Minęła dwudziesta pierwsza. Zimny wieczór, włączone ozdobne piecyki, a pod parasolami żywego ducha. Kelnerka wyraźnie ożywiona, bo kolega z baru zapytał ją podchwytliwie: – A ty wiesz, kogo obsługujesz? To słynny bramkarz reprezentacji w piłce ręcznej – Sławek Szmal.
– Dobry wieczór. Od dawna chciałem być ze szmalem na ty!
– Nigdy nie przywiązywałem dużej wagi do nazwiska, a na podwórku przezywali mnie szmalec. Potem przestało mi to przeszkadzać. Już gdy byłem sportowcem, były niby dowcipne tytuły typu "Szmal zadecydował" i temu podobne, i zaczęło mi się to nawet podobać. Nazwiska nikt sobie nie wybiera. No to Sławek jestem!
– Imię dobrze pamiętam! Miło mi i niech tak będzie do końca rozmowy. Jerzy jestem, dla przyjaciół Jurek. A wracając do twego nazwiska, to Szmal nie wszędzie kojarzy się z pieniędzmi...
– Tak. W Niemczech nie rozumiano, gdy mówiono do mnie "Kasa". To Marcin Lijewski wymyślił to przezwisko.
– Najprostsze skojarzenie...
– Tak, tylko jak to przetłumaczyć na niemiecki? Trzeba było najpierw wytłumaczyć, że ten szmal to nie oznacza wąski i wziął się ze slangu. A oznacza pieniądze. A później dopiero powiązać z kasą...
– A wiesz, skąd masz takie a nie inne nazwisko?
– Nie dowiedziałem się. Dziadek pochodził z Opolszczyzny, ale z terenów zamieszkałych przez Polaków.
– Nie masz więc niemieckich korzeni...
– Raczej nie, raczej nie. Chociaż mama pochodzi z terenów graniczących ze Śląskiem, a tam częstym było obywatelstwo niemieckie. Ale to przecież już inne nazwisko.
– Ponoć kandydaci na bramkarzy wstydzą się przy tobie rozbierać, bo nadal masz idealną sylwetkę i nie każdy z nich ma taką jak ty. Ładne?
– Wiesz co, ładne.
– Ładne, ale czy prawdziwe?
– Zauważyłem, że świadomość młodych jest na tyle duża, że wyglądają teraz dobrze. Są pewne problemy. Wiem, bo pracuję w szkole mistrzostwa sportowego. Trafia tam młodzież utalentowana, ale ma braki ogólnorozwojowe. I to jest ten kłopot...
– Piękni, ale zwolnieni z wuefu?
– Nowe ministerstwo edukacji musi się nad tym zastanowić. Rodzice mają pretensje, jak dziecku stanie się coś na lekcji wuefu, ale to nie powinno zwalniać z realizowania programu wychowania fizycznego.
– Gdy ty miałeś wf, to zwolnionych z tych lekcji było znacznie mniej, ale sport też nie gwarantował od razu wielkich pieniędzy. Zacząłeś grać w ręczną w małomiasteczkowym klubiku...
– Zawadzkie miało około ośmiu tysięcy mieszkańców.
– Jak moje rodzinne. W twoim pierwszym klubie pracował ojciec, ale nie trafiłeś tam i nie dostawałeś niczego po znajomości. A potem przez rok dojeżdżałeś pociągiem do kolejnego, już do Opola.
– Ja to uproszczę. Po kolei. Zawadzkie to było miasteczko, gdzie się urodziłem i wychowałem. Tam tata był moim trenerem.
– Kazimierz.
– Dokładnie. Od początku byłem wielkim fanem piłki ręcznej. Uwielbiałem jak tata grał, uwielbiałem jeździć z nim na mecze, kochałem tę dyscyplinę.
– Po prostu musiałeś pokochać, skoro ponad połowa rodziny ją uprawiała...
– Dokładnie. Zacząłem karierę niejako z urzędu – jako siedmiolatek, nie mówiąc nic rodzicom, wziąłem worek z butami. Trafiłem do grupy starszych od siebie, bo trenowali w niej ci z czwartej klasy. Wtedy nie zarabiałem oczywiście żadnych pieniędzy. Później, już za te, które uciułałem z premii, a zbierałem prawie dwa lata, kupiłem sobie rower górski, marzenie siedemnastolatka. Po tygodniu mi ukradli. Horror! Odkładałem, odkładałem, odkładałem i jeden moment zadecydował. Wracam po niego, a kłódka przecięta.
– Byłeś jeszcze za mało znany, by zaapelować do złodzieja o zwrot.
– Szukałem, szukałem, ale nie znalazłem. Potem była taka sytuacja, że ojciec Piotra Przybeckiego, Antoni, polecił mnie w Opolu. Powiedział, że jest taki młody człowiek, który stoi na bramce...
– W moich czasach w bramce stawał ten najmniej sprawny, często otyły...
– Eee, wiesz co, ja troszeczkę grałem też w polu. Tylko epizod. Kochałem bronić, a w polu byłem za dużym egoistą, bo ciągle chciałem zdobywać bramki.
– Miałem tak samo. Też broniłem w szkolnej drużynie, ale lubiłem wyjść daleko i strzelać gole rzutem z biodra...
– No proszę. Bratnia dusza. Ja szybko zdałem sobie sprawę, że w polu gra sześciu, a nie tylko Szmal, więc zostałem w bramce i okazało się, że w niej jestem najbardziej potrzebny i to przynosi najlepsze efekty. Mój zespół, z małej przecież miejscowości, zdobywał mistrzostwo województwa.
– I pewnie dlatego tak szybko dostałeś się do reprezentacji młodzieżowej...
– Właśnie, że nie szybko. Dostałem się stosunkowo późno. Dopiero w wieku 17 lat. Do drużyny juniorów. Dzięki temu, że trenerem został Bogdan Kowalczyk. Ktoś musiał wspomnieć Jerzemu Eliaszowi o takim zawodniku. To było dla mnie niesamowite wyróżnienie, chociaż nie dostałem żadnych strojów reprezentacyjnych z orzełkami. Graliśmy bodaj jakiś turniej w Niemczech. A ja nienawidziłem przegrywać, do dziś nie lubię. Nie mogłem sobie wyobrazić, że Polska może przegrać jakiś mecz.
– Na Opolszczyźnie żartują, że właśnie mecze z Niemcami są najlepsze, bo zawsze wygrywają nasi...
– Ha, ha, ha.
(Kelnerka przyniosła kawy. Która dla kogo – zapytała.)
– Może być ta z lewej, bo jestem leworęczny.
– Bramkarz i w dodatku leworęczny? Nie żartuj...
– Kolejny wątek rozmowy, ale pani zapewne chce sobie zrobić selfie z największym szczypiornistą?
– Największy nie! Są wyżsi!
– Wracając do dowcipu o meczach z Niemcami. Grając tam, wygrywałeś i przegrywałeś zawsze z nimi w lidze. To był sposób na sto procent wygranych!
– Ha, ha. Nie lubię nigdy przegrywać. To moja bolączka. Jak pojawiły się gry komputerowe, to po porażce potrafiliśmy się z bratem pobić...
– Przepraszam, że przerwę, ale inaczej zapomnę. A propos komputera. Na jedno z pierwszych zgrupowań dorosłej kadry narodowej przyjechałeś ponoć ze stacjonarnym.
– Już jako senior. Tak.
– Miłość od pierwszego kliknięcia?
– Do gier komputerowych? Nie...
– Myślałem o narzędziu pracy bramkarza.
– Nie, wtedy jeszcze mecze analizowałem z nagrań na kasetach magnetowidowych.
– Wiem! Śp. Wojtek Nowiński opowiadał mi, że zabierałeś co najmniej jedną torbę na zgrupowania i oglądałeś wielokrotnie każdego groźnego strzelca.
– To w Niemczech rozpoczęła się taka praca. Tego nauczył mnie trener Jurij Szewcow. A z komputerem stacjonarnym to była taka historia, że gdy przeprowadziłem się do stolicy po podpisaniu kontraktu z Warszawianką, to spotykaliśmy się u mnie w domu na wieczorach z grami. Bywał Grzesiek Tkaczyk, Paweł Albin i była dobra zabawa. Graliśmy w jedną grę – Colin McRae Rally.
– A Grzegorz Tkaczyk zabierał na zgrupowania kadry psa. Czy tak?
– Był pies!
– Raz, dwa, czy trzy?
– Raz, tylko raz.
– Ty wziąłeś komputer stacjonarny, a on psa. Ciekawa kombinacja w jednym pokoju.
– Tak było. I to, i to! Tylko jak patrzę dziś na młodzież, to w naszych czasach wygrywał sport, a nie komputer. Zdecydowanie, pomimo tego, że to była nowość technologiczna. Potrafiliśmy znaleźć ten balans.
– Sport był zawsze pierwszym wyborem.
– Zawsze! Zawsze. Komputer to było tylko zabijanie wolnego. A były to piękne czasy...
– Piękne, bo młodości.
– Warszawa, Kraków, Opole. Tam wchodziłem w świat piłki ręcznej. Ale prawdziwy świat poznałem dopiero po wyjeździe na Zachód.
– Wróćmy do mianownika – pieniądze. Najpierw ukradli ci wymarzony rower, a potem trafiałeś do klubów, nie oszukujmy się, nie do końca wypłacalnych.
– Owszem, Opole rozpadło się ze względów finansowych. Ale zarobki jak dla młodego zawodnika były naprawdę duże, choć prawdopodobnie dostawałem najmniejsze pieniądze w tym zespole. To nie odgrywało jednak dla mnie żadnej roli. Dostawałem tyle, ile mama zarabiała w hucie.
– To robiło na tobie wrażenie, bo wiedziałeś, jak ciężko musi na nie zapracować? A tobie przychodziły łatwiej...
– Czy łatwiej? Tu jest znak zapytania. Treningi były bardzo ciężkie i niejednokrotnie wracałem pociągiem do domu wykończony.
– Miałeś bilet miesięczny i tak dzień w dzień?
– Tak. Pociągi jak z Bonanzy. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie.
– I jeszcze te twarde ławki...
– Zdarzyła mi się taka sytuacja, że zasnąłem ze zmęczenia...
– I przejechałeś stację docelową?
– Nie przejechałem, ale...
– Niewiele brakowało?
– Miałem takie tiki nerwowe ze zmęczenia, że po zdrzemnięciu machałem rękoma i nogami. Broniłem po prostu we śnie! Gość, który siedział naprzeciwko znalazł się na podłodze, a ja obudziłem się w szpagacie. Popukał się w czoło, że niby jestem nienormalny. I wyszedł. Trzy treningi w tygodniu były wyniszczające nawet dla młodego sportowca, który przeszedł na profesjonalizm. Nie miałem gdzie wypoczywać po zajęciach, więc regenerowałem się na dworcu kolejowym, czekając na drugi trening tego samego dnia.
– Zapewne głodny...
– Mieliśmy załatwione obiady, więc...
– Nie siedziałeś na dworcu z suchą bułką w ręku.
– Raczej z chrupkami, pamiętam były takie orzechowe. A może kukurydziane o smaku pistacjowym? To nie było tak jak teraz.
– Nostalgia cię powoli dopada?
– Pewnie już tak! Pojawiła się do tego pierwsza miłość. Poznałem swoją przyszłą małżonkę.
Wiedziałem oczywiście, że grywa na bramce w ręczną. Próbowałem nawet robić pod nią wcześniej podchody, ale sąsiad, który mieszkał nade mną w bloku, miał te same inicjały co ja, czyli SS, i on też był nią zauroczony. Napisaliśmy do niej listy w tym samym czasie i była zdezorientowana. Na szczęście ostatecznie wybrała mnie. (...) Z tymi moimi inicjałami było zabawnie również w Kielcach, bo miałem je na spodenkach, więc Andreas Wolff zapytał mnie, czy to celowe?
– Oooo, to tu się zatrzymamy na dłużej. Pozwolisz?
– Proszę.
– Pierwsza randka za bramką?
– Pierwsza randka była w kościele. Poznaliśmy się...
– Niech zgadnę. Podczas rekolekcji?
– Na czuwaniu nocnym.
– Aaaa.
– Podczas czuwania była przerwa. Wiedziałem oczywiście, że grywa na bramce w ręczną. Próbowałem nawet robić pod nią wcześniej podchody, ale sąsiad, który mieszkał nade mną w bloku, miał te same inicjały co ja, czyli SS, i on też był nią zauroczony. Napisaliśmy do niej listy w tym samym czasie i była zdezorientowana. Na szczęście ostatecznie wybrała mnie.
– Powinieneś mieć SSz, bo SS źle się kojarzy.
– Ha, ha, ha... Z tymi moimi inicjałami było zabawnie również w Kielcach, bo miałem je na spodenkach, więc Andreas Wolff zapytał mnie, czy to celowe?
– Gracz z Opolszczyzny, pierwszy podejrzany...
– Tak, pierwszy podejrzany o dziwne sympatie. A propos sympatii. Miłość, więc te moje powroty do domu były jeszcze późniejsze.
– Ale zanim do waszych spotkań doszło, to musiała ustalić, który SS jest który?
– No i nawet umówiła się z tamtym. Myślała, że spotyka się ze mną, a zobaczyła mojego konkurenta. Dowiedziałem się o tym i pomyślałem – trudno, wybrała tamtego! Na szczęście niedługo było to czuwanie nocne!
– A absztyfikant na nie dotarł...
– Skąd wiesz? Tak było. Ja się pojawiłem i moja obecna małżonka również. I od tego czuwania, a miałem wtedy siedemnaście lat, jesteśmy już razem!
– Ile już czuwacie przy sobie?
– Po ślubie jesteśmy 22 lata.
– Plus narzeczeństwo...
– Pięć, razem 27.
– Podrywałeś ją na jawie, to raczej nie pokazałeś szpagatu?
– No skąd. Byłem bardzo nieśmiały, właściwie do dziś taki jestem. Umawiałem się, ale jak to z pierwszym razem bywa, nie za bardzo wiedziałem, jak ją pocałować. Chodziliśmy trzymając się długo za ręce...
– Pamiętasz ten pierwszy pocałunek?
– Eeee, tak. Pamiętam, pamiętam...
– Za zgodą czy skradziony? Jaki?
– Aneta mnie trochę sprowokowała.
– Syn Filip ma...
– Piętnaście. W grudniu będzie miał 16.
– Rzuca czy broni?
– Nie gra w piłkę ręczną. To jest dziecko, które... Oczywiście chcieliśmy bardzo, aby w nią grał, ale jego ambicje nigdy nie szły w kierunku sportów zespołowych. Dlatego chodzi po ściankach wspinaczkowych. Sprawia mu to frajdę. Cieszymy się, że znalazł swoją pasję i że komputer nie wygrywa z jego życiem. Dobrze wie, że ten trening jest cenny. A ja, gdy chcę go ukarać, choć teraz kar się nie stosuje, raczej zakazy, to ma szlaban na ściankę.
– Mama nie drży o syna? To bramkarka, więc rozumie nawet upadek z sześciu metrów...
– Aneta jest też bardzo ambitna, więc oczywiście już tej przygody spróbowała. Jesteśmy bowiem taką rodziną, że wielu rzeczy ze sportu i turystyki próbujemy. I żona też tej ścianki spróbowała.
– Pokazała mu ją i Filip to polubił?
– Nie. Aneta zapisała się później, na zajęcia dla dorosłych. On zaczął...
– A ty też się wspinasz?
– Byłem na ściance raz.
– Pierwszy i ostatni?
– Pierwszy i ostatni. I nie dlatego, że spadłem, bo w tej wersji wspinaczki spada się non-stop na materace i z małej wysokości, ale, ale... Nie, nie, przepraszam. Pierwszy raz to poszliśmy całą rodziną i małżonka mi pokazała, na czym polega wspinaczka na czas. Ona dotarła do punktu w 5 sekund.
– Nie mogłeś przegrać?
– No pewnie, bo kobieta nie powinna być lepsza od mężczyzny! Przez 45 minut próbowałem pobić jej rekord. Udało mi się tylko go wyrównać. A następnego dnia miałem takie zakwasy, że nie byłem w stanie pójść na swój trening. A wtedy jeszcze broniłem. Powiedziałem sobie, że ściankę wspinaczkową sobie odpuszczam.
– Coś gorszego niż zasłanianie własnym ciałem bramki?
– Nie mówmy, że coś gorszego. Dla mnie bronienie jest przyjemnością. Ciężko pracowałem na treningach, ale widziałem szybko ich efekty.
– Choćby we śnie...
– Choćby we śnie. A skoro już wracasz do tej opowieści o szpagacie w przedziale kolejowym, to interwencje w łóżku i pajacyki też były rzeczą normalną.
– Zrozumiałe, jak śpisz z piękną kobietą...
– A wtedy jeszcze nie spałem z piękną kobietą.
Objawem zmęczenia było też zaśnięcie w Niemczech na autostradzie. O siedemnastej. Wracałem akurat po zakończeniu kontraktu w TuS Nettelstedt-Luebbecke. Jechałem szukać mieszkania po transferze do Rhein-Neckar Loewen. Na pożegnanie dostałem od kibiców pełen kosz różnych gatunków piwa, który jechał w bagażniku. W wyniku wypadku wszystko się roztrzaskało. (...) A to miał być prezent dla Mariusza Jurasika.
– Zrobiłeś jeszcze komuś krzywdę przez nadpobudliwość?
– Raz oblałem panią kawą, też w pociągu. Postawiła na stoliku, a ja akurat zrobiłem interwencję i kopnąłem w stolik. To był efekt typowego zmęczenia. Objawem takiego zmęczenia było też zaśnięcie w Niemczech na autostradzie. O siedemnastej. Potem chłopcy w autobusie śmiali się ze mnie. Spowodowałem oczywiście wypadek. To też zabawna historia jest, bo wracałem akurat po zakończeniu kontraktu w Lubece. Jechałem szukać mieszkania po transferze do Rhein-Neckar Loewen. Na pożegnanie dostałem od kibiców pełen kosz różnych gatunków piwa, który jechał w bagażniku. W wyniku wypadku wszystko się roztrzaskało i w samochodzie śmierdziało strasznie. Byłem w takim szoku, że nie mogłem znaleźć telefonu, który trzymałem w ręku. Przyjechała policja. Nawet nie dostałem mandatu, choć zasnąłem za kierownicą. Był korek, więc przywaliłem w samochód przede mną. Na szczęście nikomu nic się nie stało, ale moje auto poszło do kasacji.
– Piwo się rozlało?
– Piwo się rozlało, a to miał być prezent dla Mariusza Jurasika, bo u niego miałem nocować. Piwa nie dostał i jeszcze musiał podjechać po mnie na autostradę.
– Wróćmy jeszcze do tych twoich pierwszych niewypłacalnych klubów. Byłeś trochę jak harcerz, który zdobywa kolejne sprawności i nic z tego nie ma poza uznaniem drużyny.
– Finansowo było różnie. W Krakowie mieszkaliśmy we trójkę w jednym mieszkaniu. Obok były dwa bary mleczne, w których się stołowaliśmy, bo było nas na nie stać. Jeden był tańszy i tam jadaliśmy obiady dwa razy w tygodniu, a w drugim raz na dwa tygodnie, bo był trochę droższy.
– Podwójne ruskie od święta.
– Ruskie jadałem w tym tańszym barze mlecznym. Lubiłem je od dziecka z cukrem. Pamiętam, że raz kasjerka krakowska zapytała: co pan robi, widząc, że słodzę. Odpowiedziałem, że to dziwnie wygląda, ale lubię ruskie na słodko, a ona pouczyła mnie, że tak się nie robi, a potem zapytała, ile łyżeczek wsypałem. Gdy usłyszała, że dwie, to doliczyła do rachunku 50 groszy. To takie żartobliwe nawiązanie do dowcipów o krakusach.
– Dopłaciłeś bez kłótni?
– Musiałem dopłacić.
– I potem nie starczyło na chrupki...
– Potem się żyło o słoiczku dżemu. Ten dżem był i na śniadanie, i na kolację bardzo często. W Krakowie było biednie, zarabiałem mniej.
– A miałeś już narzeczoną i większe wydatki.
– Eee, byliśmy jeszcze przed ślubem, więc dużo wydawałem na podróże. Po każdym meczu jechałem jak najszybciej na dworzec, żeby wrócić na Opolszczyznę. Musiałem do Anety, a na noc trzeba było jeszcze trafić do rodziców.
– Telefonów komórkowych nie było.
– Nie, nie było. Koledzy się ze mnie śmiali, bo ta nasza miłość trwała tylko dzięki budkom telefonicznym. A Aneta nie miała jej w swojej wiosce. Musiała do niej dojeżdżać trzy kilometry.
– A wtedy nasze budki nie miały, tak jak na Zachodzie, odrębnych numerów.
– Na początku tak, ale później się pojawiły. I było łatwiej się kontaktować. Takie momenty się pamięta.
– Miałeś już propozycję napisania książki ?
– Ja? Wydaje mi się, że nie mam o czym opowiadać. Miałem ułożone życie, bez żadnych sensacji.
– Karol napisał, choć nie przeczytał. A skoro już o nim mowa, to zapomniałem go w lipcowej rozmowie zapytać o waszą przyjaźń. To zagadnę o to ciebie...
– Jakoś tak późno z nim się zakolegowaliśmy. Podczas zgrupowań dzieliłem pokój z Grześkiem Tkaczykiem. Przy zmianie klubu w Niemczech też pomieszkiwał u mnie. A z Karolem zaprzyjaźniłem się dopiero w Rhein-Neckar Loewen. Byliśmy do siebie podobni. Trzymaliśmy się razem, bo gdy drużyna szła się rozerwać do miasta, na jakąś imprezę, to...
– Wam to nie było potrzebne!
– Nam to nie było potrzebne. Woleliśmy, tak jak dziś z tobą, pójść spokojnie we dwójkę podyskutować do lokalu zamiast ze wszystkimi na dyskotekę. Bo tam trzeba jeszcze umieć tańczyć...
– Ooo, bramkarz nie tańczy?
– U mnie jest z tym kulawo. Kulawo, chociaż...
– Żona nie ma o to pretensji?
– Zawsze chciałem się nauczyć salsy. Ten taniec tak pięknie wygląda w telewizji. Ale szybko zdałem sobie sprawę, że to jednak trzeba...
– A Aneta lubi tańczyć?
– Nie. Jest taką tancerką jak ja.
– Bramkarz z bramkarką nie lubią parkietu. Szpagat, pajacyk i wystarczy kilka innych figur...
– No, nie ma za dużo okazji. Jedyne imprezy, na których jestem wyluzowany, to wesela. Tam pojawia się element rywalizacji, a jak mówiłem, nie lubię przegrywać. W zabawach ruchowych chętnie biorę udział, by zwyciężyć.
– Nie lubiłeś przynosić roboty do domu?
– Nie chciałem, ale przynosiłem. Po każdym meczu była analiza. Analiza, ale Aneta dobrze wiedziała, że po przegranym meczu tematu piłki ręcznej w domu się nie porusza. Wtedy piliśmy razem herbatę, włączało się to pudło z obrazkami, by coś jakby oglądać, potem ona szła spać, a ja zostawałem z głową pełną wrażeń. I tak sobie siedziałem myśląc o ostatnim meczu. Po wygranych też. Ale temat piłki ręcznej w naszym domu nie był poruszany.
– Aneta też grała w Niemczech.
– Tak. Tak, ale ona się w to bawiła...
– Bawiła się, ale nie zarabiała tak jak ty dużych pieniędzy.
– Wiesz co, Aneta pieniędzy w sporcie nie dostawała. To nie było zawodowe granie. To był pretekst do wyjścia z domu na trochę. Sprawdzenia, jak wyglądają treningi w Niemczech.
– A jak widziałeś żonę w bramce, to nie było ci jej żal?
– Wiesz co, ja raz nawet prowadziłem z nią zajęcia. To było jeszcze na początku naszej miłości. Ale to był pierwszy i ostatni raz. Powiedziałem sobie, że kobiet nie będę nigdy trenował, bo to jest inny sport.
– Andrzej Strejlau to nawet na studiach egzaminował swoją narzeczoną i też obiecał sobie, że po raz ostatni, no ale był jeszcze drugi termin. Jakoś wybrnął.
– Ha, ha, ha. A wracając do tematu piłki ręcznej w domu, to myśmy na temat moich występów po prostu nie rozmawiali. Aneta dzwoniła z pytaniem: jak zagraliście, padała odpowiedź: dobrze albo źle, i to wszystko. Nie lubiłem o tym za długo mówić.
– No to co was łączy tyle już lat, jeśli nie piłka...
– Co nas łączy?
– Wiadomo, że miłość, ale...
– Pewnie wszystko, o czym już mówiłem. Wyjątkowe uczucie sprawdzone w trudnych warunkach życiowych. Wsiadałem w pociąg i jechałem, bo miałem ochotę się z nią spotkać. A bardzo często na ten pociąg nie było pieniędzy.
– Na gapę też jeździłeś?
– Nie, ale jeździłem rowerem. Jeździłem rowerem! Fakt, że to nie było daleko, bo tylko trzynaście kilometrów. Tak te nasze spotkania wtedy wyglądały. Teraz mamy wspólne zainteresowania. Choćby gry planszowe, nurkowanie i... bilard. Lubimy też przejechać się motocyklem. Łączy nas także potrzeba rywalizacji. Jak nie było jeszcze Filipa, to siadaliśmy wieczorami pograć w karty.
Dostałem zastrzyk przeciwbólowy, Karol też, ale on bardzo nie lubi kłucia. Boi się, więc strasznie się darł. Ale to strasznie. Ja wiedziałem, że za drzwiami siedzą ludzie i ta sytuacja jest dość nieprzyjemna dla innych pacjentów. Wrzeszczał po prostu wniebogłosy. Po wyjściu z gabinetu humor mu wrócił, złapał mnie za bark i zapytał: – Musiałeś tak krzyczeć? Przecież nie było tak strasznie!
– Trudny temat. Wiara. Kiedyś zapytano eksperta telewizyjnego, czy bramkarz mógł zrobić coś więcej w tej sytuacji i w odpowiedzi padło: – Tak, znak krzyża.
– Ha, ha, ha. Dobre! Moja rodzina chodziła do kościoła. Dla dziecka nie była to oczywiście najlepsza rozrywka. Chętniej grałbym w piłkę. Czułem jednak potrzebę bywania, bo były to momenty wyciszenia. Ta wiara zawsze była. U małżonki podobnie.
– Jak to w małych miejscowościach.
– Tak, to prawda. W moim życiu nigdy nie wydarzyło się nic złego, jak to bywa u innych, i nagle z gościa, który nie miał styczności z Bogiem, nie stałem się jego wyznawcą. Zawsze była moja modlitwa i rozmowy z Nim. Nie jestem więc dobrym gościem podczas rekolekcji, bo nie usłyszałem głosu Boga znienacka. Wiara u mnie zawsze była. I tyle.
– Wracamy na boisko. Stoję za twoja bramką i widzę piłkę lecącą z prędkością prawie 140 km/h. Jak mawiał Paweł Rydz – obrońca się uchyli, ty dostaniesz w twarz i jeszcze się uśmiechniesz? Dola bramkarza?
– Największa prędkość zmierzona na MŚ to 127 km/h po rzucie Karola. To pamiętam. Raz tylko miałem taką sytuację, że miałem dyskomfort, bo poczułem silny ból.
– Niech zgadnę! ME w Szwajcarii, gdy kolega ogłuszył cię na rozgrzewce?
– Nie, to akurat było zabawne. Do tego warto wrócić, ale chcę przywołać w pierwszej kolejności sytuację, gdy grałem już w Kielcach. Pierwszą połowę przesiedziałem na ławce, Karol również, a w przerwie była rozgrzewka. Byliśmy już doświadczeni. Karol zaczął mocno rzucać zaraz po opuszczeniu ławki. Złapałem trzy piłki z rzędu, jeden róg jedną ręką. Na drugi dzień spotkaliśmy się u lekarza. Mnie bolał bark od tej ręki, bo trzy razy odbiłem piłkę po rzucie na wyprostowaną rękę. Karol też przyszedł z bólem barku, bo rzucał nierozgrzany. Trzykrotnie.
– Lekarz miał powód do uśmiechu.
– Ja dostałem zastrzyk przeciwbólowy, Karol też, ale on bardzo nie lubi kłucia. Boi się, więc strasznie się darł. Ale to strasznie. Ja wiedziałem, że za drzwiami siedzą ludzie i ta sytuacja jest dość nieprzyjemna dla innych pacjentów. Wrzeszczał po prostu wniebogłosy. Po wyjściu z gabinetu humor mu wrócił, złapał mnie za bark i zapytał: – Musiałeś tak krzyczeć? Przecież nie było tak strasznie!
– Szutnik z niego! Z ciebie też, bo powiedziałeś kiedyś, że wolisz Karola i piłkę z prędkością 127 km/h od rzutu ze skrzydła? Żartowałeś?
– Rzuty zawodników z długą dźwignią, czyli wysokich, są łatwiejsze do obrony. Broni się łatwiej z pierwszej linii, niż od tych skrzydłowych. Mam po prostu więcej czasu na obserwację piłki w ręku zawodnika, niż u niskiego, który ma rękę zdecydowanie szybszą.
Nie powiem, że nie piłem alkoholu, ale piłem go bardzo mało! Lubiłem napić się wina. Czerwonego, właśnie z Karolem. Zawsze szukaliśmy czegoś nowego. W lokalu zdawaliśmy się na obsługę. A w sklepach ułatwiały nam to aplikacje. Raz nawet byliśmy na krótkim kursie degustacji.
– Zanim zadam moje ulubione pytanie, to jeszcze słowo o wkrętkach.
– To mi nie przeszkadza ani nie denerwuje. Umiałem to zaakceptować. Owszem, są one problematyczne, bo wolę bronić po rzutach mocnych. Przyzwyczaiłem się dość szybko, że to część gry w piłkę ręczną i takie bramki też muszą padać. A czego najbardziej nie lubię? Piłek rzucanych z dużą rotacją, które mijają blisko głowę. To była specjalność kolegi z Warszawianki, Piotra Obrusiewicza, który niejednego bramkarza podczas zgrupowań reprezentacji potrafił doprowadzić do takiego stanu, że kłaniali mu się w pas. Ja również. Długo uczyłem się odpowiedniego ułożenia rąk nad głową. Mieliśmy paru utalentowanych czarodziejów.
– Śnią się do dziś?
– Ci z technicznym rzutem? Na przykład obecny trener reprezentacji Danii, Nikolaj Jacobsen. Rzut niby z góry, ale z dolną rotacją. Niezwykle skomplikowany technicznie. Długo musiałem analizować zapisy wideo. Musiałem prosić swoich, by skopiowali tego, który tak rzucał, a im też nie przychodziło to łatwo. A tego Jacobsena to nikt nie umiał nawet skopiować! Śmialiśmy się, że ma jakiś chory nadgarstek.
– A skoro o kasetach VHS znów mowa. Przecież odtwarzanie ich było stratą czasu. Rozmyte obrazy jak w filmach z wypożyczalni w latach 80.
– Też się zastanawiam teraz, jak to człowiek oglądał! To była mordęga. A wiesz co? Wtedy wszystko widziałem.
– Chyba na stopklatkach, no i młodsze oczy...
– A teraz przy tej lepszej technologii kilkukrotnie powtarzam, by coś zobaczyć. Pewnie teraz zwraca się uwagę na więcej szczegółów. Zauważam więcej rzeczy, na które bramkarz ma wpływ. Kiedyś wszystko sprowadzało się do odpowiedzi na pytanie, w który róg rzuca rywal. Notowałem sobie na kartkach każdego zawodnika. I rysowałem kreseczki lub kółeczka. I to była ta prosta analiza. Teraz patrzy się inaczej. Sprawdza się pozycje z których rzuca, jak prowadzi rękę, czy jest w powietrzu czy na podłożu. Tych elementów składowych jest o wiele więcej. Jeżeli ktoś będzie w stanie to zapamiętać, to na pewno mu to ułatwi bronienie.
– To teraz moja ulubiona kwestia. Znana mi z autopsji. Trafiano cię celowo piłką w twarz, by odechciało ci się bronić? Miałeś takich przypadków kilka czy co najmniej 500?
– Pięćset nie było! To były jednostkowe przypadki i... No wiesz, oczywiście, że wtedy pojawia się złość.
– Bo od razu widzisz, że zrobił to celowo!
– Tak. Biegnie wtedy z afiszem na twarzy.
– Obrona po rzucie, gdy dzielą was mniej niż trzy metry w sytuacji sam na sam. Największa dawka adrenaliny i spełnienie bramkarza w ręcznej? Zgoda?
– Wiesz co?
– To była moja największa frajda.
– Wiesz co, ten sport był dla mnie całym życiem, więc trudno mi to poklasyfikować. Ja na każdy swój mecz czekałem z wypiekami nie dzień i nie dwa. Czasami tydzień! W Bundeslidze kończąc jeden, już czekałem na następny! I robiąc analizę tych, z którymi się miałem spotkać, to przez ten tydzień wizualizowałem sobie moje przyszłe interwencje. I najpiękniejsze było to, że to, co sobie wyobrażałeś, zdarzyło się potem w meczu. Łapiesz gościa tak, jak sobie założyłeś. Nie ma nic piękniejszego w moim, a właściwie w naszym fachu. To była największa satysfakcja.
– Taka projekcja marzeń skazanego na porażkę...
– Tak. I to niekoniecznie musiał być rzut z szóstego metra. Mogło być z dowolnego.
– I to różni bramkarza amatora od zawodowca!
– Eee, chyba nie ma takiej różnicy.
– Jest, jest! W moim przypadku to była zabawa dwa razy w tygodniu. Nigdy nie byłem nawet drugim bramkarzem. Zawsze trzecim...
– Nigdy nie czułem różnicy, a bywałem też trzecim. Wtedy robiłem wszystko, by zostać pierwszym.
– A spotkałeś się z tym, że drużyna miała więcej niż trzech bramkarzy?
– Nie. Nigdy, ale z reguły grałem w zespołach, gdzie było nas tylko dwóch. A największą odpowiedzialność czułem, gdy zostawałem sam.
– Ziewasz. Jest coraz później i zimniej. Może jesteś zmęczony po podróży z Kielc do Warszawy?
– Nie. Nie zasnąłem za kierownicą, więc jest OK.
– To nie rozbijesz piw w bagażniku...
– Tu nie o piwo chodzi. Mam takie coś, taką przypadłość, że zasypiam za kierownicą. I tyle. Małżonka zawsze, jak wracamy z dalekiej podróży, krzyczy...
– Uważaj, bo nas zabijesz!
– Teraz samochód przynajmniej wibruje w obliczu niebezpieczeństwa.
– Aneta też prowadzi?
– Tak.
– Podróżuje się łatwiej, kierując na zmianę?
– Niejednokrotnie ona prowadzi dłużej, bo, bo...
– Bo ty łatwo zasypiasz!
– Bo ja zasypiam. Ale samochód w moim życiu odgrywa drugoplanową rolę. Ważne, by mnie zawiózł z punktu A do punktu B.
– Obiecałeś wrócić do zabawnej sytuacji z ME w Szwajcarii.
– Pamiętam, że były bardzo nieudane. Jeden z zawodników pojechał z kontuzją. Skręcił kostkę, ale po 10 dniach miał być w pełni sił. Trwało to jednak trzy tygodnie i wystąpił dopiero w ostatnim meczu. Właśnie z Francuzami. Drugi, Damian Wleklak, też miał skręconą kostkę i lekarz przed meczem złamaną igłą spuszczał mu płyn ze stawu. Do dziś mam ten obraz przed oczami. A Grzesiek Tkaczyk miał zapalenie płuc. A z Francją każdy chciał zagrać. Na rozgrzewce broniłem rzut ze skrzydła, Damian Wleklak też rzucił, nie wiem dlaczego, bo nie powinien, i trafił mnie prosto w ucho. Centralnie! Nie widziałem tej piłki. No i straciłem słuch! Piszczało mi tylko w tym uchu.
– No ale drugie ucho było dobre, tylko jedno zepsute...
– Niby tak, ale słyszałem tylko piszczenie. Coś do mnie mówili, a ja nie słyszałem. Nieważne. Francuzi nas wtedy zlali, brzydko mówiąc. Pamiętam tę naszą złość po powrocie do szatni, a potem pod prysznicem płakałem. A Marcin Wichary rozwalił tę całą atmosferę. W przerwie dostał od naszego piłką w klatkę i miał tzw. mercedesa. Został stempel na skórze. Jak to zauważyliśmy pod prysznicem, to mój płacz zmieszał się ze śmiechem kolegów. To był początek doskonałej chemii w drużynie. Tak zaczęło się budowanie sukcesów tej reprezentacji! Od występów w tej niesławnej Szwajcarii.
– Dziennikarzy poznałeś wielu, ale jednego potraktowałeś wyjątkowo. Po pytaniu – Co będziecie robić wieczorem po meczu? Bez mrugnięcia okiem odpowiedziałeś: – Będziemy pić alkohol! Ty, wzór cnót wszelakich?
– Prawda jest taka, że stałem z boku, gdy redaktor przeprowadzał wywiad z Karolem. To nie były udane mistrzostwa Karola. Zagrał świetnie, ale dopiero w ostatnim meczu. On podczas nich nawet ogolił głowę. Ja nie rozumiałem tego wywiadu na początku, bo pytania były z wyrzutem, że słaba gra i tak dalej. To sobie pomyślałem, jak można mieć do nas pretensje, skoro zdobyliśmy właśnie brązowe medale. Takie niezrozumienie! I wtedy padło to proste pytanie, co będziemy robić? Odpowiedź nasunęła się sama – pić ze smutku! To było prawdziwe. Potem nawet trochę żałowałem tej szczerości, bo komentarze były różne, ale taka była prawda. To był czas na świętowanie.
– A z całej drużyny to ty prowadziłeś najbardziej higieniczny tryb życia. No, oczywiście jeszcze Karol...
– Nie powiem, że nie piłem alkoholu, ale piłem go bardzo mało! Lubiłem napić się wina. Czerwonego, właśnie z Karolem.
– Jakieś ulubione?
– Zawsze szukaliśmy czegoś nowego.
– Mieliście wiedzę o winnicach, szczepach, rocznikach? Czy na chybił trafił?
– Początkowo na chybił trafił. A później...
– Kolega polecił, bo nazajutrz nie miał kaca...
– Nie, nie, nie. W ten sposób to nie. W lokalu zdawaliśmy się na obsługę. A w sklepach ułatwiały nam to aplikacje. Raz nawet byliśmy na krótkim kursie degustacji.
– Piwnicę masz pełną win?
– Nie, bo zacząłem się teraz bawić w domowe browarnictwo.
– Uuuuu...
– Dopiero po karierze, bo ja nigdy piwa nie piłem. Czasami latem. Małżonka lubiła bardziej piwo. Od znajomego dostawałem domowe piwo i pomyślałem sobie, że przecież ja też, od czasu do czasu, mogę sobie zrobić...
– To jakaś wiedza tajemna? Bardziej złożony proces od produkcji "Ducha Puszczy"?
– Żadna wiedza tajemna. Na razie zrobiłem cztery warki, o dziwo jeszcze żadnej nie zepsułem. To fajna zabawa. Musisz cztery, pięć godzin posiedzieć przy tym. Robimy to razem z Anetą. Fajna zabawa. Po karierze warzenie piwa to najnowsze hobby.
– Masz do czego rozlewać?
– Zbieram butelki.
– Sceny filmowe. Szmal przy śmietnikach. A skoro o filmie mowa, to zagrałeś w serialu "Rodzinka.pl".
(Dłuższe milczenie)
– Ja nie lubiłem takich wyzwań. Wiesz co, to wyszło z klubu. Poprosili, abym pojechał na plan.
– Wiedziałeś, na co się piszesz?
– Po części tak, bo to był już kolejny odcinek ze sportowcami. I nakręcili też z ręczną. Próbowałem się wykręcić, ale była decyzja, że tylko ja. No to pojechałem. A drugi występ był w kabarecie. Prosili i też za bardzo nie chciałem. Po prostu źle się czuję w takich sytuacjach.
– A Karol wychodzi i ma ciągle audytorium po trzysta–czterysta osób?
– Tego też się nauczyłem. Ale włączona kamera powoduje dodatkowy stres.
– Od wywiadów pomeczowych nie dało się jednak uciec.
– Pewnie by się dało, ale ja akurat po przegranych meczach czułem, że trzeba przed tą kamerą stanąć i wytłumaczyć się widzom. Czułem taką odpowiedzialność. Sport uczy porażki. Każdy sportowiec musi też umieć o niej rozmawiać.
– No to tradycyjnie jeszcze o bólu? Karol uważa, że jego kłopoty ze wstawaniem rano z łóżka nie różnią się teraz od tych ojca – przez lata budowlańca. A w twoim przypadku? Wielokrotnie zwichnięte, czasami złamane palce rąk...
– Ból tak naprawdę to odczuwam dopiero teraz. A wcześniej? Miałem po pięć razy operowane kolana. Lewe i prawe.
– Pięć razy każde?
– Tak. Jest między nimi remis. Nie mam już chrząstki stawowej w jednym i w drugim. To jest teraz o tyle smutne, że uwielbiałem i nadal uwielbiam góry.
– Wspinaczki wykluczone...
– Wciąż jeżdżę, bo cała rodzina kocha góry. Podejść jeszcze mogę, ale zejść już nie. Dobieramy niższe partie, bo nie jestem w stanie po wyższych chodzić. Ból wygrywa. Jakby nie kolana, to...
– Przez sport do kalectwa?
– Wiesz co, nie zamieniłbym ani jednego dnia z kariery. Operacji miałem sporo, ale to też jest urok sportu.
– Ból przeszywający, taki nie do zniesienia. Miałeś?
– Pamiętam, jak zerwałem więzadło krzyżowe. To nie był duży ból, ale to było pierwsze zerwanie, gdy grałem jeszcze w Polsce. Ale wtedy usłyszałem od fizjoterapeuty, nawet nie od lekarza – to koniec kariery! Dla młodego człowieka, a byłem jeszcze wtedy przed ślubem z Anetą, to był ból istnienia! Koniec kariery, zanim ją rozpocząłem? Straszne! Trudny moment, ale mimo wszystko miałem szczęście w życiu. Tak się potoczyło, że mogłem operację mieć w Niemczech. Wujek, Andrzej Mientus, bramkarz Śląska Wrocław, mi pomógł. – Młody, przyjedź do mnie, zrobimy tę operację w dobrym szpitalu. Najważniejsza potem jest rehabilitacja. Pobędziesz kilka miesięcy u mnie.
– Wujek, czyli brat mamy. Jesteś jak siostrzeniec Kaczora Donalda. Wujek uratował ci karierę.
– Nigdy się nie dowiem. Lekarz niemiecki oceniał szanse 50 na 50. To wszystko, co przeżyłem, to jednak nic. Prawdziwy ból to widziałem przy porodzie. Byłem tego świadkiem, bo akurat miałem zerwane więzadło krzyżowe w drugim kolanie. Może nawet na szczęście, bo mogłem być przy narodzinach Filipa i obserwować pierwsze miesiące jego życia w beciku. Choć od 9 do 15 byłem na rehabilitacji. Przyjeżdżała po mnie taksówka i potem odwoziła.
– Żyłeś jak w transie, tylko od czasu do czasu w narkozie.
– To usypianie jest nawet całkiem przyjemne, bo człowiek nie wie, co się z nim dzieje.
– Jestem zodiakalną Panną, a ty pedantem. Ponoć czyścisz nawet okna patyczkami do uszu?
– Taaaak. To pewnie małżonka zdradziła.
– Wyciekło...
– Nooo, jest tak.
– Szlag cię trafia, jak na biurku jest bałagan?
– Wiesz co, ja nie we wszystkim jestem pedantyczny. Nie można mnie na siłę upiększać i idealizować, ale jak już coś robię, to staram się to robić najlepiej jak mogę.
– Taki też byłeś w bramce.
– Pewnie tak. Ostatnio ten znajomy od warzenia piwa mi powiedział: – Stary, ty przeginasz czasami. Bo ja siedzę z tym termometrem i mierzę stale, bo wg przepisu ma być taka temperatura a nie inna. Taki jestem. To jest czasami powód do sprzeczek w domu, których mamy bardzo mało. Aneta zapowiedziała jednak, że okien ze mną myć nie będzie!
– A większość kobiet wyprowadza z równowagi, jak ich facet zostawi skarpetki na stole. Tu mamy sytuację odwrotną. Jesteś po prostu za porządny!
– Wiesz co, Karol jest identyczny.
– Tracimy trochę życia na dbanie o nieistotne szczegóły.
– Czasami się na tym łapię.
– Filip wdał się w ojca?
– Nie. Raczej w mamę. Czasami mam chyba wobec niego za duże wymagania. Ale się docieramy.
– Masz rodzeństwo, a Filip ma być jedynakiem?
– Chciałem mieć jeszcze córę! Przy pierwszym dziecku było mi obojętne, czy chłopak czy dziewczynka. Miało być tylko zdrowe.
– Karol późno został ojcem.
– Ale pięknie spełnia się w tej roli. Wzorcowy tata! Każdą wolną chwilę poświęca dzieciom. A ja łapałem się na tym, że niby jestem z synem, a myślę o czymś innym. O piłce ręcznej. A Karol nie, oddaje się cały dzieciom.
– Było o niewypłacalnych klubach. Dziś jesteś wypłacalny, nie zastanawiasz się nad jutrem rodziny. Macie kasę!
– Wiesz co, dzięki małżonce, tak! Ręczna to nie jest jednak nożna. Nie da się zarobić na resztę życia. Aneta bardzo dbała, nie tyle o ten nasz budżet, ale...
– Żona wiedziała, jak ulokować pieniądze?
– Nawet nie to. Ona stworzyła tę atmosferę w domu. Bezcenną. Po prostu nie wydawaliśmy pieniędzy na głupoty. Staraliśmy się inwestować.
– No wreszcie. Porozmawiamy o waszej wspólnej firmie z Karolem. Twój pomysł czy jego?
– Skłamałbym, że mój. Albo wspólnie, albo... Karol bardzo lubi czytać w mediach społecznościowych i portalach o różnych inwestycjach. Dużo mówiliśmy o obligacjach. Niejednokrotnie nasze posunięcia były nieudane. Po upadku banków amerykańskich chociażby. Obaj straciliśmy. Mnie jakaś pani pocieszała, że wszyscy stracili po 50 procent, a Szmal tylko 30. Sprzedała złą wiadomość w miły sposób. W końcu trafiliśmy do budowlanki. I jest dobrze.
– Karol z racji zawodu ojca wie o niej dużo, a na pewno więcej od ciebie.
– No tak, ale nie oszukujmy się, wiedza nas obu jest raczej nikła. Mam znajomego we Wrocławiu, który pracuje w nieruchomościach. Zaufaliśmy mu i to on głównie prowadzi firmę. My jesteśmy tylko inwestorami.
– Mogę preferencyjnie kupić u was mieszkanie nad Odrą. Sępolno, Zalesie czy Krzyki?
–. Tak, budowaliśmy mieszkania. Teraz stawiamy bliźniaki. Baliśmy się kredytów, więc inwestujemy powoli, ale bezpiecznie. A Wrocław to piękne miasto.
– Ta pandemia potwierdza, że najgorsze jest życie na kredyt.
– Wtedy robi się problem. Zawsze bałem się kredytów.
– Ojciec zawsze powtarzał – jak masz dobry czas, to myśl o tym złym, który nadejdzie. Nie wydawaj wszystkiego.
– Taka jest moja Aneta. Zawsze myśli o przyszłości.
– Czyli macie dobrze ulokowane pieniądze...
– Tak, ale nadal nie żyjemy ponad stan.
– Stosunek do pieniądza w dużej mierze kształtuje dzieciństwo. Inni są ci z bogatych domów.
– Tego nie wiem, bo nie pochodziłem. Wielokrotnie się jednak nad tym zastanawiałem. Historie znanych sportowców dają sporo do myślenia. A mało kto z tych moich znajomych w piłce ręcznej pochodził z domu, gdzie były pieniądze. Wszyscy tak naprawdę zaczynaliśmy od zera. Chłopaki z Gdańska żyli na zupkach chińskich. Ta zupa to był ważny składnik obiadu. Tak się żyło. A to był największy syf, jaki mógł być.
Nie lubię siebie w mediach. Ten początek pandemii to był zły czas, bo nagle zaczęto przypominać widzom wszystko jak leci. A w naszym domu jest zakaz wstępu dla sportowych wspomnień. Wystrzegamy się tego. Owszem, Aneta zbierała większość artykułów z niemieckiej prasy i nawet płyty z zapisanymi meczami. Czasami sprzeczamy się o to, bo ja bym najchętniej usunął to z domu.
– Odmówiłeś kiedykolwiek synowi czegokolwiek? Ja nie potrafię, bo ojciec mi nie raz i nie dwa odmawiał.
– Bliźniacza sytuacja. Dobrze byłoby, żeby Filip jakąś pracę włożył, jeśli od nas otrzymuje to czy owo. W moim domu rodzinnym wszyscy szukali kilku groszy, aby uzbierać na bochenek chleba.
– Zbierałeś wtedy butelki na sprzedaż?
– Również.
– A w starych marynarkach bywało i zapomnianych kilka monet. – Nie ma lekko, chleb po osiem – tak się słyszało od starszych.
– Nie pamiętam, ile za moich czasów kosztował bochenek, pamiętam jednak, że była nas czwórka i każde szukało tych kilku groszy.
– Brat starszy o trzy lata, siostra młodsza o dwa i Ola, młodsza od ciebie o 10.
– Gdy urodziła się najmłodsza siostra, to w Polsce było już zdecydowanie lepiej, ta nasza trójka miała gorzej. Lata 1984–1985. Kryzys. Prawie wszystko na kartki. Stało się z mamą w długich kolejkach. Na każdą głowę można było więcej dostać. Nawet rolek papieru toaletowego.
– Masz teraz swoją utalentowaną dwunastkę młodych, nie tylko z Kielc. Rokują?
– Jestem odpowiedzialny oczywiście za bramkarzy. Organizuję takie konsultacje szkoleniowe. Zbieram utalentowanych i przekazuję doświadczenia.
– Nie drażni cię nazywanie bramkarza golkiperem?
– Nie, nie! Nie przywiązywałem do tego wagi.
– Bramkarz to też gość w klubie nocnym.
– Trudno.
– Jesteś lepszy od Macieja Szczęsnego. Siedem razy zostawałeś mistrzem Polski, a on "tylko" pięć, choć aż w czterech klubach.
– Mam siedem tytułów i wszystkie w Kielcach.
– Były powody do licznych wywiadów!
– Powiem ci szczerze, nie lubię oglądać swoich wywiadów po latach. Nie lubię też oglądać archiwalnych meczów ze swoim udziałem.
– A czytać lubisz?
– Wywiady oczywiście czytam. Nie lubię jednak siebie w mediach. Ten początek pandemii to był zły czas, bo nagle zaczęto przypominać widzom wszystko jak leci. A w naszym domu jest zakaz wstępu dla sportowych wspomnień. Wystrzegamy się tego. Owszem, Aneta zbierała większość artykułów z niemieckiej prasy i nawet płyty z zapisanymi meczami. Czasami sprzeczamy się o to, bo ja bym najchętniej usunął to z domu.
– Tak?
– Tak!
– Chciałbyś usunąć wszystko, więc co będziesz oglądał mając lat 70 siedząc w bujanym fotelu przy ogniu w kominku?
– Ogień w kominku OK. Może wtedy najpóźniej wrzucę to wszystko i spalę. Jedyne, co lubię oglądać, to medale. Leżą sobie bezpiecznie.
– I pewnie odkurzasz je kilka razy wacikami.
– Nie, nie. Na to może liczyć tylko puchar dla najlepszego zawodnika na świecie!
– Z 2009...
– Zgadza się.
– A w 2010 byłeś najlepszym bramkarzem w ME?
– Aha. Takie złote lata. Przepraszam na chwilę, pójdę do toalety, bo starość.
– Zrozumiałe. Zagadaliśmy się trochę. Eee, na razie tylko godzina i czterdzieści rozmowy.
– Jak dobry mecz w piłce ręcznej.
– Potrafisz oszukać także trenera. Ponoć trener klubowy Szewcow zauważył, że grasz gorzej wtedy, gdy myślisz o kilkudniowym wyjeździe z Niemiec do Polski. A że był twoim sąsiadem, to mógł łatwo zauważyć, jak i kiedy się pakujesz. Założyłeś więc na dach auta olbrzymi bagażnik i dzięki temu byłeś stale spakowany!
– Mieszkaliśmy w jednym budynku.
– I widział z okna twój samochód.
– Tak. I on zauważał tę ciekawą zależność między moimi wyjazdami i grą. To były najczęściej wyjazdy na wakacje i na święta. Tylko wtedy jeździłem. Szewcow ostrzegał mnie: – Kasa, jak ja zauważę, że ty się pakujesz, to...
– To nie grasz w następnym meczu!
– Nie. Pojedziesz dwa później. To był jeden z moich lepszych trenerów. I super człowiek. Tak! I super człowiek. On też rozumiał, że powrót do domu jest bardzo ważny...
– Bo sam tęsknił za domem.
– Tak. Sam tęsknił, więc dobrze rozumiał. A ten dachbox musiałem tak czy owak zakupić, bo podróże z dzieckiem to sporo bagażu. I przez to trener stracił też kontrolę nad tym, czy jestem spakowany, czy nie.
– Po prostu zawsze byłeś spakowany!
– Zawsze byłem.
– Wróćmy do warsztatów bramkarskich. Wojtek Nowiński chwalił się, że po latach opanował sztukę błyskawicznego przenoszenia ciężaru ciała z jednej nogi na drugą, dzięki czemu rzucającemu trudniej było go zaskoczyć piłką obok tej dotąd obciążonej. Czy ta teoria i teraz się obroni?
– Wiesz co, sport cały czas ewoluuje. Mój pierwszy krok milowy w karierze to treningi z wujkiem. Wujek wracał z zagranicy i zabierał mnie – chodź młody, coś zrobimy nowego!
– A czego nauczył cię najpierw? Zaczął od szpagatu czy pajacyka?
– To były podstawy. Tego nauczył mnie na początku. Będąc dzieckiem, pojechałem do wujka do Niemiec, do pracy. Po niej, jako szesnastolatek, chodziłem na jego treningi. Pooglądać go, a nawet czasami z boku potrenować. Zobaczyłem dość szybko, jak wygląda ten zawód na Zachodzie. Później było to WKU Opole, gdzie uczył mnie trener Jerzy Eliasz, dzięki któremu poznałem taktykę gry bramkarza. Poprawił też znacznie moje fizyczne przygotowanie. Potem, po ciężkim sezonie musiałem podjąć trudną decyzję. Byłem zmęczony i chciałem wrócić do kraju, ale postanowiłem, że pojadę na tydzień do Szwecji, gdzie opłaciłem sobie camp bramkarzy. Prowadził go mój guru w tamtych czasach, Tomas Svensson. Poznałem tam skandynawską szkołę bronienia.
– To inna szkoła. Inaczej bronią dolne piłki.
– Tak.
– A nie ma polskiej szkoły zachowań w bramce. Bierzemy z różnych, co najlepsze.
– Wiesz co, pewnie tak. Mamy coś z wielu szkół. W pewnym czasie Claes Hellgren stał się moim mentorem. Na moją prośbę przyjeżdżał do Niemiec i mieliśmy raz w miesiącu zajęcia indywidualne. Trochę teoretyczne, trochę fizyczne. Dużo rozmawialiśmy. Fajną rzeczą było stworzenie takiej hybrydy. Z drugiej linii broniłem jak Skandynaw, a z pierwszej jak bramkarz z Bałkanów. Choćby Dejan Perić czy Zoran Djordjić. Teraz sam, prowadząc campy bramkarskie, przekazuję młodszym te zachowania. A wracając do tezy śp. Wojciecha Nowińskiego, to prawda, że strzelający szybko oceniają, która noga bramkarza jest bardziej obciążona i obok niej rzucają mu piłkę. Ja uczę, że przy rzucie z pierwszej linii bramkarz powinien jak najpóźniej reagować, bo rzucający obserwują nas do końca. Wielokrotnie rozmawiałem z najlepszymi i potwierdzali, że do ostatniej chwili czekają na nasz ruch.
– Maciek Szczęsny uważa, że nasi ligowi w piłce nożnej, w sytuacjach sam na sam, za wcześnie siadają na trawie, odsłaniając za dużo bramki.
– U nas jest podobna sytuacja przy rzutach z pierwszej linii! Ale przede wszystkim ze skrzydeł.
– Pierwsza linia to szósty metr...
– A druga to dziewiąty!
– To jeszcze o sztuce obrony karnych. Dziś dwumetrowców w bramce już nie ma, bo kreska wyznacza, dokąd można wyjść przy rzucie z siedmiu metrów.
– Duży więcej zasłania i tego nigdy nie zmienimy. Niższy musi nadrabiać sprawnością.
– Przez 20 lat zasłaniałeś sobą Polskę. Trochę poezji nam się wdarło do rozmowy.
– No, pięknie. Ja byłem z tych mniejszych bramkarzy. Bazowałem na refleksie i szybkości reakcji.
– A zrobisz z miejsca salto do tyłu?
– Nie, nie...
– A jest granica gibkości bramkarza w ręcznej?
– W mojej szkole każdy młody umie zrobić przewrót w przód i w tył. Uwierz mi na słowo. Ja uczyłem się salta na materacach. Robiliśmy to z nauczycielem wychowania fizycznego, ale teraz ze swoimi uczniami tego nie robię. Za dużo czasu poświęcamy na piłkę ręczną jako taką. Ale sprawność na moich zajęciach odgrywa dużą rolę.
– A masz taką niezapomnianą swoją obronę? Były tysiące niewiarygodnych, więc pewnie będzie ci trudno taką wybrać. Może pomyślałeś kiedykolwiek o rywalu – ale go ośmieszyłem?
– Niezapomniana obrona...
(dłuższa pauza)
– Znamienna cisza. No, miałeś jeszcze gole. Pokonałeś z daleka choćby szwedzkiego bramkarza.
– No właśnie. To łatwiej sobie przypomnieć. Rzuciłem Tomasowi Svenssonowi. Mojemu guru. Podziwiałem go już jako dzieciak.
– Frajda?
– Frajda nie frajda. Miałem olbrzymi respekt przed nim. Ale to była taka chwila, że musiałem rzucać na jego bramkę. I trafiłem.
– Gdy piłka nadlatuje blisko jednego lub drugiego ucha, to nie ma szans na obronę...
– Z siódmego metra? Nigdy nie byłem fachowcem, jeśli chodzi o siódemki.
– Wolałeś oddać tę wątpliwą przyjemność koledze?
– Nie. Po prostu znałem swoje słabości. Czuje się to flow. Pewnie jak piszesz, to masz to samo. Wciąga cię i wszystko przychodzi łatwiej.
– Z Rosjanami obroniłeś kiedyś cztery karne w jednej połówce.
– Tak, tak. I wtedy miałem takie flow. Wydawało mi się, że ta piłka tak długo leci, że masz czas, by ją odbić.
– Jej prędkość nie miała większego znaczenia?
– Dokładnie to! Miałem takie ze trzy, cztery mecze w karierze.
– Wchodziłeś na orbitę okołoziemską i nie było rzeczy niemożliwych?
– Ładnie powiedziane. Może dlatego, że ja nigdy nie odczuwałem obecności kibiców.
Jak dobrze grałem i czułem, że jestem dobrze przygotowany, to nie schodziłem na ławkę przed karnym. Bogdanowi Wencie ja sugerowałem, czyli sam dokonywałem zmiany. Ego mi w tym nie przeszkadzało, bo najważniejsze było zwycięstwo zespołu.
– Poza tym meczem, gdy dostałeś w ucho na rozgrzewce, to nigdy nie dochodziły do ciebie reakcje trybun?
– He, he. Chętnie do tego wracasz, spodobało ci się. Coś tam dobiega, ale to jest przede wszystkim gra moich emocji.
– Żadnego "wow" nie słyszysz?
– Nie zwracam na to uwagi. Wyjście na parkiet to było, jakbym...
– W akwarium się znalazł...
– Dokładnie. Fajne skojarzenie. Jakbym w akwarium się znalazł.
– A wracając do karnych. Nie lubiłeś bronić z siedmiu metrów?
– Jak dobrze grałem i czułem, że jestem dobrze przygotowany, to nie schodziłem na ławkę przed karnym.
– Trener dawał ci znak, że zmiana na chwilę w bramce?
– Różnie to bywało. Bogdanowi Wencie ja sugerowałem, czyli sam dokonywałem zmiany. Ego mi w tym nie przeszkadzało, bo najważniejsze było zwycięstwo zespołu.
– Ale nie za często drugi bramkarz po udanej obronie siódemki zostaje na boisku. Zleceniobiorcy na jedną akcję meczu?
– To oczywiście zależy od trenera. Żaden z tych, z którymi miałem do czynienia, nie podważał pozycji pierwszego. Nawet u Tałanta jedynka jest jedynką. Dujszebajew to bardzo charyzmatyczna postać, ale... już napisał książkę.
– Zawsze można napisać drugą, jeszcze lepszą. Na razie do Kielc się jednak nie wybieram.
– Ja pewnie szybciej będę w Warszawie.
– Było dzisiaj sporo wyznań, nawet intymnych. Dziękuję za tę szczerość.
– Wiesz co, ja bardzo szanuję spokój rodzinny. Nie wiem, jak to zrobiłeś, że tak toczy się ta rozmowa. A te patyczki do szyb to teraz będą długo w obiegu.