Gdy był czynnym zawodnikiem nazywano go "talentem stulecia". Po latach zaczęto zastanawiać się natomiast, jaki czas osiągnąłby, biegając na tartanie. Do jakiego poziomu wyśrubowałby wówczas rekord na dystansie 100 metrów? Do 9,9 sekund, a może 9,8? Niewykluczone, że dokonałby tego nawet na żużlowej bieżni, gdyby nie zbyt szybkie zakończenie kariery. Armin Hary był porównywany do Muhammada Alego, bo tak jak amerykański bokser nie bał się głośno wyrażać poglądów. Dziś mija dokładnie sześćdziesiąt lat odkąd jako pierwszy człowiek przebiegł dystans 100 metrów w 10,0 sek.
Dwudziestego pierwszego czerwca 1960 roku był zapewne najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. A przynajmniej najszczęśliwszym wśród najszybszych. Chociaż nie zdradzał tego szeroki uśmiech, którym obdarowywał obecnych, miał świadomość, że sukces jest ulotny a jego osiągnięcie zostanie kiedyś poprawione. I to prędzej niż później. Nie wierzył, że jest jedynym, którego stać na pokonanie 100 metrów w 10 sekund. Przeczuwał, że wkrótce znajdzie następców, a kiedy to nastąpi, on popadnie w zapomnienie. Z rekordzisty świata stanie się wyłącznie ciekawostką, zakurzonym symbolem, do której czasami nawiążą dziennikarze lub historycy.
Dzisiaj jego 10 sekund nie robi najmniejszego wrażenia, lecz sześć dekad temu był to wyczyn porównywalny z występami Usaina Bolta. Tak jak Jamajczyk przesunął granicę ludzkich możliwości, Armin Hary, zachodnioniemiecki 23-latek z blond czupryną, osiągnął coś niewyobrażalnego dla żyjących.
– Rekord cieszy, ale to sprawa ulotna. Liczą się medale a na razie nie mam w kolekcji tego najcenniejszego, wywalczonego podczas igrzysk olimpijskich. To te zawody czynią nieśmiertelnym – stwierdził w jednym z wywiadów.
Na szczęście dla niego, walka o nieśmiertelność nie była odległą perspektywą. Najwybitniejsi sportowcy mieli spotkać się na igrzyskach olimpijskich za niespełna trzy miesiące. 21 czerwca 1960 roku Armin Hary świętował w Zurychu, ale myślami był daleko poza bieżnią tamtejszego stadionu. Chociaż od Rzymu, gdzie zamierzał walczyć o złoto dzieliło go blisko 900 kilometrów, bardzo dokładnie widział szczyt, na który chciał się wspiąć.
– Każdy kto mnie znał, wiedział, że jestem bardzo pewny siebie i ciągle chcę wygrywać. Zawsze robiłem wszystko, co mogłem, by osiągnąć sukces i nigdy nie wątpiłem w swoje możliwości. Jeśli tak nie robisz, nigdy nie osiągniesz doskonałej wydolności i przegrasz – mówił już jako mistrz olimpijski.
Równowaga w naturze musi być jednak zachowana. Nawet jeśli starter finału mistrzostw Europy przymknął oko na błąd Harego, to bilans zysków i strat wkrótce został wyrównany. Dziennikarz "Przeglądu Sportowego" pisząc relację nie wiedział, że rekord świata nie został uznany. Pomiar bieżni, który miał usankcjonować historyczne 10.0 na 100 metrów wykazał bowiem, że różnica wysokości między linią startu a metą była o… centymetr za duża.
W opinii Armina nie było mowy o przypadku. Zaistniałą sytuację uznał za spisek. Doskonale wiedział jakie emocje wywołuje swoim zachowaniem i krytycznymi wypowiedziami. Napisać, że nie był lubiany, to za mało. Środowisko nie akceptowało jego podejścia i braku dbałości o podstawowe zasady przyzwoitego zachowania. Przypięto mu łatkę spryciarza, który jak nikt inny na świecie potrafi "wpaść" w strzał startera. Błyskawiczne wyjście z bloków, które było największym atutem Niemca, zawsze znajdowało się na granicy falstartu. Ruch, który wykonywał z bloków był jednak niezauważalny gołym okiem, więc sędziowie, powtarzając start, często kierowali się instynktem. Irytowało to biegacza, zwłaszcza, że arbitrzy zawodów nie zgadzali się z nim w innej zasadniczej kwestii: nie wierzyli, że 21-latek może biegać aż tak szybko. W opisywanym sezonie legitymował się co prawda rezultatem 10,2 sek., co oznaczało wyrównany rekord Europy, lecz 10,0 to zupełnie inna bajka! Niemiec – wprost przeciwnie – wierzył w siebie bezgranicznie i to właśnie stało się zarzewiem głośnego przed laty konfliktu.
Hary był indywidualistą i weredykiem. Dlatego nie bał się powtarzać, że działacze i sędziowie stale szukają pretekstów, nie chcąc uznać jego rekordów świata. Zdarzenie z 6 września 1958 roku nie było bowiem jedynym. Po raz kolejny rewelacyjny wynik Niemca podważono… 21 czerwca 1960 roku. W Zurychu, w odróżnieniu od Friedrichshafen, Hary, powołując się na regulamin, dostał jednak jeszcze jedną szansę. Namówił do ponownego startu dwóch innych zawodników, po czym nie pozostawił obecnym żadnych wątpliwości, ponownie osiągając magiczne, jak na tamte czasy 10,0 sek.
W Rzymie miał prawo celebrować swój sukces. Po raz kolejny przekonał się jednak jak cienka granica jest między szczytem, a piekielnymi czeluściami. Finał "setki" rozpoczął się od falstartu. Po chwili sędziowie znów przerwali bieg, za co obwiniono już bezpośrednio Harego. Bojąc się dyskwalifikacji za drugi błąd, Niemiec celowo pozostał w blokach, po czym rozpoczął pościg, jak błyskawica wyprzedzając reprezentantów USA: Nortona i Budda, Kanadyjczyka Figuerole, Brytyjczyka Radforda, a na końcu innego Amerykanina: Sime.
Pomiar elektroniczny, stosowany wreszcie na igrzyskach pokazał odpowiednio 10,32 i 10,35 sek. Niewielka różnica nie zmieniała faktu, że Hary przeszedł do historii, nie tylko jako ten, który przełamał hegemonię Amerykanów, ale przede wszystkim jako najszybszy biały człowiek świata.
Jako dyshonor potraktował fakt, że złoty medal podczas dekoracji dawał mu Karl Ritter von Halt, członek MKOl., a przed laty nazistowski urzędnik, zajmujący się w III Rzeszy sportem. Podobnie jak podczas ME w Sztokholmie, także w Rzymie zgarnął dublet. Tydzień później wygrał z kolegami rywalizację sztafet.
Hary miał zdolność antycypacji. Wiedział, że światowy sport, a z nim olimpizm wkraczają w nową erę, w której amatorstwo zacznie zanikać. Jego przewidywania okazały się trafne. Rzymskie zawody uważane są dzisiaj za jedne z ostatnich, romantycznych igrzysk. W latach 60. XX wieku wkroczyła do sportu nowoczesność, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wraz z telewizją pojawiły się pieniądze. Rywalizacja na bieżniach, boiskach i w wodzie nie ograniczała się już do coubertinowskich idei, a na olimpijskich arenach pojawił się również doping. Hasło "Szybciej, wyżej, mocniej" nabrało nowego znaczenia, a amatorstwo stało się jedynie miazmatem przeszłości.