| Inne

Marco Buechel: narciarz-ambasador Liechtensteinu. "Byłem zbyt leniwy, żeby pracować. Dlatego zdobyłem medale"

Kariera Marco Buechela była jedną z ciekawszych w PŚ (fot. Getty)
Kariera Marco Buechela była jedną z ciekawszych w PŚ (fot. Getty)

Liechtenstein i sport? To połączenie jednoznacznie kojarzy się z reprezentacją, która od większości krajów zbiera cięgi. Jest jednak dyscyplina, w której księstwo radzi sobie doskonale. To narciarstwo alpejskie. Najlepszym alpejczykiem w ostatnich dekadach był tam Marco Buechel. Jego kariera należała do bardzo barwnych. – Przez lata czułem się jak nasz ambasador. To rodziło zobowiązania. Najlepsze imprezy? Zawsze były u mnie w Liechtensteinie – śmieje się w rozmowie z TVPSPORT.PL srebrny medalista mistrzostw świata.

DALSZĄ CZĘŚĆ PRZECZYTASZ POD REKLAMĄ
Liechtenstein: prawdziwy kłopot bogactwa. Piłkarz-amator zarobi tu więcej od profesjonalisty

Czytaj też

Piłkarze Liechtensteinu cieszą się z gola (fot. Gettyimages)

Liechtenstein: prawdziwy kłopot bogactwa. Piłkarz-amator zarobi tu więcej od profesjonalisty

Liechtenstein to jedyny kraj w całości położony w Alpach. Nic więc dziwnego, że w sporcie malutkie księstwo liczy się głównie w narciarstwie alpejskim. W całej historii igrzysk olimpijskich przedstawiciele tego państwa zdobyli dziesięć medali. W przeliczeniu na liczbę mieszkańców to rekord świata. Marco Buechel przez lata chciał być jak Andreas Wenzel, Hanni Wenzel, Willi Frommelt czy Paul Frommelt.

Narciarzem został, choć odradzali mu to jego idole. Nie chciał jednak iść do normalnej pracy i zawzięcie walczył. Medalu olimpijskiego nie zdobył, ale na mistrzostwach świata w 1999 roku zajął drugie miejsce w slalomie gigancie. Do tego wygrał kilka zawodów Pucharu Świata, przez lata będąc najstarszym zwycięzcą w historii. W środowisku narciarskim zawsze był uwielbiany, bo... na zakończenie sezonu najlepsze imprezy odbywały się właśnie u niego, w Liechtensteinie. Poznajcie jednego z największych sportowych ambasadorów Księstwa Liechtenstein.

Liechtenstein: prawdziwy kłopot bogactwa. Piłkarz-amator zarobi tu więcej od profesjonalisty

Czytaj też

Piłkarze Liechtensteinu cieszą się z gola (fot. Gettyimages)

Liechtenstein: prawdziwy kłopot bogactwa. Piłkarz-amator zarobi tu więcej od profesjonalisty

Jakub Pobożniak, TVPSPORT.PL: – Jak to jest dorastać i mieszkać w Liechtensteinie? Jeśli wokół ma się takie góry, trudno nie zostać narciarzem.
Marco Buechel: – Narciarstwo alpejskie ma wielkie tradycje w Liechtensteinie. Gdy byłem dzieckiem, a było to w latach siedemdziesiątych, podziwialiśmy naszych bohaterów, rodzeństwo Wenzel i braci Frommelt. Każdy chciał jeździć na nartach jak oni. Chciałem być jak oni i moi rodzice chyba też tego chcieli – bo po raz pierwszy założyłem narty mając dwa lata. Doskonale pamiętam igrzyska olimpijskie w 1980 roku, gdy Hanni Wenzel zdobyła pierwszy złoty medal dla Liechtensteinu. Gdy wróciła do Vaduz, nasza szkoła dostała dzień wolny, by móc ją przywitać i pogratulować. Po takim wydarzeniu na treningi przychodziły tabuny dzieciaków. Teraz już tak nie jest.

– Dlaczego?
– W telewizji mieliśmy wtedy pięć kanałów – na czterech z nich ciągle leciały zawody narciarskie. Trudno było się nie wkręcić. W zasadzie nie miałeś wyboru. Teraz tych kanałów jest z trzysta, każdy ogląda co chce. Sport dostępny jest dwadzieścia cztery godziny na dobę. I nie jest to już tylko narciarstwo. Wybór jest ogromny, a narciarstwo alpejskie staje się nieco mniej popularne na rzecz innych sportów.

Marco Buechel na trasie zjazdu w Wengen (fot. Getty)
Marco Buechel na trasie zjazdu w Wengen (fot. Getty)

– To dlatego mówi się, że sportem narodowym Liechtensteinu jest piłka nożna?
– Wszystko zależy od sukcesów.

– Ty je masz, piłkarze nie.
– Czasy się zmieniły. Kiedyś musiałeś bardzo się starać, żeby móc coś osiągnąć. Teraz młodzież u nas, i nie tylko u nas, ma dużo bardziej konsumpcyjny styl życia. By zostać profesjonalnym narciarzem alpejskim, musisz włożyć naprawdę dużo ciężkiej pracy. Większość młodzieży nie jest do tego przyzwyczajona i nie chce się przyzwyczaić. Z piłką nożną jest chyba trochę prościej.

– Rozmawiałem z byłymi piłkarzami z Liechtensteinu, Martinem Stocklasą i Peterem Jehle. Obaj żalili się, że mało kto chce u was zostać profesjonalnym sportowcem, bo bardziej opłaca się pracować i godnie zarabiać gdzie indziej.
– Na pewno zwykła praca jest bardziej pewna i stabilna. By osiągnąć sukces w sporcie masz jeden, może dwa procent szans. Potrzebujesz setki dzieci do pracy i może jedno będzie kiedyś mistrzem. Jak duży jest Liechtenstein? No właśnie.

– W grupie Ligi Narodów był największym państwem.
– Ok, patrząc na to z tej strony, w historii igrzysk olimpijskich jesteśmy najbardziej utytułowanym krajem świata. Przynajmniej w przeliczeniu liczby medali na jednego mieszkańca. I cholernie żałuję, że sam nie dołożyłem choćby krążka, żeby wyśrubować tę statystykę.


– Byłeś blisko, zwłaszcza w Turynie. Dwa razy zabrakło ci 0,24 sekundy.
– To dużo czasu. Wystarczająco żeby nie być trzecim, tylko szóstym i siódmym.

– W mistrzostwach świata było już lepiej. W Pucharze Świata też.
– Tak. Zdobyłem srebro. Ale tylko raz. W Pucharze Świata wygrałem cztery razy. Startowałem w 300 zawodach Pucharu Świata. Znaczy, że 296 razy przegrałem.

– Statystyki prawie jak waszej piłkarskiej reprezentacji.
– Oni chyba wygrali więcej razy (śmiech – przyp. red.).

My, Liechtensteińczycy jesteśmy najbardziej utytułowanym krajem świata. Przynajmniej w przeliczeniu liczby medali olimpijskich na jednego mieszkańca. I cholernie żałuję, że sam nie dołożyłem choćby krążka, żeby wyśrubować tę statystykę.

Marco Buechel (nr 8) na najwyższym stopniu podium podczas zawodów w Kitzbuehel (fot. Getty)
Marco Buechel (nr 8) na najwyższym stopniu podium podczas zawodów w Kitzbuehel (fot. Getty)

– Przejdźmy jednak do zwycięstw. Jak wygrywałeś, to musiałeś być dumny. Czułeś się wtedy jak ambasador malutkiego Liechtensteinu?
– Zawsze. Najbardziej właśnie podczas mistrzostw świata, a także podczas igrzysk. Branie udziału w ceremonii otwarcia igrzysk, gdy wszyscy na ciebie patrzą, to wielkie przeżycie. Wtedy czujesz się jak ambasador państwa. W Pucharze Świata czułem się trochę inaczej. Oczywiście, byłem dumny, że mam inny kombinezon, nasz, liechtensteiński. Gdy wygrywałem, bardzo się cieszyłem, że mogę usłyszeć narodowy hymn, ale w Pucharze Świata jeździłem głównie dla siebie. Tam po latach liczą się indywidualne statystyki. Cztery zwycięstwa są przy nazwisku Buechel. W mistrzostwach świata liczy się już choćby klasyfikacja medalowa. I tam, też dzięki mnie, pojawiały się cyferki przy naszej fladze. To napawało dumą.

– Kiedy czułeś się najbardziej dumny? Po srebrze mistrzostw świata w Vail czy jako chorąży reprezentacji na igrzyskach olimpijskich?
– Jako chorąży. Byłem nim dwa razy. Pamiętam jak powiedziałem sobie tuż przed pochodem: "zapamiętaj ten moment i ciesz się nim, nie każdy ma taką okazję, nie zapomnisz tego do końca życia". Mam swoje wspomnienia i jedno zdjęcie, które wisi w salonie w najważniejszym miejscu.

Marco Buechel w wiosce olimpijskiej w Vancouver (fot. PAP/EPA)
Marco Buechel w wiosce olimpijskiej w Vancouver (fot. PAP/EPA)

– Brałeś udział w sześciu igrzyskach. Czy szczególnie żałujesz któregoś przejazdu? W którymś czułeś, że mogłeś mieć medal?
– Zdecydowanie. Wiele razy. Wiesz, gdy jesteś starszy, jesteś też bardziej świadomy. Dałem ciała w kilku przejazdach, popełniłem błędy, których teraz bym nie popełnił. Teraz już jest trochę za późno. Ale taki jest właśnie urok igrzysk. Jeśli jedziesz w zjeździe, masz tylko jeden przejazd, jedną szansę, która trwa dwie minuty. Jeśli ją zaprzepaścisz, musisz czekać cztery lata. A przez tyle czasu wiele się może zmienić. Narciarz nie jest jak pływak – nie ma aż tak wielu szans na medal na jednych igrzyskach. Gdybym jednak miał stwierdzić, czego żałuję najbardziej, to tego, że w pierwszych latach kariery nie trenowałem zbyt mocno.

– O właśnie, początki. Sprawdziłem twoje statystyki. Od pojawienia się na międzynarodowej arenie do pierwszych punktów w Pucharze Świata minęło ci aż osiem lat. Nie miałeś momentów zwątpienia?
– Było ich pełno. Ale byłem zbyt leniwy, żeby iść do normalnej pracy (śmiech – przyp. red.). Narty sprawiały mi przyjemność. Miałem jednak dwa momenty zwątpienia, które szczególnie zapamiętam. Pierwszy był wtedy, kiedy mój idol, Andreas Wenzel, powiedział, że się nie nadaję.

– Mocne słowa.
– I miał rację. Dał mi doskonałą motywację. Za drugim razem mój tata powiedział, że w którymś momencie narciarstwo musi przestać być moim hobby i że będę musiał znaleźć pracę. Powiedziałem mu: "daj mi jeszcze dwa lata, a osiągnę sukces". Wtedy zdobywałem punkty w Pucharze Europy, ale w Pucharze Świata zderzałem się ze ścianą. Czułem, że jeśli wszystko pójdzie dobrze to to się zmieni. I tak się stało. Na pewno jednak powinienem był ciężej trenować. Wtedy mógłbym nie mieć momentów zwątpienia. Tak dojście do sukcesu zajęło mi dużo czasu. Z drugiej strony dzięki temu moja kariera była całkiem długa.

– By zostać narciarzem alpejskim musisz być trochę szalony? Zwłaszcza w konkurencjach szybkościowych?
– Prowadzę mowy o zarządzaniu ryzykiem. Coś ci powiem. Masz trzy typy ludzi. Jedni boją się ryzyka, drudzy potrafią je podjąć, trzeci są urodzeni "z nożem w zębach" – to szaleńcy, którzy nie potrafią bez niego żyć. Na pierwszy rzut oka zjazdowcy to ci ostatni. Gwarantuję ci jednak, że potrafią oni kalkulować ryzyko. Sam nigdy nie ryzykowałem więcej niż powinienem. Może dla niektórych było to szaleństwo. A 150 kilometrów na godzinę to zasługa nart. Na autostradzie nie pojedziesz 150 kilometrów Smartem. Limuzyną nawet nie poczujesz tej prędkości. Tak samo z nartami. Na slalomowych przy 100 kilometrach na godzinę jest cholernie niebezpiecznie. Przy zjazdowych tego nie czujesz.

– Najpierw byłeś specjalistą w slalomie gigancie, następnie w konkurencjach szybkościowych. Jakie to uczucie pędzić na nartach 150 kilometrów na godzinę?
– Przerażające. Ale tylko trochę. Życie jest fascynujące poza strefą komfortu. Jadąc ponad 150 kilometrów na godzinę na pewno poza taką strefą się znajdujesz. Na początku było to szalenie przerażające. Od pewnego momentu bardzo przyjemne. To była frajda. Oczywiście myślisz o tym, że możesz się zranić, że upadek może być bardzo niebezpieczny. Musisz być tego świadomy i musisz przekraczać limity, żeby wskoczyć na podium. Szanse, że skończysz w szpitalu są całkiem duże.

– Muszę spytać cię o słynny tunel na trasie w Wengen. Wjeżdżacie w niego z prędkością ponad 100 kilometrów na godzinę. Wygląda to jakbyście ledwo się mieścili.
– Uwierz mi, jest wystarczająco duży (śmiech – przyp. red). Gdy pojechałem tam po raz pierwszy byłem przekonany, że uderzę w niego głową. Przejechałem i jakoś poszło. Ale wygląda to przerażająco.

– Są bardziej ekstremalne miejsca?
– Start trasy w Kitzbuehel. Patrzysz w dół i widzisz przepaść, w którą musisz wjechać. Zawodnik startujący przed tobą znika z pola widzenia po kilku sekundach, a ty tylko czekasz na informację czy dojechał cały i zdrowy. Zaraz po największej stromiźnie, Mausefalle, jest wielka dekompresja, skręt w lewo, przed którym myślisz, czy uda ci się zmieścić. Zawsze zadawałem sobie pytanie: "Po co ty to robisz, przecież nie chcesz być w tym miejscu. Czemu nie zaczniesz normalnie pracować?".

– A potem uświadamiałeś sobie, że jesteś zbyt leniwy.
– Dokładnie (śmiech – przyp. red.). Wtedy wracało uczucie, że zawsze tego chciałem. Nawet będąc jednym z najlepszych alpejczyków świata zawsze uznawałem trasę w Kitz jako wielkie wyzwanie. Kitzbuehel produkuje legendy. Herosów narciarstwa. I pacjentów.



– Ty jesteś jednym z herosów. Wygrałeś tam supergigant.
– To moje największe zwycięstwo. Gdy niedawno wygrał tam Niemiec Thomas Dressen powiedziałem mu: "Wygrałeś Kitz. Jeszcze nie wiesz co to znaczy. Pamiętaj, przez resztę życia będziesz zwycięzcą zawodów w Kitzbuehel. Tak na ciebie będą patrzeć. Nawet na emeryturze".

– Wygrałeś cztery zawody Pucharu Świata. Kitz było najważniejsze. Czym się różniło od innych?
– Każde zwycięstwo jest świetne, ale w Kitzbuehel przechodzisz do historii. Z pierwszym zwycięstwem w Ga-Pa wiąże się ciekawa historia. Czekałem na wygraną bardzo długo. Byłem już po trzydziestce. Czułem, że jak wygram, to emocje będą wielkie. Wygrałem wyścig i nic się nie stało. Pomyślałem: "zwyciężyłem, to by było na tyle". Dopiero w hotelu, po dwóch godzinach zrozumiałem co się stało i się rozpłakałem. W Kitzbuehel triumf poczułem od razu. Zacząłem krzyczeć, szaleć i cieszyć się jak dziecko. To było wielkie.

– Gdy wygrywałeś byłeś witany w Liechtensteinie jak kiedyś Hanni Wenzel?
– Pisali o tym na pierwszej stronie, ale to tyle. Ludzie w naszym kraju są bardzo specyficzni. I świetnie to pokaże pewna historia. Kiedyś w ciągu tygodnia dwa razy stanąłem na podium Pucharu Świata w Hinterstoeder i Kranjskiej Gorze. Wróciłem do domu i chciałem iść spać. Wtedy przyszła moja żona i spytała się: "jesteś szalony, nie chcesz świętować takiego sukcesu? Jesteś w łóżku od 22, w sobotę? Może chociaż wyskoczymy na szampana". Dałem się przekonać. Poszliśmy do baru. Był pełny. Zgadnij ile osób podeszło do mnie i mi pogratulowało?

– Zero?
– Zero. Nikt.

– Gdy weszliśmy do kawiarni wszyscy cię witali. Mam wrażenie, że jesteś tu jednak popularny.
– Gdy zakończyłem karierę bardzo dużo ludzi podchodziło do mnie. Mówili, że mi kibicowali i że byli dumni z tego, co robiłem dla Liechtensteinu. Podczas kariery tak nie było. Gdy zaczynałem odnosić sukcesy, czasem było tak, że gdy wchodziłem do restauracji nagle wszyscy zaczynali na mnie patrzeć. Nagle wszystkie rozmowy cichły. Nie byłem na to gotowy. Ale nikt nie podchodził. Teraz już nie zwracają uwagi. W Szwajcarii nawet dziesięć lat po zakończeniu kariery wszystko milknie. Przywykłem.

Życie jest fascynujące poza strefą komfortu. Jadąc ponad 150 kilometrów na godzinę na pewno poza taką strefą się znajdujesz. Na początku było to szalenie przerażające. Od pewnego momentu bardzo przyjemne. To była frajda. Oczywiście myślisz o tym, że możesz się zranić, że upadek może być bardzo niebezpieczny. Musisz być tego świadomy i musisz przekraczać limity, żeby wskoczyć na podium. Szanse, że skończysz w szpitalu są całkiem duże.

– Twoje sukcesy przyszły dość późno. Wszystkie zwycięstwa w Pucharze Świata znacznie po trzydziestce. To najlepszy wiek dla narciarza?
– Teraz coraz więcej zawodników kończy karierę w wieku 33-34 lat. Ja zakończyłem mając 38. Zdarzają się jednak tacy, którzy jeżdżą mając ponad 40. Hannes Reichelt znowu wraca po kontuzji, Julien Lizeroux wciąż startuje w slalomach. Dla mężczyzn w technicznych konkurencjach najlepszy wiek to 24-31 lat. W konkurencjach szybkościowych najlepiej być już po trzydziestce.

– Przez lata byłeś najstarszym zwycięzcą zawodów Pucharu Świata.
– Z tego byłem bardzo dumny. Ale zabrał mi to Didier Cuche. Potem byłem najstarszym zawodnikiem na podium, ale straciłem to w zeszłym roku na rzecz Johana Clareya. Z obojgiem poważnie porozmawiałem na ten temat (śmiech – przyp. red).

– Przez lata trenowałeś z kadrą Szwajcarii. Cieszyłeś się, że nie musisz zakładać tego szalonego kombinezonu w kolorach sera?
– Zdecydowanie (śmiech – przyp. red.). Moje kombinezony nie były bardzo stylowe, ale nigdy aż tak kontrowersyjne. Za to ostatni strój był świetny.

Szwajcar Didier Cuche w słynnym szwajcarskim kombinezonie z IO 1998 (fot. Getty)
Szwajcar Didier Cuche w słynnym szwajcarskim kombinezonie z IO 1998 (fot. Getty)

– Doskonale pamiętam twój ostatni przejazd. Supergigant w Garmisch-Partenkirchen i ty, w górze od garnituru i "lederhosen". Kto wpadł na ten pomysł?
– Zawsze wiedziałem, że mam swoje przywileje w FIS-ie przez to skąd pochodzę. Wiedziałem, że ostatni przejazd będzie specjalny i że będę miał na to zgodę. Dostałem pozwolenie na specjalny przejazd. Musiałem wpaść na pomysł, jak chcę wyglądać. Koledzy podpowiadali strój Borata, ale nie wiem, czy pokazano by mnie w transmisji (śmiech – przyp. red.). Wpadłem na pomysł, że pokażę, że jestem już stary i przechodzę z narciarstwa do świata biznesu. Dlatego był to garnitur. Z drugiej strony ostatni start był w Garmisch. Tam debiutowałem, tam wygrałem pierwsze zawody, tam kończyłem karierę. I zawsze był to supergigant. Chciałem więc oddać hołd temu miejscu. W Bawarii noszą lederhosen. I tak jakoś wyszło.


– W Bawarii mają też dobre piwo. Ty za linią mety rozsiadłeś się na leżaku i dostałeś wielki kufel pszeniczniaka.
– To były ze dwa, trzy litry piwa. Nie podzieliłem się z nikim (śmiech – przyp. red.).

– Potem musiała być dobra impreza. W środowisku narciarskim słyszy się o nich dość często.
– Tak było, ale sporo się zmieniło. Sport staje się coraz bardziej profesjonalny. Przez piętnaście lat trenowałem z kadrą Szwajcarii, a ona nie jest zbyt znana z imprezowego stylu życia. Austriacy co innego. Mieli większą presję, więc gdy ona z nich schodziła, to porządnie świętowali. Bardziej z czasów startów w Pucharze Świata pamiętam przyjaźnie niż imprezy. Nawet po zwycięstwach gdy chciałeś to uczcić ktoś inny z kadry mógł mieć dużo gorszy dzień. To sport indywidualny. Dla egoistów. To nie piłka nożna, w której wygrywa się razem i przegrywa się razem. Tu razem świętuje się na zakończenie sezonu albo kariery. I uświadomiłem to sobie po pierwszym sezonie sukcesów. Myślałem, że jak wygram zawody albo będę na podium to będzie okazja do święta. Nie było. Postanowiłem to zmienić.

Marco Buechel po ostatnim przejeździe w karierze. Tym piwem się nie podzielił (fot. PAP/EPA)
Marco Buechel po ostatnim przejeździe w karierze. Tym piwem się nie podzielił (fot. PAP/EPA)

– W środowisku słyszałem, że najlepsze imprezy na zakończenie sezonu były organizowane właśnie przez... Marco Buechela.
– Masz dobre informacje (śmiech – przyp. red). Przez lata na koniec sezonu świętowaliśmy w Malbun w Liechtensteinie. Zwykle bawiło się tu wielu narciarzy. To kosztowało duuuuże pieniądze, ale było warto. Najlepsza impreza była jednak na koniec kariery. Wynająłem cały bar. Zaczęliśmy imprezować o siódmej wieczorem. Skończyliśmy o siódmej nad ranem. Założyłem sobie, że skończę zabawę wtedy kiedy skończy ją Didier Cuche. Jeździliśmy razem całą karierę, to i ostatnią imprezę powinniśmy skończyć razem. No i jako jedyni zostaliśmy do końca. A później ćwiczyliśmy jego trik z nartą. Więcej grzechów nie pamiętam. Ale nie zrobiliśmy tego, co on kiedyś.



– Kto był twoim największym przyjacielem w stawce Pucharu Świata? Właśnie Cuche?
– W takim środowisku trudno o przyjaźń. Przez pół roku podróżujesz z kolegami z reprezentacji. Przez drugie pół z żoną. Żonę możesz wybrać. Kolegów z kadry nie. Jesteśmy razem, bo świetnie potrafimy jeździć na nartach. Gdy się lubimy jest świetnie, ale gdy nie, też będziemy razem. Wszyscy jesteśmy egocentrykami. Didier Cuche był najlepszy na świecie, więc był motywacją. Chciałem go pokonać. Czy się przyjaźniliśmy? Tak, to była przyjaźń, przeżyliśmy razem wiele świetnych momentów, ale summa summarum na koniec dnia chciałem go pokonać.

– A kto podczas twojej kariery był najgroźniejszym przeciwnikiem?
– Na pewno Cuche był jednym z nich. Konkurencja była jednak wielka. Gdy zaczynałem starty w Pucharze Świata miałem swoich idoli. Gdy ich pokonałem, to przestali nimi być. Zaczęli być kolegami. Tak było choćby w przypadku Michaela von Grueningena.

Marco Buechel i Didier Cuche – dwaj przyjaciele ze stoku (fot. Getty)
Marco Buechel i Didier Cuche – dwaj przyjaciele ze stoku (fot. Getty)

– Po zakończeniu kariery zostałeś w środowisku, jesteś komentatorem sportowym narciarstwa alpejskiego dla ZDF. Jak wyobrażasz sobie nadchodzący sezon? Uda się go rozegrać?
– Jedno co wiemy, to to, że musimy mieć zawody Pucharu Świata. Inaczej całe środowisko upadnie. Sponsorzy, federacje, zawodnicy. Nie wiem co będzie, ale musimy jeździć, jeśli tylko będzie to możliwe. Liczby zakażeń rosną. Jest źle. Narciarstwo alpejskie nie ma takiej siły przebicia jak Formuła 1, nie ma takich pieniędzy. Jeśli w którymś kraju stwierdzą, że nie będzie zawodów, FIS tego nie zmieni. Może w Austrii. Mistrzostwa świata mają być we Włoszech. Na ten moment są niezagrożone, ale co będzie jeśli statystyki w Cortina d’Ampezzo będą takie jak przed rokiem? Ciekaw jestem czy to się uda, ciekaw jestem wyników. Przygotowania do sezonu były zupełnie inne, zawodnicy spędzili mniej godzin na nartach. Oby tylko nie skutkowało to kontuzjami. Wierzę, że uda się rozegrać jak najwięcej zawodów.

– Bez kibiców nie będą na pewno takie same.
– Nie ma porównania. To kibice napędzają narciarzy, sprawiają, że jadą oni na granicy swoich możliwości, na granicy szaleństwa. Wyobraź sobie pustki wokół linii mety w Kitzbuehel. Tak będzie. A tam normalnie jest kilkadziesiąt tysięcy osób. Teraz zawody będzie można oglądać z jednego balkonu w hotelu. Zjazd zobaczy więc ze stu kibiców. Wątpię, żeby ktoś chciał przekraczać swoje limity wiedząc, że na mecie nikt na niego nie czeka. To kibice napędzali mnie do największych zwycięstw.

– Poprzedni sezon był pierwszym bez Marcela Hirschera. Stawka się wyrównała, nie ma dominatora. Kogo uważasz za faworyta do zdobycia Kryształowej Kuli?
– Zawsze Alexisa Pinturault. Są też Alexander Aamodt Kilde i Henrik Kristoffersen. Bardzo wiele zależy od tego jak dobrze Kilde będzie w stanie jeździć w slalomach gigantach, a Kristoffersen w konkurencjach szybkościowych. Pintaurault zdobywa punkty we wszystkich dyscyplinach, może nieco mniej w zjeździe. Jest najbardziej uniwersalny. Z drugiej strony, jeśli spojrzysz w kalendarz zawodów, jest wyjątkowo mało konkurencji szybkościowych. I to może być problem dla Kilde. On musi wykosić konkurencję w zjeździe i supergigancie i dobrze jeździć slalomy giganty. Co najmniej tak, jak w zeszłym sezonie.

To kibice napędzają narciarzy, sprawiają, że jadą oni na granicy swoich możliwości, na granicy szaleństwa. Wątpię, żeby ktoś chciał przekraczać swoje limity wiedząc, że na mecie nikt na niego nie czeka.

– Co z Liechtensteińczykami? Po tym jak zakończyłeś karierę nie było nikogo, kto z powodzeniem wskoczyłby w twoje buty. W żeńskim narciarstwie mieliście Tinę Weirather, która też skończyła karierę. Kiedy zobaczymy waszych następców?
– Szanse na sukces to jeden procent. Jeśli w Liechtensteinie mamy dwudziestkę narciarzy, statystycznie żadnemu nie musi się udać. Z drugiej strony we mnie też mało kto wierzył. W męskim narciarstwie mamy dwóch zawodników. Daję im około dziesięć procent szans na wyniki w Pucharze Świata. Jestem pewny, że awansują kiedyś do trzydziestki PŚ. Potem jednak trzeba wskoczyć do piętnastki, dziesiątki, piątki i w końcu na podium. U pań mamy nową zawodniczkę, która zmieniła obywatelstwo ze szwajcarskiego na liechtensteińskie. W Szwajcarii Charlotte Lingg była wśród najlepszych w swoim roczniku. To może się udać.

– Na pewno jednak trzeba im czasu.
– Od czasu lat siedemdziesiątych zawsze mieliśmy kogoś, kto wygrywał w Pucharze Świata. Gdy karierę zakończyli Andreas i Hanni Wenzel oraz Paul i Willy Frommelt, był moment przerwy. Wszyscy obawiali się, że to koniec. Po czterech latach jadący z numerem 66 Markus Foser sprawił sensację i wygrał w Val Gardenie, co do dziś jest rekordem. Potem był Achim Vogt, potem ja i Tina Weirather. Jak na tak mały kraj to sporo. Wierzę, że dalej tak będzie.


– Nie boisz się, że jeśli przerwa od waszych sukcesów będzie zbyt duża, narciarstwo alpejskie przestanie być tak popularne?
– Tina Weirather była tu gwiazdą. Medalistką olimpijską, mistrzostw świata, zdobywczynią małej Kryształowej Kuli. Powinna być idolką. To, co daje mi do myślenia, to fakt, że chłopcy i dziewczynki nie chcą być jak ona. Powinniśmy mieć kilkadziesiąt talentów biorących z niej przykład. Dawniej mieliśmy grupę młodych narciarzy i każdy chciał być jak Hanni czy Andreas Wenzel. Każdy chciał tak zyskać popularność, być sławnym narciarzem. Teraz do bycia sławnym nie trzeba się tak wysilać, nie trzeba tyle czasu. Wystarczą social media. To szybsze i wygodniejsze. Nie musisz pracować, dostajesz pieniądze.

– Czasy się zmieniają.
– Zdecydowanie. Jeśli jesteś Rosjaninem i mieszkasz gdzieś daleko na Syberii i masz wybór: albo przez całe życie pracować w kopalni, albo zostać biegaczem narciarskim, zrobisz wszystko by trafić do kadry. Sport to nie tylko praca, to życiowe poświęcenie. Poświęcenie, które wcale nie musi dać ci sukcesu. Mało kto jest na to gotowy.

Tina Weirather i Marco Buechel – dwoje najbardziej znanych sportowców XXI wieku w Liechtensteinie (fot. PAP/EPA)
Tina Weirather i Marco Buechel – dwoje najbardziej znanych sportowców XXI wieku w Liechtensteinie (fot. PAP/EPA)

– Dawniej gdy było się leniwym, jeździło się na nartach, teraz siedzi się w social mediach?
– Doskonale mnie rozumiesz (śmiech – przyp. red). Czasy się zmieniły i bardzo mi się to nie podoba. Jestem wiceprezesem Liechtensteińskiego Związku Narciarskiego. Jesteśmy bogatym związkiem, zapewniamy młodym narciarzom wszystko. A potem słyszę, że danego dnia im się nie chce, że teraz nie mają motywacji. Już wtedy wiem, że szanse na karierę mają zerową. Wiem też, że gdzieś pewnie są zawodnicy, którzy dla takich możliwości zrobiliby wszystko.

– W Polsce narciarze sami muszą sobie opłacać przygotowania, jeśli chcą jeździć dla kadry.
– Powiedz im, żeby przyjechali do Liechtensteinu. My zapewniamy wszystko. I wcale nie mamy teraz wielu zawodników. I jest mi smutno wiedząc, ile inni by dali, by móc mieć wszystko na tacy.

Marco Buechel obecnie (fot. aut)
Marco Buechel obecnie (fot. aut)
Zobacz też
Alpejski Święty Graal. "Tu oddziela się herosów od... pacjentów"
fot. Gettyimages
polecamy

Alpejski Święty Graal. "Tu oddziela się herosów od... pacjentów"

| Inne 
20 lat minęło... Zobacz debiut Stocha w Pucharze Świata!
(fot. TVP1)

20 lat minęło... Zobacz debiut Stocha w Pucharze Świata!

| Skoki 
Walka o kolejne medale. Sprawdź piątkowy program w Planicy
Polscy skoczkowie podczas dnia medialnego (fot. Justyna Skubis/ TVP Sport)

Walka o kolejne medale. Sprawdź piątkowy program w Planicy

| Inne 
Pierwsze medale MŚ i treningi skoczków. Sprawdź czwartkowy program w Planicy
MŚ Planica 2023: program i terminarz w czwartek 23.03.2023

Pierwsze medale MŚ i treningi skoczków. Sprawdź czwartkowy program w Planicy

| Inne 
MŚ Planica: sprawdź program na środę. Polki wystąpią w kwalifikacjach
MŚ Planica 2023: terminarz w środę 22.02. O której godzinie starty Polaków?

MŚ Planica: sprawdź program na środę. Polki wystąpią w kwalifikacjach

| Inne 
Planica 2023. Monika Skinder przed MŚ: żal, że nie wystawiamy sztafety
(fot. TVP)

Planica 2023. Monika Skinder przed MŚ: żal, że nie wystawiamy sztafety

| Inne zimowe 
Lider kadry przyznaje: Planica? Wiemy, że to mekka skoczków
(fot. TVP)
polecamy

Lider kadry przyznaje: Planica? Wiemy, że to mekka skoczków

| Inne zimowe 
Rosjanie na MŚ w Planicy? FIS musiał się tłumaczyć...
Aleksander Bolszunow (fot. Getty Images)

Rosjanie na MŚ w Planicy? FIS musiał się tłumaczyć...

| Inne 
Jewhen Marusiak sensacją PŚ. "Na Ukrainie to... sport niszowy"
(fot. Getty)

Jewhen Marusiak sensacją PŚ. "Na Ukrainie to... sport niszowy"

| Skoki 
Kadra na MŚ liczy... dwie osoby. "W kraju pewnie nikt o mnie nie wie"
Peruwiańczycy w MŚ (fot. Materiał własny)
tylko u nas

Kadra na MŚ liczy... dwie osoby. "W kraju pewnie nikt o mnie nie wie"

| Inne 
Polecane
Najnowsze
Oto bohater Chelsea. Nie strzelił gola, za to...
Oto bohater Chelsea. Nie strzelił gola, za to...
| Piłka nożna / Liga Konferencji 
Cole Palmer (fot. PAP/Jakub Kaczmarczyk)
Miliony dla Chelsea. Ile zarobił triumfator Ligi Konferencji?
Ligi Konferencji 2024/25 – co daje wygrana? Ile UEFA płaci za zwycięstwo w LK? Zobacz kwoty
Miliony dla Chelsea. Ile zarobił triumfator Ligi Konferencji?
| Piłka nożna / Liga Konferencji 
Jedyna taka drużyna! Chelsea przeszła do historii piłki
Chelsea jest pierwszą drużyną w historii, która triumfowała we wszystkich europejskich rozgrywkach (fot. PAP/Jakub Kaczmarczyk)
Jedyna taka drużyna! Chelsea przeszła do historii piłki
| Piłka nożna / Liga Konferencji 
Liga Konferencji: zobacz wyniki i terminarz fazy pucharowej
Liga Konferencji 2024/25 – wyniki fazy pucharowej i terminarz meczów [AKTUALIZACJA]
Liga Konferencji: zobacz wyniki i terminarz fazy pucharowej
| Piłka nożna / Liga Konferencji 
Piast – Constract. Fogo Futsal Ekstraklasa: finał (#1) [SKRÓT]
fot. TVP
Piast – Constract. Fogo Futsal Ekstraklasa: finał (#1) [SKRÓT]
| Piłka nożna / Futsal 
Wielki sukces napastnika Jagiellonii. Został królem strzelców LK!
Klasyfikacja strzelców Ligi Konferencji – ranking 2024/25 [TABELA]
Wielki sukces napastnika Jagiellonii. Został królem strzelców LK!
| Piłka nożna / Liga Konferencji 
Pięć goli we Wrocławiu! Dominacja w finale Ligi Konferencji
Chelsea wygrała finał Ligi Konferencji (fot. Getty Images)
Pięć goli we Wrocławiu! Dominacja w finale Ligi Konferencji
| Piłka nożna / Liga Konferencji 
Do góry