| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa
Dariusz Czernik przez 25 lat był dziennikarzem sportowym, dziś jest prezesem Górnika Zabrze. Z szefem zabrzańskiego klubu rozmawiamy o Igorze Angulo, przeszłości dziennikarstwa i o czasach, gdy w Górniku stano wokół kuchenki gazowej, bo tylko tam było w miarę ciepło. A dziś przed zabrzanami kolejny ważny mecz. Transmisja spotkania z Rakowem Częstochowa od godz. 17:00 w TVP Sport, na TVPSPORT.PL i w aplikacji mobilnej.
Mateusz Miga, TVPSPORT.PL: – Jesteś opętany Górnikiem?
Dariusz Czernik, prezes Górnika Zabrze: – Słowo opętany źle się kojarzy, chyba nie jest właściwe. Szczególnie, kiedy mówimy o sporcie, który z natury ma budzić pozytywne emocje. Na pewno Górnik jest ważną częścią mojego życia. Spędziłem w tym mieście, blisko klubu w zasadzie całe dotychczasowe życie. Wychowałem się tuż obok stadionu. Gdyby nie trybuna, widziałbym mój stary dom z okna gabinetu, który obecnie zajmuję. Jako dzieciak przeciskałem się między szczebelkami w ogrodzeniu na boisko treningowe. A tam wielki Górnik! Zygfryd Szołtysik, Jerzy Gorgoń, Włodzimierz Lubański, Andrzej Szarmach…. Oglądaliśmy ich treningi i sami kopaliśmy w piłkę tuż obok. Górnik w naszym domu był obecny od zawsze. Ojciec świetnie zna „Zygę” Anczoka, spotykaliśmy się na różnych uroczystościach rodzinnych, a mówimy o najlepszym w historii polskiej piłki lewym obrońcy. Odkąd pamiętam – byłem na stadionie jako kibic, potem dziennikarz.
– A dziś jesteś prezesem klubu.
– Z tego powodu dziś Górnik jest obecny w moim życiu jeszcze bardziej, inaczej niż kiedykolwiek wcześniej, bo z racji pełnionej funkcji za wiele rzeczy biorę na siebie odpowiedzialność. Podpisem i sumieniem. Podejmując decyzję, pamiętam, że to coś więcej – przy szacunku dla kolegów po fachu – niż napisanie artykułu do gazety. Wpływa się na nastroje i emocje setek tysięcy ludzi, ma wpływ na życiorysy wielu młodych piłkarzy. A prowadzenie klubu nie jest proste, bo to materiał od sasa do lasa. Od rozmowy z panią sprzątającą szatnie po negocjacje z bankami, inwestorami i menedżerami. Od podejmowania decyzji prostych, po decyzje strategiczne, obliczone na lata i miliony, a do tego przecież sport jest nie do końca przewidywalny. To potężna materia, choć słyszałem teorię, że dobry prezes potrafi tak poukładać pracę, by potem być w klubie dwie, trzy godziny w tygodniu.
– To prawda?
– Ja jeszcze tego tak nie poukładałem, ale szczerze mówiąc, kompletnie nie widziałbym tak tej pracy. Mieszkam w Zabrzu – na stadion mam pięć minut jazdy samochodem. Codziennie spędzam w klubie po osiem, dziesięć godzin, wielu pracowników znam od lat. Taka forma pracy po prostu sprawia mi satysfakcję. Nauczyłem się takiego podejścia w gazecie, gdzie siedziało się jeszcze dłużej – nawet do północy.
– Prezes z nadania mógłby mieć inne podejście.
– Nie wiem, nie byłem i nie chcę oceniać, choć myślę, że każdy daje z siebie wszystko, co najlepsze. Mówię o moich poprzednikach, ale też innych klubach. Prawda jest taka, że prezesem jest się 24 godziny na dobę. Każdy pracownik klubu może do mnie zadzwonić o 22 wieczorem i zawszę odbiorę telefon. Skoro dzwoni to znaczy, że jest jakiś temat do rozwiązania. Mam w życiu to szczęście, że zawsze robiłem to, co lubiłem. Nigdy nie musiałem się zmuszać, by iść do pracy. Piłka i dziennikarstwo to moje pasje, Górnik jest częścią mojego życia. Rodzina – choć jest najważniejsza – doskonale to rozumie i wspiera.
Dariusz Czernik nowym prezesem Górnika Zabrze
— Górnik Zabrze (@GornikZabrzeSSA) January 27, 2020
Więcej ➡️ https://t.co/bbB8QSlCHn
⚪️🔵🔴
Tymczasem jeszcze dziś ... 🔜✍️🔥 pic.twitter.com/W6tbPQBTZa
– Co zostało z czasów przeciskania się przez płot i oglądania treningów?
– Treningi oglądam dziś mniej więcej z tego samego miejsca, co wtedy, ponad 45 lat temu. I cieszę się, że za rok będziemy mieć w tym miejscu trzecie, podgrzewane i oświetlone boisko, którego szczególnie teraz, w czasie ″COVID-owej″ zimy bardzo nam będzie brakować. Mam też wielką satysfakcję, że tamto oglądanie legend polskiej piłki przełożyło się po latach na przyjacielskie relacje, jakie udało się nawiązać ze Staszkiem Oślizło, Włodkiem Lubańskim, Gorgoniem, Banasiem czy Szołtysikiem. Tego nie zabierze mi nikt. W marcu wszyscy mieliśmy się spotkać z okazji pięćdziesiątej rocznicy gry Górnika w finale Pucharu Zdobywców Pucharu z Manchesterem City, ale ten mecz przegraliśmy z koronawirusem . Z kolei lata osiemdziesiąte to moje pokolenie. Byliśmy niemal równieśnikami, więc sukcesy odnosiliśmy niejako razem – oni na boisku, ja na trybunach. Jakiś czas temu wziąłem się za stworzeniem muzeum Górnika i sportu zabrzańskiego, bo taki klub musi mieć takie miejsce. Tym bardziej, że mamy bardzo dużo bezcennych eksponatów, zdjęć, pucharów, dokumentów, medali i... wspomnień. Teraz musiałem to odpuścić, bo nie byłbym w stanie na odpowiednim poziomie pogodzić tej pracy z rolą prezesa, ale temat wróci. Na pewno go nie odpuszczę.
–
I pewnie dzieciak przeciskający się przez płot nie uwierzyłby, gdyby ktoś mu powiedział, że kiedyś zostanie prezesem tego klubu.
– Dzieci mają raczej inne marzenia, choć jak każdy chciałem być wielkim piłkarzem, a potem drugim Janem Ciszewskim. Zresztą, jeszcze trzy, cztery lata temu też nie wpadłbym na to, że zostanę prezesem Górnika Zabrze. Byłem zastępcą redaktora naczelnego ″Sportu″ i szefem działu piłka nożna. To kolejny dowód na to, że życie jest nieprzewidywalne.
– Jako dziennikarz pisałeś głównie o Górniku. Stąd przynosiłeś do gazety najlepsze newsy. Teraz walczysz o to, by nie wypływały?
– W tamtych czasach gazetom powodziło się lepiej i dziennikarz najczęściej był odpowiedzialny za jeden klub. Ja miałem przypisanego Górnika, Rafał Zaremba - Ruch Chorzów, Darek Leśnikowski – GKS Katowice, Bogdan Nather to Jastrzębie i Odra Wodzisław, a jeszcze byli nasi korespondenci w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu, Poznaniu... ″Sport″ był naprawdę mocny, miał dobrych dziennikarzy. Kiedyś dziennikarz pojawiał się w klubie nawet kilka razy w tygodniu. Przecież nie było strony internetowej, komórek, portali. Jak sam się nie dowiedziałeś, to nikt za ciebie tego nie zrobił. Na Górnika zaglądałem w drodze do redakcji lub z powrotem. Oglądałem treningi i znałem tu wszystkich – prezesów, trenerów, piłkarzy, gospodarza, którym był wybitny medalista olimpijski z Montrealu Zbyszek Jaremski. Skromny człowiek, wielu piłkarzy nawet nie wiedziało, jak wielki sportowiec szykował im buty i spodenki.
– Ty znałeś wszyskich, a wszyscy znali ciebie.
– Mnie, ale też kolegów po fachu. Dziennikarz był blisko klubu, a nawet klubów. Nie zamykaliśmy się na jeden stadion. W modzie było mecze dziennikarzy z oldbojami, a ″Sport″ miał taką kadrę ludzką, że z niewielkimi wzmocnieniami wystawiał całą jedenastkę. Były więc mecze z Ruchem, Katowicami, Piastem... Najsłabiej pod tym względem zawsze było w Zabrzu. To podczas takich spotkań na boisku, a potem przy stole, człowiek poznał Jurka Wyrobka, Albina Wirę, Franka Sputa i dziesiątki innych fantastycznych ludzi. Było mnóstwo anegdot, żartów, historii, które pewnie nigdy nie ukażą się drukiem, nawet w dzisiejszych czasach, kiedy wynik jest często najmniej ważny. Trochę wszyscy jechaliśmy na jednym wózku, choć potem był mecz, oceny i komentarze. A potem telefony z uwagami, czasami pretensjami. W 1993 roku Jurek Dusik wymyślił szalony plan, byśmy w dwójkę z kolegą uczestniczyli w… treningach drużyn ekstraklasy! Wszyscy się zgodzili. Wtedy zagrałem sparing wewnętrzny w Górniku, Hutniku Kraków, Siarce Tarnobrzeg, Ruchu, Katowicach. Pamiętam, jak bezradny sfaulowałem Tomka Wałdocha. Trochę się wkurzył.
– Teraz dziennikarzy piszących jest coraz mniej. Mają pod sobą trzy, cztery kluby, w kolejce po rozmowy z zawodnikami przegrywają z telewizjami, które mają podpisywane umowy. To zaczęło się jakąś dekadę temu i trwa. Teraz zmagamy się z COVID-em, ale już wcześniej na treningi nie przychodził żaden dziennikarz, a na nasze konferencje prasowe przyjeżdżało po dwóch-trzech, czasami jeden! Reszta nie ma czasu, lub czeka, co wrzuci do sieci klub. Kiedyś na konferencje przyjeżdżało po kilkunastu dziennikarzy… Dziś po prostu ich nie ma. Prasa przeżywa ogromne problemy i trudno będzie to zmienić. A wycieki informacji? Staram się być szczelny, ale z drugiej strony wiem, że dziennikarze z tego żyją i bardzo szanuję tych, którzy czegoś się dowiedzą. Wiadomo też, że jest coś takiego jak przeciek kontrolowany, ale generalnie szczelność w klubie jest potrzebna. Jak w rodzinie.
–
Słyszałem wiele razy argument, że ″Transfer padł, bo nazwisko wypłynęło do mediów″. Nie chcę mi się w to wierzyć. Jeśli obie strony byłyby zdecydowane, nie przeszkodziłaby im publikacja w gazecie.
– Też tak myślałem, ale życie nauczyło mnie, że może być inaczej. Kilka razy usłyszałem z innych klubów, że włączyliby się do negocjacji, gdyby wiedzieli, że rozmawiamy z danym zawodnikiem. Nie mówię, że tak jest zawsze, ale transfery naprawdę lubią ciszę. A jeśli dziennikarz się dowie, to nie mam zamiaru się obrażać. Czasem dzwonią i mówią nazwisko, kwoty, długość umowy. Szacun! Choć wiem, że to raczej praca menedżerów.
– Często nazwisko się nie zgadza?
– Czasami są takie strzały kulą w płot, że zastanawiam się, skąd on to wziął! Często jednak jest tak, że dziennikarz pozna nazwisko, które było na tapecie tydzień temu, a dziś tematu nie ma. A uwierz mi, że czasami w ciągu dnia ktoś jest blisko klubu rano, by wieczorem zostać wykreślonym z notesu.
– Wróćmy do branży dziennikarskiej. W ″Sporcie″ spędziłeś 25 lat. Widziałeś z bliska wszystkie kłopoty gazety i kolejne akcje ratunkowe. W pewnym momencie założyliście nawet spółkę dziennikarską. To długa i skomplikowana historia.
– Przede wszystkim pamiętam rzeczy przyjemne, a było ich mnóstwo. ″Sport″ to część mojego życia. Prezesem Górnika jestem krótko, a do ″Sportu″ trafiłem w 1990 roku jako student i kawaler. Odchodząc byłem siwym facetem z trójką dorosłych dzieci. Tam dorosłem też jako człowiek. Dzięki tej gazecie poznałem świat, byłem na trzech kontynentach, dziesiątkach legendarnych stadionach i to w czasach, kiedy nie leciało się do Londynu czy Dortmundu za 29 złotych. Oprócz Górnika, przez wiele lat zajmowałem się reprezentacją. W tym trudnym okresie – lata dziewięćdziesiąte, początek dwutysięcznych. Pierwszy raz na Wembley byłem, kiedy Marek Citko ″odczarował″ ten stadion po raz pierwszy od gola Jana Domarskiego. Przez kilkanaście lat byłem na wszystkich meczach kadry w Polsce i wielu ważnych za granicą, dwukrotnie na mistrzostwach Europy, raz na mistrzostwach świata.
– Z Polakami w Korei.
– Tak. Tam doznałem najpoważniejszej kontuzji na całych mistrzostwach. Podczas meczu dziennikarzy z Warszawy kontra reszta Polski zderzyłem z człowiekiem od was, Sebastianem Szczęsnym. On taki byk... Koledzy podbiegli, ″Wstawaj, jaja sobie robisz″, ale ja wiedziałem, że nie dam rady, bo coś chrupnęło. Na trybunach siedział cały PZPN – Zbigniew Boniek, Michał Listkiewicz, byli też lekarze kadry na czele z doktorem Stanisławem Machowskim. Prezes Boniek pewnie tego po 18 latach nie pamięta, ale podbiegł i od razu stwierdził, że zerwałem więzadła, prawdopodobnie wszystkie jakie są w lewej nodze. I tak było. Do kraju wróciłem z reprezentacją, rządowym Tupolewem. To był czas nawiązywania fantastycznych znajomości. Z Jurkiem Brzęczkiem do dziś jestem na SMS-ach, ale też znamy się od trzydziestu lat. Te relacje dał mi ″Sport″, jeszcze sprzed igrzysk w Barcelonie.
–
Ale były też w gazecie trudne momenty.
– Najtrudniej było w 2005. Jak dziś opowiadam tę historię, to każdy łapie się za głowę. Nowy wydawca chciał nas zamknąć z dnia na dzień. Przyjechali we wtorek i powiedzieli, że w środę gazeta już nie wyjdzie. ″Dziś wydaliście ostatnią gazetę″ – usłyszeliśmy. Nie dali nam nawet szansy, by na łamach pożegnać się z czytelnikami. Co zrobiliśmy? Wydaliśmy tę gazetę sami, za własne pieniądze, już następnego dnia. Wydawca puścił w eter informację, że gazeta już się nie ukaże, tymczasem na drugi dzień znów była w kioskach. Tak ruszyło i zostało. Kilku kolegów z Warszawy dzwoniło wtedy i proponowało, że pomogą mi znaleźć pracę, ale podziękowałem. To był mój dom.
–
″Sport″ miał wtedy przestać istnieć.
– A my daliśmy tej gazecie koleje piętnaście lat życia. I mam nadzieję, że będą kolejne. Dobra gazeta sportowa to wartość.
″Dziś wydaliście ostatnią gazetę″ – usłyszeliśmy
–
Tylko prawie nikt ich nie kupuje.
– To prawda. ″Przegląd Sportowy″ też ma problemy. Za nich także trzymam kciuki. OK, czasu nie cofniemy, sportowy papier przegra z internetem, bo sport to szybka informacja, a gazety codzienne mają problem, by wypracować formułę zachęcającą czytelnika do refleksji, analizy. Szczególnie w czasach, kiedy wszystko żyje jeden-dwa dni. Mecz kadry był w środę, ale już w piątek rusza liga, a za pięć kolejnych dni Liga Mistrzów. Sam teraz często korzystam z internetu, choć jestem zdecydowanie z pokolenia papieru. I widzę wiele świetnych tekstów, choć często za... długich. W gazecie strony nie naciągnąłeś, wywiad czy materiał musiał być bardziej zwarty. W sieci można pisać i pisać, pytanie kto dotrwa do końca... Mam zresztą wrażenie, że ta rozmowa też w końcu się czytelnikom znudzi.
– A ja mam wrażenie, że przynajmniej część z nami zostanie. Kupujesz ″Sport″ codziennie?
– Mamy gazetę w klubie. Przewrotnie zapytam, czego nowego dowiem się ze ″Sportu″ o Górniku?
–
Możesz się pośmiać, jeśli czegoś niewiedzą.
– Fajny komentarz zawsze chętnie przeczytam. Ale nie będę się śmiał, jeżeli nie mówimy o jakiś totalnych głupotach. Podziwiam wszystkie media sportowe za to, że przetrwały czas, kiedy w marcu i kwietniu sport w zasadzie przestał istnieć. Grała tylko liga białoruska.
– Publicystyka, reportaż – chyba tak można zatrzymać czytelnika przy papierze.
– To pytanie, które wraca od kilkunastu lat. Po co wyniki w gazecie, jeśli dzień wcześniej można je sprawdzić w internecie, a nawet zobaczyć bramki kilka minut po meczu? Liga jest cała na żywo, z wywiadami i analizami. Dobry komentarz, ciekawy reportaż zawsze się obronią. Ale do tego potrzebni są dobrzy ludzie, którzy mają talent, ochotę i czas. Dwadzieścia, trzydzieści lat temu człowiek co chwilę jeździł w delegację. Kiedyś spędziłem tydzień w Grodzisku, pięć dni w Tarnobrzegu itd. Dziś dominuje telefon, ale to i tak lepsze niż przepisywanie internetu. Na ″dłubanie″ przy temacie często nie ma czasu. Ty przyjechałeś porozmawiać, ale najczęściej jest to telefon, krótka rozmowa, bez zgłębiania tematu.
– W jakiej technologii wydawaliście ″Sport″, gdy się tam pojawiłeś?
– Pamiętam starą drukarnię w Katowicach, w której od wielu lat jest fantastyczna dyskoteka. Pamiętam ręce brudne od ołowiu i dyżury do północy. To była typowa zecernia, prawdziwa drukarnia, jak z XIX wieku. Coś niesamowitego... Korzystaliśmy z technologii, która miała już wtedy pewnie pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat. Ale załapałem się na absolutną końcówkę. Może pół roku. Potem weszły komputery. Jeden ze starszych dziennikarzy nie mógł tego wszystkiego łapać i zaczął narzekać. ″Na co nam te komputery? Jaki to ma sens? To tylko spowalnia pracę! Na maszynie jest przecież szybciej″.
– A nadawanie relacji z delegacji?
– Jak tak drążysz temat, to wychodzi na to, że jestem z ery kamienia łupanego, a przecież jeszcze pisze kilu moich starszych kolegów i wzorów do naśladowania, choćby Stefan Szczepłek. Relacje? To oczywiście było przed erą telefonów komórkowych.
– Telefon stacjonarny i dyktowanie tekstu maszynistce siedzącej w redakcji?
– Z maszynistkami zawsze było wesoło. Pewna historia była wspominana w naszej redakcji przez lata. Jeden z kolegów obsługiwał turniej tenisowy w Sopocie. Nadał korespondencję telefonistce, po czym tekst trafił w ręce redaktora prowadzącego. Ten od razu chwycił za telefon.
– Jacek, co za bzdury piszesz? ″W Sopocie się piło od rana?″ Jak pijecie to OK, ale czemu o tym piszesz?
– Andrzej to nie tak. Ja nadałem ″W Sopocie siąpiło od rana″.
– Świętej pamięci Wojtek Gorczyca, nasz człowiek z Krakowa, nadawał wyniki IV czy V ligi polskiej z Budapesztu, dokąd pojechał na Spartakiadę Armii Zaprzyjaźnionych w boksie. Stamtąd dzwonił telefonem stacjonarnym do małych klubów w Polsce, pytał trenerów o wyniki i składy, a potem przekazywał to wszystko do redakcji. Przez pierwsze lata moją główną robota było zajmowanie się III ligą. Od trenerów zbierałem wyniki i opisy meczów, a potem powstawała z tego cała kolumna. Dzięki temu znałem wszystkich trenerów, niektórzy z nich pracowali potem w Ekstraklasie.
O Jezu, to można dużo opowiadać!
– Śmiało!
– Mój pierwszy wyjazd z telefonem komórkowym. Trzeba było pojechać do Poznania obskoczyć mecz Warty, bo Andrzej Kuczyński był na urlopie, więc ktoś musiał siąść na trybunach, by zobaczyć i napisać. Wezwał mnie nawet nie redaktor naczelny, a sam szef wydawnictwa. ″Panie Darku, daję panu coś co jest warte tyle, co dobry samochód″ – powiedział i wręczył mi telefon komórkowy.
– Duży?
– Pięciokilogramowa walizka. Pojechałem z nią do Poznania, pociągiem z przesiadkami. Koniec meczu. Stary stadion Warty, robi się ciemno, a ja na opustoszałym targowisku rozkładam tę komórkę i tylko patrzę, czy ktoś mi jej nie gwizdnie. Jak po raz pierwszy nadawałem relację z Londynu, to telefonistka zadzwoniła do mnie do budki telefonicznej. Odebrałem i stamtąd przed 45 minut dyktowałem z ręcznie zapisanych kartek. Gdy z GKS Katowice pojechałem do Lizbony, to w ogóle nie wiedziałem jak nadać relację z meczu, bo na stadionie nie było żadnego biura prasowego. Na bezczelnego wszedłem do gabinetu, chyba prezesa Benfiki. Siedziała tam tylko sekretarka, powiedziałem, że muszę zadzwonić i jako jedyni mieliśmy relację z tego meczu. Nikt inny nie był w stanie się połączyć. Długo tak można…
– Romantyczne czasy. Ty zaczynałeś od pisania o III lidze. Dziś ludzie chcą zaczynać do Ekstraklasy albo jeszcze lepiej – reprezentacji Polski.
– Romantyczne, bo byliśmy młodzi, poznawaliśmy świat po upadku komuny, ale też mam świadomość, że piłka polska z tym trudnym okresem miała problem, by sobie poradzić. Myślę o kasie, ludziach, o tym jak wyglądały stadiony. Czy nie pisaliśmy o meczach, które były podejrzane? Czkawka w wielu klubach trwa do dziś. Ale wróćmy do naszego zawodu. W ″Sporcie″ przychodziły czasem wnioski adeptów dziennikarstwa. Pisali, czym chcieliby się zajmować. Najczęściej reprezentacją Polski i pisaniem felietonów. A może zacząłbyś od okręgówki? Na to już nie było chętnych. Będę jednak ostatni, który powie, że kiedyś było lepiej. Jak ja zaczynałem pracę to też słyszałem, że w latach sześćdziesiątych było lepsze dziennikarstwo. Dziś też są bardzo zdolni ludzie, tylko trzeba im stworzyć możliwości pracy. Każde pokolenie ma swój czas, kibicuję wszystkim, którzy wybrali ten piękny zawód.
– Po przejściu na drugą stronę barykady łatwo było ci poukładać stosunki z kolegami dziennikarzami? Pojawiły się jakieś tarcia? Domagali się informacji?
– Nie, poszło bardzo płynnie. Trzeba być uczciwym wobec siebie i kolegów. Zaufanemu koledze czasem przekazałem prywatnie jakąś informację, ale wiedziałem, że nie powtórzy tego nawet żonie przy kolacji. Obowiązuje wzajemny szacunek. Drzwi mojego gabinetu dla dziennikarzy zawsze są otwarte, poza tym najczęściej mówimy o kolegach, których znam 15-20 lat. Wielu było w ″Sporcie″ moimi podwładnymi, ale przede wszystkim kolegami z jednego pokoju, z kilkoma studiowałem, zwiedziliśmy Polskę i trochę Europy.
– Kalkulowałeś jako dziennikarz? Miałeś jakąś informację, ale wiedziałeś, że jeśli ją opublikujesz to się spalisz i odpuszczałeś? Przecież wiedziałeś, że na drugi dzień znów pojawisz się na Górniku.
– Rzeczy transferowych nie „chomikowałem”. To nasz obowiązek wobec czytelnika. Miałem pewien układ ze świętej pamięci Krzysiem Majem. Jeśli czegoś dowiedziałem się od niego, to zachowywałem dla siebie. A jak z innego źródła – szło do gazety. Byłem blisko klubu, więc znałem wiele obyczajowych historii, ale takie dziennikarstwo nigdy mnie nie interesowało. Pewnie stąd zaufanie tych ludzi do mnie i wciąż świetne relacje. Byliśmy przyjaciółmi. Zdarzały się jednak trudniejsze momenty. Ktoś dzwonił i pytał, czy nie napisałem za ostro. ″Darek, znamy się, a tu taka krytyka″. A co miałem napisać po porażce 0:5 albo czterech przegranych z rzędu? Taka rola dziennikarza. Mamy pisać tak, jak jest. Nie podpowiadałem za to zwalniania trenerów, piłkarzy czy prezesów. To nie jest takie proste. Oczywiście musimy pokazać plusy i minusy, ale namawiać kogoś, by wyrzucił innego człowieka z pracy? Ktoś równie dobrze mógłby powiedzieć, żeby ciebie zwolnili, bo coś słabego napisałeś. Teraz też widzę, że nawet najlepiej poinformowany dziennikarz wielu rzeczy nie wie, nie zna niuansów, otoczki pewnych zdarzeń i działań. Zawsze twierdziłem, że świat nie jest czarno-biały. To się sprawdza.
– Opinia takich dziennikarzy jak ty w pewnym momencie robi się dla kibiców danego klubu bardzo ważna. Klub też to widzi.
– To prawda. Najważniejsze, by być przed sobą uczciwym, ale ja też nie jestem nieomylny. Pamiętam, kiedy pretensje do mnie miał Adam Nawałka.
– O co?
– Że go zwalniałem! Haha, był taki moment. Uważałem, że coś się przegrzało i ta misja się skończyła. Pomyliłem się, trener świetnie z tego wyszedł. Pamiętam też, że pisząc dawałem do zrozumienia, że minął w Górniku czas Leszka Ojrzyńskiego. Choć nigdy wprost – zwolnijcie go!
– Długo biłeś się z myślami, czy korzystać z oferty Górnika? To chyba jest bilet w jedną stronę, bo podejrzewam, że nie chciałbyś już wracać do pisania.
– Świadomie zamknąłem ten rozdział. 25 lat w zawodzie, pięćdziesiątka na karku... Uznałem, że jeżeli teraz nie odejdę, to już pewnie nigdy. Był rok 2017. Dziennikarstwo to dla mnie wyjazdy, spotkanie z człowiekiem… Prowadzenie gazety, czy kierowanie działem było OK, robiłem to zresztą wiele lat, ale w pewnym momencie pojawia się rutyna, zmęczenie materiału. Z racji problemów finansowych gazety pole działania było mocno ograniczone. Moje pokolenie przestało grać w piłkę, pojawili się zawodnicy w wieku mojego syna. To już nie było to. Zmiana odbyła się świadomie i płynnie, bo najpierw zacząłem pracę w muzeum, a jednocześnie rozpocząłem współpracę z klubem, dostałem biurko obok pokoju Staszka Oślizło. Od tego czasu minęły trzy lata. Zdobyłem bagaż doświadczeń, który pomógł mi w podjęciu decyzji, która nie była łatwa. Najpierw odmówiłem, poprosiłem o więcej czasu do namysłu. Mieszkam w Zabrzu i nigdzie się stąd nie wybieram. Kibiców Górnika spotykam na każdym kroku. W sklepie, na spacerze, dzwonią. Znamy się, rozmawiamy, wiem jakie są ich oczekiwania, jak mocno żyją Górnikiem. Dlatego wiedziałem, z jaką odpowiedzialnością wiąże się wejście do klubu. Najpierw był zarząd, potem propozycja objęcia fotela prezesa. To nie stało się z dnia na dzień, ale potoczyło na tyle naturalnie, że nie miało miejsca zderzenie ze ścianą. Raczej z Covid-19, który zainfekował nas miesiąc po mojej nominacji. I bardzo zmienił pracę każdego zarządu. Na pewno nie na łatwiejszą.
–
Mówisz o odpowiedzialności, a tu pojawiła się taka w dosłownym znaczeniu. Wszedłeś do zarządu klubu, który wciąż ma spore długi. W ostatnim roku to było ″raptem″ 48 mln złotych, choć wiadomo, że większość to dług wobec miasta.
– Musimy rozróżniać rodzaj długu. To dług długoterminowy, który został rozpisany na kolejne lata, jest regularnie spłacany i nie spędza snu z naszych powiek – pieniądze na spłatę obligacji są zabezpieczone. Dwa ostatnie lata Górnik, jako jeden z niewielu klubów w lidze zamykał na plusie. To zrobiło wrażenie. Tym bardziej na osobach, które znały historię Górnika sprzed dziesięciu czy piętnastu lat, kiedy więcej niż o wynikach sportowych mówiło się o długach i drżeniu o licencję. Ten rok będzie trudniejszy ze względu na COVID, ale staramy się, by rany jak najmniej krwawiły.
–
Ile Górnik stracił przez pandemię? To jeden z tych klubów, gdzie kibice są ważnym elementem. Teraz przed nami znów granie przy pustych trybunach.
– Poczekajmy do końca roku, ale już teraz mówimy przychodach mniejszych o kilka ładnych milionów. A skoro są mniejsze przychody, to trzeba zmniejszyć wydatki, jednocześnie szukając innych źródeł finansowania. To robimy, choć nie jest łatwo, bo problemy ma nie tylko Górnik. Powiem tak: oby nie było gorzej! Na meczu z Wisłą Kraków pojawiło się 12 tysięcy widzów, a wszystkie bilety sprzedaliśmy dzień przed meczem. To dało wiarę, że kibice chcą wrócić na stadion. I że na tych meczach cokolwiek można zarobić. Ale już mecz z Rakowem? Zero! Potem gramy z Piastem. W normalnych czasach to są mecze na dwudziestotysięczną frekwencję i fantastyczne obroty w sklepie. Nie będzie jednego i drugiego. Są też straty, które bardzo trudno policzyć. Weźmy na przykład nasz plan na Pawła Bochniewicza. Podpisaliśmy z nim dwuletnią umowę i zakładaliśmy, że w sezonie 2019/20 zrobi postęp, trafi do reprezentacji i pojedzie na Euro. W zasadzie wszystko się udało, oprócz tego, że Euro się nie odbyło. Gdyby Paweł pojechał na mistrzostwa, pewnie sprzedalibyśmy go za kwotę dwukrotnie lub trzykrotnie wyższą niż tę, którą uzyskaliśmy.
– Ale i tak nie możecie narzekać. Nie wszystkie kluby w Ekstraklasie mogą liczyć na takie wsparcie ze strony miasta.
– Od kilku lat staramy się działać tak, by wsparcie miejskie na bieżącą działalność było minimalne. Wiemy, jakie kłopoty mają miasta w obecnych czasach. Nas też COVID wepchnął w kłopoty, ale nie miałbym sumienia, gdybym poszedł teraz do magistratu prosić o pieniądze na wypłaty dla piłkarzy. Przecież dobrze wiem, jaka jest sytuacja w szkołach czy szpitalach. Dziś pomoc miasta nadal jest ogromna, ale polega głównie na spłacie obligacji, szukaniu kontaktów i otwieraniu różnych drzwi. I tak powinno to funkcjonować. Chcemy, aby Górnik wychowywał piłkarzy, którzy dadzą nam jakość sportową, a potem także pieniądze z transferów. I po cichu, małymi krokami, idziemy w tym kierunku. Nie stać nas na otwarcie akademii za 60 mln złotych, ale to nie znaczy, że nie pracujemy i się nie rozwijamy. Po cichu przygotowaliśmy dwa boiska trawiaste, a wsparcie miasta polega dziś na tym, że w Zabrzu mamy otwarte cztery inwestycje związane z infrastrukturą sportową. Ruszamy niebawem z budową podgrzewanego boiska z oświetleniem.
–
To inwestycja dotowana z budżetu centralnego?
– Tak. Aby tak się stało, miasto wykonało wcześniej ogromną pracę i znalazło 50 procent wkładu własnego. W tej chwili kończy się wymiana nawierzchni w hali przy ulicy Matejki. To jedyne pełnowymiarowe boisko piłkarskie w hali w Polsce! Kiedyś grało tam Auxerre z Erikiem Cantoną, zresztą byłem jako kibic na tym meczu. Francuz tak się wściekł na kibiców Górnika, że zdjął spodenki, wypiął się i pokazał nam gołe tyłek! Wymiana murawy w hali to będzie wydarzenie w skali kraju. W Polsce są pełnowymiarowe boiska pod balonem, ale w hali nie ma ani jednego. Kolejna inwestycja – lada dzień nastąpi rozstrzygnięcie przetargu na budowę balonu ze sztuczną murawą i szatniami. Podjęta została także decyzja o wymianie trawy w ośrodku Walki Zabrze. To cztery duże inwestycje warte w sumie około 20 milionów, a do tego dochodzą dwa wspominane boiska dla zespołu rezerw. Wiem, że medialnie fajnie wygląda, gdy ktoś otwiera nowiutką akademię za grube miliony, ale nas dziś na to nie stać.
– Ale nie można stać w miejscu.
– Trzeba się rozwijać, bo inni nie śpią i pokazują, że innej drogi nie ma. Dla mnie największą porażką nie jest przegrany mecz Górnika. Oczywiście boli, ale to jest sport. Największą porażką jest wyjazd uzdolnionego 16-latka ze Śląska. Gdy słyszymy od niego, że kibicuje Górnikowi, rodzice też, chodzą na mecze, ale w naszym klubie nie widzieli takich warunków do rozwoju jak w klubie X. Chcemy to zmienić, aby wszyscy najbardziej uzdolnieni piłkarze z regionu trafiali do Górnika. Do tego trzeba mieć bazę, ludzi i plan pracy. To droga, która sprawi, że nasz klub prędzej czy później wróci na swoje miejsce. Nasze ambicje sięgają tego, by Górnik regularnie był w pierwszej piątce najlepszych klubów w Polsce. Chcemy stworzyć klub, który bez względu na nazwisko prezesa, będzie mieć taką siłę własną, że poradzi sobie bez wsparcia miasta.
– Promowanie lokalnych talentów to była tożsamość Górnika przez lata. Szkoda, że zostało to potem zgubione. Jak daleko wstecz sięgają długi?
– Dziś trudno to określić. Cały proces został zakończony trzy lata temu, gdy miasto pokryło narastający przez lata dług obligacjami oraz podniesieniem kapitału. Jest gwarancja spłaty tego zadłużenia i dla mnie ten temat jest zamknięty. Trzy lata temu pozbyliśmy się tego balastu, który oczywiście w księgach widać, ale nie wpływa na bieżącą działalność. Teraz nasza rola polega na tym, by sobie radzić.
–
Ile razy pisałeś jako dziennikarz, że Górnik jest blisko upadku? Początek XXI wieku był bardzo trudny. Rosnące długi, nietrafione inwestycje, zmieniający się prezesi, dziwne układy właścicielskie. W pewnym momencie nikt nie wiedział nawet gdzie są akcje klubu...
– Szczerze? Dziś na to patrzę i czasami nie wiem, jakim cudem ten klub przetrwał. Przetrwał na poziomie ekstraklasy, bo takie kluby, z taka tradycją i z takimi kibicami, będą zawsze. Pytanie tylko, gdzie i w jakiej kondycji. Nie zapomnę takiej sceny. Styczeń, jakieś dwadzieścia lat temu. Przyjechałem do klubu na pierwszy trening, ale piłkarze w ramach strajku nie wyszli na boisko. W starym budynku klubowym w miarę ciepło było tylko w kawiarence. Pani Iwonka włączyła gaz, by nas ogrzać. Przyszedł do nas Staś Oślizło i tak staliśmy w kilka osób wokół kuchenki – bo już 5 metrów dalej było minus kilka stopni – zastanawiając się, w którą stronę to pójdzie. Górnik był wtedy bardzo blisko zapaści, ale wciąż dostawał licencję. Przymykano oko, bo to Górnik, Tak samo było przez lata z Ruchem, Polonią, kilkoma innymi zasłużonymi klubami.
– Dziś problemy są inne. Zdradzisz jak to było na koniec z Igorem Angulo i jego niedoszłą obniżką zarobków na czas pandemii?
– Ten temat bym zostawił. Igor zapracował na to, by stać się częścią historii Górnika. Okoliczności naszych rozmów z marca niech zostaną w klubie. Dziwię się, że w niektórych klubach zrobiono z tego pokazówkę, choć niczemu to nie służyło. A odejście Igora? W grudniu dostał od nas dwie propozycje. Obie były rekordowe na nasze możliwości. W Górniku nikt w najnowszych czasach nie zarabiał takich pieniędzy. No chyba, że w 2008-2009 roku, bo o wysokości niektórych tamtych kontraktów i życiu ponad stan mówiono bardzo dużo. Zaproponowaliśmy godziwe pieniądze piłkarzowi, który chciał dwuletnią umowę, więc grałby u nas do 39 roku życia. Wiedzieliśmy, że to dla nas ogromne ryzyko. Temat wrócił w kwietniu. Siedliśmy do rozmów, ale powiedziałem, że nie dołożymy ani euro do oferty z grudnia. Tym bardziej, że był już COVID i nawet nie wiedzieliśmy, kiedy wrócimy na boiska. Mimo to, lojalnie powtórzyliśmy ofertę z grudnia, a Igor grzecznie podziękował. Miał już wtedy ofertę z Indii. Mnie więcej wiemy, jaka była jej wartość i wcale mu się nie dziwię, że z niej skorzystał. Żaden polski klub by mu tyle nie zapłacił.
Nie wiem, jakim cudem ten klub przetrwał.
– A potem ruszył nowy sezon i okazało się, że Górnik bez Angulo radzi sobie bardzo dobrze. Nie powiem, że jest silniejszy, ale odpowiedzialność rozłożyła się na większą liczbę piłkarzy, strzelacie sporo goli.
– Skłamałbym mówiąc, że nie mieliśmy obaw. Zdaję sobie sprawę, co by pisano, gdybyśmy w pięciu pierwszych meczach nie strzelili gola. ″Nieodpowiedzialni ludzie w Zabrzu. Jak mogli puścić Angulo?″. To jest normalne, ale... Jeszcze dwa miesiące temu czytałem, że Legia jest królem letniego polowania i przeprowadziła najlepsze transfery od lat. Od dwóch tygodni czytam analizy często tych samych dziennikarzy, dotyczące błędów Legii w trakcie okienka. A krytyka Jurka Brzęczka? Czasami poniżej pasa i mówię to jako już były, ale dziennikarz. Media mają prawo od oceniania, ale przecież to nie jest tak, że dwa miesiące temu coś było fantastyczne, a teraz jest fatalne. I odwrotnie. U nas też było wiele niewiadomych. W okresie przygotowawczym nie rozegraliśmy ani jednego sparingu, a trener Marcin Brosz postanowił zmienić ustawienie. Przetestował to tylko w gierkach wewnętrznych i potem w meczu z Jagiellonią w Pucharze Polski. I nagle zaczęło ″żreć″.
– Pytań było dużo. W osobie Pawła Bochniewicza straciliśmy świetnego piłkarza, ale też człowieka, którego bardzo szanujemy. Gdy odchodził z klubu przyjechał ze zgrupowania reprezentacji i zadzwonił, czy może wpaść na kawę pogadać i się pożegnać. Zdradzę, że w marcu był pierwszym, który powiedział „obniżajcie mój kontrakt, bo trzeba pomóc Górnikowi”. Potem zrobili to inni. Ilu piłkarzy by tak się zachowało? W sobotę zadebiutował w Heerenveen, a już dzień później był na naszym meczu, by pożegnać się z kibicami. Odbyliśmy wtedy bardzo długą rozmowę. Powiedział m.in., że kibice muszą mieć świadomość, że przez trzy lata na Igora pracował cały zespół, styl gry był ustawiony pod niego. Po jego odejściu kibice powinni zwrócić uwagę choćby na pracę wykonywaną przez Aleksa Sobczyka, który jest pierwszym obrońcą i pomaga drużynie, bo ona jest najważniejsza. To pozwala zupełnie inaczej rozłożyć akcenty. Paweł powiedział, że wcale nie jest zaskoczony tym, jak drużyna zareagowała na odejście Igora. Najłatwiej policzyć komuś gole i asysty, ale drużyna to coś więcej.
–
Nie boisz się, że Marcin Brosz w końcu się zniechęci? Wiem, że to codzienność trenerów w wielu polskich klubach, ale jednak Brosz w Górniku nie ma łatwego życia. Pewnie chciałby, aby te ubytki były trochę mniejsze, a zyski ciut większe.
– Wiem, bo często o tym rozmawiamy. I on na to zasługuje. Ale żyjemy w Polsce, mówimy o Górniku. Latem niemal każdy klub stracił kilku kluczowych piłkarzy. Nie osłabili się tylko ci, którzy mieli słaby sezon i nikogo nie wypromowali. Codzienność polskich klubów jest trudna. Każdy patrzy, kiedy kończy się kontrakt zawodnika. Piłkarz, menedżer, inny klub, a przede wszystkim my. Przedłuży, czy nie przedłuży? Za rok odejdzie za darmo? Może więc sprzedawać teraz? Czekać? Czasem trzeba iść na ustępstwa, innym razem należy być nieustępliwym. A na koniec i tak nie wiesz, która decyzja była dobra. Na siłę, czasami pod presją otoczenia przedłużysz kontrakt, a za pół roku uznasz, że to nie miało sensu, bo piłkarz obniżył loty, a oferowany wcześniej milion euro przeszedł obok nosa. Mam wielki szacunek dla Marcina. Zasłużył, by ta drużyna była bardziej stabilna i próbujemy to zrobić. Świadczy o tym choćby fakt, że Jesus Jimenez wciąż jest z nami, a z Nowakiem czy Sobczykiem podpisaliśmy długoletnie umowy.
– Jimenez mógł odejść?
– Gdybyśmy chcieli, to myślę, już nie grałby w Zabrzu. Zależało nam jednak, by został, bo drużyna zaczęła dobrze funkcjonować, a latem odeszło dziesięciu piłkarzy. Każdy trener chce mieć najlepszych piłkarzy. To normalne. Pamiętam jak Adam Nawałka namawiał Arka Milika, by jeszcze rok został w Zabrzu. Trener miał rację. Arek przydałby się Górnikowi, a i sam nie był gotowy na wyjazd. Trzeba umieć godzić interesy wszystkich, szukać kompromisów, ale nadrzędny musi być klub, bo piłkarze, trenerzy i prezesi prędzej czy później odejdą. Nie ma ludzi niezastąpionych, a klub ma trwać, stawiać sobie coraz wyższe cele i rozwijać się na miarę możliwości. Po to każdego dnia przychodzimy do pracy.