bo chcą sobie ze mną zrobić zdjęcie.

– Czy płyta Deep Purple z Finlandii to pierwsze miejsce wśród najmilszych pamiątek?
– Na pewno cenię sobie bardzo srebrny kufel z Liverpoolu. Zawsze wymieniało się pamiątkami. A kufel jest zrobiony ze srebra z wygrawerowanym napisem "Liverpool" i rokiem. Myślę, że właśnie on jest najcenniejszy. Płyty też przez pewien czas były ważne. Miałem ich bardzo dużo. Ale teraz, kiedy są dostępne na każdym rogu i mamy dyski kompaktowe, to wszystko się zmieniło. Co mi zostało, co trzymam skrupulatnie, to cała kolekcja płyt Beatlesów. Specjalne wydanie, na zamówienie. To moja największa pamiątka. Cenię, hołubię, pielęgnuję. Z lat, kiedy byli grupą, której bardzo chętnie słuchałem.

– A koszulki Kevina Keegana lub Roy'a Clemence'a nie udało się dostać?
– Nie, nie! Kiedy grałem w europejskich pucharach, w 1976 i 1977 roku, to byliśmy chyba jednym z najlepiej ubranych polskich zespołów. Zawsze jednak czymś się wymieniało. Robiliśmy na przykład tak, że kiedy przyjeżdżał Liverpool, Antwerpia, Dundee United to kupowaliśmy im kryształy, oni je brali, a za to nam kupowali jeden albo dwa komplety Adidasa lub angielskich firm, jak choćby Umbro. To były cenne stroje. Nie było też takiej mody, żeby wymieniać się koszulkami. W reprezentacji dało się, ale w rozgrywkach klubowych już nie.

– Mówiliśmy o najpiękniejszych chwilach Śląska. Czy najgorsze wspomnienie to mecz z Wisłą Kraków i rzut karny w 1982 roku?
– Czy najgorsze? Był mecz, którego nie potrafiliśmy wygrać i tyle. Jest tak wiele opisów tej sytuacji, a każdy inny. Nie mam sobie nic do zarzucenia, mam czyste ręce. Tak jak mówiłem, gdyby ktoś chciał mnie o coś oskarżyć, to jutro podaję go do sądu.

Trener Pawłowski robi kołyskę z piłkarzami Śląska (Fot. PAP)
Trener Pawłowski robi kołyskę z piłkarzami Śląska (Fot. PAP)

– Po latach wrócił pan do klubu, ale na ławkę. Nie z obawą, że wyniki trenera Pawłowskiego przyćmią gole zawodnika Pawłowskiego?
– W tym zawodzie zawsze jest ryzyko. Teraz wszystko jest ubrane medialnie. Każdy mecz transmitowany, przed każdym wywiad i trzeba się konfrontować z pytaniami dziennikarzy. Naturalnie, kiedy się wygrywa jest przyjemnie. Cieszę się, że gdy obejmowałem Śląsk w 2014 roku po trenerze Levym i moją misją było uratowanie Ekstraklasy, to się udało. Nawet w grupie spadkowej odnieśliśmy wiele zwycięstw. W następnym roku sprawiliśmy wielką niespodziankę. Z zespołem bez wzmocnień, a nawet niektórzy piłkarze odeszli, zajęliśmy czwarte miejsce i graliśmy w europejskich pucharach. Przeszliśmy pierwszą rundę, odpadliśmy z Goeteborgiem po remisie we Wrocławiu i bardzo wyrównanym meczu na wyjeździe. Miałem dwie misje i obie zrealizowałem. I chyba największy sukces, o którym nie da się zapomnieć. Trener Roku 2014 w Ekstraklasie. Puchar stoi w domu na honorowym miejscu i zawsze, kiedy spojrzę na niego, to czuję ogromną satysfakcję.

– W 2018 roku znów objął pan Śląsk. Kolejna misja ratunkowa po odejściu Jana Urbana?
– Oczywiście. Prezes Przychodny poprosił mnie, a będąc dyrektorem nie myślałem o tym. Miałem dobre stanowisko. Ale trzeba było ratować Ekstraklasę. Pamiętam, że w pierwszym szczęśliwie zremisowanym meczu z Górnikiem Zabrze widziałem ogromne różnice w szybkości zawodników, ich grze. Później zaczęliśmy się piąć i zajęliśmy drugie miejsce w grupie spadkowej. I przede wszystkim wprowadziliśmy wychowanków. Najpierw były mecze, które decydowały o utrzymaniu, ale potem drużyna nabrała pewności siebie. W ostatnim spotkaniu wystawiłem pięciu z akademii. Dało mi to wielką satysfakcję. Wygraliśmy z Arką Gdynia, a wiadomo, że kibice tych klubów nie za bardzo za sobą przepadają.


– Dziś serce się też chyba raduje, kiedy patrzy pan na tabelę i widzi Śląsk na trzecim miejscu.
– Wynik jest na pewno dobry, powiedziałbym, że nawet za dobry. Co mnie martwi, to to, że mało gra chłopaków z akademii. Są w kadrze Samiec-Talar, Berger, Szpakowski, Łyszczarz. Są, ale gra o puchary znów nie da im okazji. Jeśli chodzi o wynik sportowy, jest super. Już to mówiłem, że Śląsk ma bardzo dużą szansę. Tylko chciałbym, żeby brało w tym udział przynajmniej dwóch chłopaków z akademii.

Na razie wycofał się pan z piłki. Jeśli zgłosi się kilka klubów, a będzie wśród nich Śląsk, to zdecyduje rozum czy serce?
– Tutaj się wychowałem, tutaj mieszkałem przez wiele lat, tu grałem, tu odniosłem największe sukcesy, znam tu każdy kamień. Spotykam się w sklepie, nawet na cmentarzu z ogromnym szacunkiem. Wszędzie "dzień dobry panie trenerze", prośby o zdjęcie. Wyjeżdżałem do Austrii i zadzwoniłem, żeby dowiedzieć się, jak będę mógł tam oglądać mecze Śląska. Powiedzieli mi, że muszę przyjechać do salonu, bo chcą sobie ze mną zrobić zdjęcie. Tego nie da się ot tak odrzucić, powiedzieć, że zdecyduje rozum. Na pewno wybierze serce, bo przecież to mój klub.

Rozmawiał Antoni Cichy

"Okiem redakcji". Sławomir Peszko wbija szpilkę za szpilką
(fot. TVP)
"Okiem redakcji". Sławomir Peszko wbija szpilkę za szpilką

Najnowsze
Polska – Argentyna. Rugby 7, HSBC Challenger Sevens, Kraków – faza grupowa [MECZ]
nowe
Polska – Argentyna. Rugby 7, HSBC Challenger Sevens, Kraków – faza grupowa [MECZ]
| Inne / Rugby 
Apel do FIFA. Chcą... jeszcze więcej drużyn na mundialu
Argentyńczycy świętujący zdobycie mistrzostwa świata (fot. Getty Images)
nowe
Apel do FIFA. Chcą... jeszcze więcej drużyn na mundialu
| Piłka nożna 
Trener "Jagi" po Betisie. "Widzę postęp w naszej grze"
Trener Jagiellonii Adrian Siemieniec widzi postęp w grze (Fot. Getty Images)
Trener "Jagi" po Betisie. "Widzę postęp w naszej grze"
Robert Bońkowski
Robert Bońkowski
Nagłośniliśmy sędziowski absurd. PZPN zrobił coś niezwykłego
Szymon Marciniak i Bartosz Frankowski to jedyni sędziowie, którzy w 28. kolejce Ekstraklasy będą pracowali jako sędziowie główni i jako sędziowie VAR. (fot. Getty Images)
polecamy
Nagłośniliśmy sędziowski absurd. PZPN zrobił coś niezwykłego
Fot. TVP
Rafał Rostkowski
Koniec dominacji Motoru? Tym razem faworyt jest inny! [POWER RANKING]
Daniel Bewley przed Bartoszem Zmarzlikiem. Czy tak samo Betard Sparta Wrocław w końcu dojedzie do ligowej mety przed Orlen Oil Motorem Lublin? (fot. Getty)
polecamy
Koniec dominacji Motoru? Tym razem faworyt jest inny! [POWER RANKING]
| Motorowe / Żużel 
Statystyki przed meczem Motor Lublin – Lech Poznań
Piłkarze Lecha Poznań (fot. Getty Images)
Statystyki przed meczem Motor Lublin – Lech Poznań
| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
"Użył prostych, ale dosadnych słów". Tak Beenhakker napisał historię polskiej kadry
Leo Beenhakker (fot. Getty Images)
tylko u nas
"Użył prostych, ale dosadnych słów". Tak Beenhakker napisał historię polskiej kadry
Bartosz Wieczorek
Bartosz Wieczorek
Do góry