Przejdź do pełnej wersji artykułu

Wspomnienie meczu Wisła Kraków – Real Saragossa. Tomasz Frankowski: sami nie wiemy, jak to zrobiliśmy

/

Miało być tak jak zwykle. Polski klub po wysokiej porażce na wyjeździe (1:4) miał u siebie pożegnać się z europejskimi pucharami. Po samobójczym trafieniu Marcina Baszczyńskiego w 5. minucie ten scenariusz wydawał się już właściwie pewny. Druga połowa przyniosła jednak wspaniałe odrodzenie Białej Gwiazdy. Gole Kelechiego Iheanacho, Tomasza Frankowskiego (strzelił dwukrotnie) i Kazimierza Moskala dały dogrywkę, a losach awansu decydowały rzuty karne.

15 LAT OD KLĘSKI WISŁY W ATENACH. "NIE MOGĘ TEGO ODŻAŁOWAĆ"

Czytaj też:

Legia – Karabach. Liga Europy, 4. runda eliminacji. Transmisja na żywo online live video

Legia Warszawa – Karabach Agdam. Eliminacje Ligi Europy, 4. runda. Transmisja meczu na żywo online

Maciej Rafalski, TVPSPORT.PL: – Na 45 minut przed końcem dwumeczu z Realem Saragossa przegrywaliście 1:5. Jak udało się awansować?
Tomasz Frankowski: – Kiedy dzisiaj spotykamy się z kolegami z tamtej drużyny, to... do teraz sami nie wiemy, jak to się stało. Poza bramką Radosława Kałużnego w pierwszym spotkaniu, nic nam się nie układało. Co ciekawe, w przerwie trener Orest Lenczyk uznał, że w tym meczu nic już nie osiągniemy i zdjął z boiska Olgierda Moskalewicza, Ryszarda Czerwca i Tomasza Kulawika. Chciał, żeby byli gotowi na kolejne ligowe spotkanie. Za nich weszli Łukasz Sosin, Kelechi Icheanacho i Grzegorz Niciński. Każdy z nich chciał udowodnić swoją wartość. Udało im się, rezerwowi mieli olbrzymi wpływ na to, co wydarzyło się po przerwie.

– Taka motywacja ze strony trenera nie była chyba zbyt dobra dla zespołu.
– Lenczyk nie powiedział nam wprost, że nie ma szans. Po prostu paru zawodników, którzy w szatni byli blisko niego, usłyszało, jak mówi do asystenta Waldemara Fornalika, żeby dokonać tych zmian, bo raczej już nic się tutaj nie wydarzy. Okazało się inaczej, a trener został uznany za cudotwórcę.

– Co okazało się kluczowe dla sukcesu?
– Rywalom wydawało się, że przy czterech bramkach przewagi już nic się nie wydarzy. My po przerwie szybko strzeliliśmy jednak pierwszego gola, potem dołożyliśmy dwa kolejne. Gdy po 61 minutach było 3:1, widziałem strach w oczach piłkarzy Saragossy. Nam z kolei każda zdobyta bramka dodawała wiary w to, że da się jeszcze wygrać. W końcówce po niesamowitym zamieszaniu w polu karnym dotknąłem piłki i wpadła ona do bramki po raz czwarty. W dogrywce gole już nie padły, a o naszym zwycięstwie zdecydowały lepiej wykonywane rzuty karne.

– Przed meczem wierzyliście w to, że da się odrobić straty?
– Tak, byliśmy bardzo zmobilizowani. Wtedy wystarczyła nam wygrana 3:0. W 5. minucie Marcin Baszczyński strzelił jednak "samobója" i sytuacja niezwykle się skomplikowała. Piłkarze z Saragossy byli lepsi w meczu u siebie i w pierwszej połowie spotkania w Krakowie. My zagraliśmy koncertowo w drugiej odsłonie meczu u siebie i odnieśliśmy zwycięstwo. Znów okazało się, jak przewrotny bywa futbol.

– Sezon 1998/99 zakończyliście jako mistrz, by rok później stracić tytuł na rzecz Polonii Warszawa. Drugie miejsce podrażniło wasze ambicje?
– To był czas, gdy Biała Gwiazda stawała się hegemonem polskiej piłki. Gdy przychodziłem do klubu jako piłkarz na dorobku w 1998 roku, było widać, że powstaje coś imponującego. Wtedy trenerem był Franciszek Smuda, który w Polsce odnosił sukcesy, awansował z Widzewem Łódź do Ligi Mistrzów. Co do utraty mistrzostwa, to drugie miejsce było wtedy w Krakowie porażką. Na siedem lat gry w klubie pięć razy zdobywałem tytuł. Efekt był jednak taki, że w 2001 roku znów zostaliśmy najlepszym zespołem w kraju.

– Gdy graliście z Saragossą, Wisłę prowadził Lenczyk, który słynął z nietypowych metod treningowych. Jak pan go wspomina?
– Bardzo pozytywnie, bo za jego kadencji strzelałem dużo goli. W klubie pracował jednak niecały sezon, został zwolniony na początku kwietnia, chociaż Wisła była w czołówce i walczyła o tytuł. Metody faktycznie były nietypowe, ale nikt nie narzekał. Potrafił przygotować drużynę. Pamiętam, że regularnie trenowaliśmy z klubową sekcją judo. Lenczyk wprowadzał też dużo ćwiczeń takich, jakie mają dzieci na lekcjach wuefu.

– Po wygranej z Saragossą trafiliście na FC Porto. W składzie portugalskiej drużyny byli już piłkarze, którzy cztery lata później wygrali Ligę Mistrzów. To był zdecydowanie lepszy zespół?
– Tak. Bardzo istotne było to, że w pierwszym meczu u siebie nie wypracowaliśmy żadnej zaliczki. Spotkanie zakończyło się bezbramkowym remisem. W rewanżu rywale nas "rozklepali". Byli lepsi i skończyło się naszą porażką 0:3.

– Wspomniał pan o tym, że Lenczyk został zwolniony mimo tego, że Biała Gwiazda miała duże szanse na triumf w lidze. Czy zmiany trenerów nie przyczyniły się do tego, że zespół ostatecznie nigdy nie spełnił marzenia właściciela Bogusława Cupiała i nie awansował do Ligi Mistrzów?
– Na Bogusława Cupiała i jego decyzję co do zmian trenerów nie mogę powiedzieć nic złego. Byłem w klubie siedem lat i przez ten czas prowadzili mnie najlepsi polscy szkoleniowcy. Franciszek Smuda, Adam Nawałka, Henryk Kasperczak... Myślę, że kluczowa była tutaj jakość piłkarzy. W Wiśle było wielu reprezentantów kraju, obecnie w polskich klubach to rzecz niespotykana. Na koniec jednak zawsze przeciwnik był lepszy. Być może zabrakło jeszcze większych umiejętności? Czasami był to pech w losowaniach. W eliminacjach Ligi Mistrzów czy Pucharu UEFA trafialiśmy na Barcelonę, Real Madryt czy Inter. Mało która drużyna byłaby w stanie wygrać taki dwumecz. Były też oczywiście pozytywne przygody, jak ta w sezonie 2002/2003, gdy wyeliminowaliśmy Schalke 04 Gelsenkirchen i Parmę.

– Której porażki w europejskich pucharach żałuje pan najbardziej?
– Na pewno tej ostatniej, w której brałem udział. Mam na myśli dwumecz z Panathinaikosem. W pierwszym spotkaniu strzeliłem gola i wygraliśmy 3:1, by w rewanżu ponieść klęskę. Porażka 1:4 zabrała marzenia o awansie, chociaż było naprawdę blisko. My, piłkarze, możemy mieć o to jednak pretensje tylko dla siebie.

Źródło: TVPSPORT.PL
Unable to Load More

Najnowsze

Zobacz także