Rumuni ogłosili, że pomimo pandemicznych ograniczeń uda im się zorganizować Puchar Świata w skokach narciarskich (19-21 lutego). Dla zawodników elity to jedyny przed MŚ sprawdzian na obiekcie normalnym. Zresztą jedyny w całym kalendarzu tej zimy. – To nie tak, że FIS nie chce – od lat przekonywał Walter Hofer. Kto wobec tego jest na nie?
Tegoroczny Puchar Świata w Rasnovie będzie wyjątkowy nie tylko z uwagi na pierwszy od ośmiu lat konkurs drużyn mieszanych. W tej dekadzie będą to 19. i 20. męskie zawody na "dziewięćdziesiątce". Żeby zrozumieć, jak w cyklu elity zmarginalizowano konkursy na najmniejszych mistrzowskich obiektach, wystarczy zauważyć, że dałoby się z nich ułożyć ledwie połowę jednego sezonu. A przecież w okresie, o którym mowa, trwa właśnie jedenasty.
"Dziewięćdziesiątki" jako mniejsze zło. Rumuński wyjątek
Gdyby nie zbyt porywisty wiatr lub kłopoty techniczne ze skocznią, zawodów na K90 byłoby jeszcze o połowę mniej. Aż dziewięć razy bowiem organizatorzy w porozumieniu z FIS przenosili konkursy na mniejszy obiekt z potrzeby ratowania ich przed odwołaniem. Pozwalali sobie na to w Lahti, Kuopio i Lillehammer. Choć po prawdzie, próba przedolimpijska w Soczi (grudzień 2012) też miała odbyć się na K125, a nie K95, ale Rosjanie nie zdążyli z przygotowaniami i produkcją śniegu.
Tak czy inaczej mowa o lokalizacjach, które na jednym stadionie i tak mają skocznie o obu rozmiarach. I te zwykle są przygotowane do skoków zimą, co od strony logistycznej oznaczało nic więcej niż przełożenie aparatury. I ewentualnie kilku kamer. Finowie i Norwegowie wybierali taki wariant, bo gdyby poddali się bez walki, nie otrzymaliby worków z euro przysługujących im ze sprzedaży praw telewizyjnych. Konkurs na "dziewięćdziesiątce" przyjmowali z zaciśniętymi zębami jako mniejsze zło. Bo – szeptali między sobą – nie tak to miało wyglądać.
Rasnov jest jedynym miasteczkiem, które chce organizować zawody męskiego PŚ, mając w ofercie wyłącznie obiekt normalny.
– I ja to bardzo szanuję – chwalił Rumunów Walter Hofer, który po latach starań w końcu (w ostatnim sezonie swojej pracy) wprowadził nowe państwo na mapę światowej elity skoków. Chociaż akceptacja kibiców w temacie tak małych skoczni rozkłada się mniej więcej na pół, eksdyrektor PŚ zawsze powtarzał, że jest ich entuzjastą. Wprowadzenie do kalendarza Trambulina Valea Carbunarii to jednak kropla w morzu potrzeb. Albo raczej w morzu oczekiwań tych, którzy ponad argument o za krótkim lataniu stawiają różnorodność.
To kraje-gospodarze nie chcą, a nie FIS. Z powodu mniejszego show
Chęć oglądania skoków dłuższych niż w przedziale 80-105 metrów to główny powód wybierania do kalendarza tzw. "stodwudziestek". Chodzi o nic innego jak show. Działa się w myśl przekonania, że jeśli jest więcej (metrów), szybciej (na progu) i wyżej (nad zeskokiem), to znaczy, że bardziej emocjonująco dla kibiców. A że obiekty współcześnie buduje się niemal na jedną modłę i nadaje im podobne rozmiary? Trudno. To masowemu odbiorcy, a nie wąskiej grupce maniaków ma koniec końców podobać się produkt. Czyli tym, którzy przyjdą pod skocznię i kupią bilet; niezdecydowanym, którzy przed telewizorem w weekend wybiorą skoki, a nie konkurencyjną transmisję.
Nawet w Pucharze Kontynentalnym, w którym konstrukcja kalendarza zmienia się z roku na rok, na zimę 2020/21 zaplanowano dwa konkursy na obiektach normalnych. Dwa na aż 33. To druzgocąca statystyka.
– Tymczasem FIS naprawdę nie ma nic przeciwko organizacji konkursów na mniejszych skoczniach. To kraje goszczące zawody nie chcą ich przeprowadzać – bronił się Hofer, na którego zwykle spadały gromy od krytykujących powtarzalne harmonogramy sezonów PŚ. I tłumaczył: – Załóżmy, że przy konstruowaniu kalendarza mamy wolny termin i dostaje go Austria. Czy będą chcieli dla urozmaicenia wykorzystać go na K90 w Ramsau, czy może na mamucie w Tauplitz? – pytał retorycznie. Jakkolwiek to ekstremalny przykład, ostatnio o lepszy postarali się Polacy. Chociaż dopiero co Zakopane gościło Puchar Świata, to tam, a nie np. na K95 w Szczyrku elita skoczy raz jeszcze w zastępstwie za odwołaną imprezę w Chinach.
Małej kuli za "dziewięćdziesiątki" nigdy nie było. Ale była za "niemamuty"
– Skoro mamy na koniec przyznawane małe kryształowe kule za loty, to FIS równie dobrze mogłaby takie dawać za same duże skocznie oraz za same normalne. U alpejczyków tak przecież jest, że każda konkurencja ma własny ranking. Czemu w skokach się tego nie honoruje? – zastanawiał się przed rokiem Dawid Kubacki, który dwukrotnie stał na podium konkursów na K95 w Predazzo.
Co ciekawe, w 42-letniej historii skokowego PŚ FIS nigdy nie oddzielała "dziewięćdziesiątek" od reszty. Nawet w czasach, gdy organizowanie w trakcie jednego weekendu konkursu i na takiej, i na takiej skoczni było czymś zupełnie zwyczajnym. Jedyną enklawę od początku stanowiły loty (oddzielną klasyfikację za nie wprowadzono w 1991 roku, z przerwą w latach 2002-08). Tylko przez moment (1995-2001) działacze postanowili liczyć punkty zdobywane na "niemamutach". Ostatnim, który otrzymał za to małą kulę, był Adam Małysz.
– To trofeum było jednak na tyle mało istotne, że w galerii "Orła z Wisły" ma błędną etykietę z oznaczeniem. Możliwe, że mistrz nawet nie wiedział, za co wówczas otrzymał statuetkę – zauważa Mikołaj Szuszkiewicz, współautor branżowej inicjatywy inSJders.
Szczyrk robi podchody. Taki plan już był
Na łaskawsze spojrzenie w stronę mniejszych obiektów nie ma w skokach szans. Ich los to najpewniej pojedyncze zastępstwa, ewentualna niezła przyszłość Rasnova (Rumuni potrzebują lepszych skoczków, żeby przyciągnąć kibiców) lub sporadyczne pomysły, jak ten sprzed roku w Val di Fiemme. I imprezy mistrzowskie. Kilka dni temu pojawiły się jednak informacje, jakoby od przyszłego lub poolimpijskiego sezonu skocznię normalną do kalendarza PŚ udało się wprowadzić Polakom. Mowa o Skalite HS104, która obok Wielkiej Krokwi i Malinki miałaby się stać areną nowego turnieju wzorowanego na "Czterech Skoczniach".
Takie przymiarki miały już miejsce wiosną 2015 roku. Kurort był nawet pierwotnie wpisany w szkic kalendarza na zimę 2015/16, ale został "przehandlowany" za pełny weekend na Malince. Zakładając, że drugie podejście okaże się skuteczne i w kalendarzu do tej pory pozostaną Rumuni, teoretycznie (tak jak przed rokiem) jednej zimy zobaczymy aż cztery rywalizacje na obiektach normalnych. Trudno wytłumaczyć, dlaczego FIS nie przewiduje oddzielnego trofeum za tę specjalizację w PŚ. Szczególnie jeśli przypomnieć, że minionej zimy małą kryształową kulę za loty zdobył Stefan Kraft po zaledwie jednym weekendzie na mamucie Kulm.