Będą emocje związane z finałem olimpijskiej "setki". To dobry moment, by przypomnieć jedyny finał, w którym mogliśmy emocjonować się występem rodaka. Miało to miejsce właśnie w Tokio. 57 lat temu…
Gdy najlepsi sprinterzy wyszli na olimpijską bieżnię, okazało się, że nie skończyła się jeszcze rywalizacja w chodzie sportowym. Nie bacząc na zamieszanie Wiesław Maniak rozpoczął przygotowania do wyścigu. Zrobił kilka podskoków i zaczął przytwierdzać bloki startowe do żużlowej bieżni. To zajęcie odsuwało myśli od najważniejszego występu w karierze, ale z tego stanu wyrwał go porządkowy, tłumacząc na migi, że takim zachowaniem przeszkadza chodziarzom. Poirytowany przegonił Japończyka.
– Widocznie wziął na serio moje groźby po polsku, że go zamorduję i oddalił się ode mnie – opowiedział po powrocie do kraju dziennikarzowi legendarnego "Sportowca".
Druga fala złości przyszła po kilku minutach, bo spostrzegł, że ktoś "pożyczył" sobie jego bloki. Zanim sędziowie dali znak do startu zdążył więc zdenerwować się dwukrotnie, co nie było dobrym zwiastunem. W rozmowie z polskimi dziennikarzami nie ukrywał, że był kłębkiem nerwów. Humor poprawiło mu dopiero spojrzenie w kierunku Boba Hayesa.
– On po prostu bał się – zauważył, przyznając, że dodało mu to nieco rezonu.
Amerykański biegacz był głównym faworytem rywalizacji, gwiazdą wieczoru, w którego stronę zwrócone były oczy wszystkich obecnych na stadionie. "Czarny bizon", jak 22-latka nazywała polska prasa, dał popis w półfinale, gdy pokonał 100 metrów w 9,9 sek. Nowy rekord świata nie został uznany ze względu na siłę wiatru, lecz czas potwierdzał jego klasę. Świadczy o tym również zachowanie japońskiego reżysera, który uwiecznił tokijską rywalizację. Kamera, za którą stanął Kon Ichikawa, towarzyszyła Hayesowi od wejścia na bieżnię. Fragment filmu, pokazujący walkę o medale na dystansie 100 metrów, skupia się wyłącznie na Amerykaninie.
Pozostali finaliści, w tym nasz sprinter, stanowili dla niego tło. Polak pojawia się w zaledwie kilku ujęciach. Najdłużej kamera "łapie" go na chwilę przed startem, gdy zamiera w pozycji kucznej, nabierając powietrza.
– W głowie towarzyszyła mi rada trenera Drużbiaka, że "ręce zaczynają bieg". Niestety, nie potrafiłem się do niej zastosować, przez co straciłem sporo już na starcie – powiedział polskim dziennikarzom w press-zonie.
Na szczęście, w dalszej części biegu Wiesław Maniak zaczął gonić rywali…
"Pochodzę z Zachodu, a nie ze Wschodu"
Wylot do Tokio zbliżał się wielkimi krokami, a w gronie sprinterów było nerwowo. Miejsc w reprezentacji było pięć, a chętnych co najmniej ośmiu. Z dzisiejszej perspektywy jest to rzecz niezwykła, lecz w latach 60. sprinty traktowane były jako jedna z naszych specjalności. Męska sztafeta należała do czołówki, co pokazała choćby w Belgradzie, gdzie wywalczyła srebrne medale mistrzostw Europy w 1962 r.
Na podium stanęli wówczas Marian Foik, Andrzej Zieliński, Jerzy Juskowiak i Zbigniew Syka. Nie brakowało jednak zawodników, którzy mogli poszczycić się czasami niewiele gorszymi od tej czwórki. Coraz szybciej biegał Marian Dudziak z Poznania, przebijał się Wiesław Kaniecki i młody Edward Romanowski. Latem 1963 roku pojawił się jeszcze jeden konkurent. Prosto z Wielkiej Brytanii, choć nie do końca.
Wiesław Maniak urodził się w 1938 roku we Lwowie, skąd razem z mamą, po zakończeniu II wojny światowej, wyjechał na "Ziemie Odzyskane". Zamieszkali w Szczecinie, gdzie przyszły olimpijczyk skończył szkołę podstawową, a następnie liceum. Rozpoczął też studia, które przerwał po pierwszym roku. W Polsce przyszła polityczna "odwilż", dzięki której możliwa okazała się wizyta u ojca. Antoni Maniak był żołnierzem Armii Andersa, wychowawcą polskich sierot w obozie w Balachadi. Po wojnie nie zdecydował się na powrót do kraju, wybierając życie w robotniczym Manchesterze. Choć założył w Anglii nową rodzinę, nie stracił kontaktu z żoną i synem, których zaprosił do siebie latem 1957 roku.
Wizyta była kluczowa dla przyszłych losów młodego Wiesława. Widząc lepsze perspektywy chłopak nie wrócił do kraju, zamieszkując z ojcem, którego stracił jako dwulatek. Zwiedzał, uczył się języka, pracował w fabryce, a gdy odłożył pieniądze, wyjechał na studia do Dublina. Przede wszystkim jednak rozpoczął treningi lekkoatletyczne, dzięki którym stał się najszybszym biegaczem w Irlandii. Występował w międzynarodowych mityngach, często ścigając się z najlepszymi angielskimi sprinterami. Podczas jednych z zawodów udało mu się pokonać nawet Petera Radforda, słynnego brązowego medalistę IO w Rzymie. Sam również marzył o igrzyskach. Wbrew temu, co mówił po powrocie do Polski, nie miał szans na reprezentowanie barw Wielkiej Brytanii. Pisał o tym w listach do znajomych, skarżąc się na brak uznania brytyjskiego związku. Tokio zbliżało się już wielkimi krokami. Sprawy wziął więc w swoje ręce jego ojciec.
Antoni Maniak był przedwojennym lekkoatletą Pogoni Lwów. Występował w niej z Włodzimierzem Drużbiakiem, który w latach 60. był jednym z naszych reprezentacyjnych trenerów. W korespondencji z dawnym kolegą Drużbiak obiecał, że przyjrzy się synowi kolegi. Po raz pierwszy sztab szkoleniowy zrobił to w sierpniu 1963 roku, podczas mistrzostw kraju. Młody został wicemistrzem Polski na 100 metrów, ulegając w finale jedynie Jerzemu Juskowiakowi. Jednocześnie wywalczył złoto w sztafecie 4x100 metrów, a wystąpił w barwach Legii. Był to ukłon ze strony Gerarda Macha, który postanowił dać szansę 25-latkowi. Z czasem wykluczył jednak dłuższą współpracę.
"Należę do klubu Legia w Warszawie, który jest klubem wojskowym, ale myślę o powrocie do klubu w Szczecinie. Po meczu z Niemcami dostałem miejsce w Warszawie, gdzie zatrzymam się do igrzysk olimpijskich (mam nadzieję!). Nie spotkałem jeszcze mojego nowego kolegi z klubu i polskiego rekordzisty [Mariana] Foika. Biegał trzy lub cztery razy podczas tych samych zawodów, ale w różnych wyścigach. To samo dotyczy [Andrzeja] Zielińskiego. Niektórzy z trenerów, gdy zobaczyli mnie po raz pierwszy w akcji (Bydgoszcz 23/24 sierpnia) powiedzieli, że mogę w tym roku zrobić 10,2 sekundy, ale jak wiesz, nie zrobiłem. Oczywiście mają nadzieję na pewną poprawę w następnym sezonie, oczekując czegoś około 10,1 sekundy. Jedyny szkopuł jest taki, że do tej pory nie mam trenera. Trener mojego nowego klubu, który trenuje Foika (10,2–20,6), mnie nie chce. A trener polskiego zespołu sztafetowego, który MUSI mnie wyszkolić, wcale mnie nie faworyzuje. Mam więc trochę kłopotów" – pisał w liście do irlandzkiej przyjaciółki.
W dalszej części wymienia kilka z nich.
"Polskie władze lekkoatletyczne i wielu trenerów są przeciwko mnie, ponieważ pochodzę z Zachodu, a nie ze Wschodu. (Tu jest różnica – wiesz). Nie potrafią sobie wyobrazić jak można wejść na szczyt bez pomocy trenera lub pomocy finansowej i odmawiają mi tego. Nadal jestem więc amatorem – »ciałem i duszą«. Jeśli dostanę się na igrzyska w Tokio, będę walczył o miłość do sportu i nic więcej. Moi nowi »przyjaciele« śmieją się ze mnie, że odmówiono mi miejsca na Wydziale Wychowania Fizycznego, a Kolegium jest tuż obok miejsca, w którym mieszkam w Warszawie. Nie ufają mi i nie wierzą, ponieważ zgodnie z tym, co mówi mój paszport, mogę wrócić na Wyspy w każdej chwili, dopóki nie zdecyduję się na pozostanie w Polsce. Może rzeczy ulegną zmianie w miarę upływu czasu" – wyrażał nadzieję pod koniec 1963 roku.
Rekord Europy, który nic nie dał
Zachowana korespondencja z przyjaciółmi z Dublina pozwala poznać nie tylko losy Maniaka, ale też sytuację w kraju i relacje, które były w polskim sporcie. Mimo upływu miesięcy, podejście do przybysza z Anglii nie uległo zmianie. Nie pomogło nawet wyrównanie rekordu Europy na dystansie 60 metrów. Wciąż nie mógł doprosić się miejsca na uczelni, ani innych profitów, wynikających z członkostwa w kadrze narodowej.
"Przedwczoraj ustanowiłem rekord Europy na 60 metrów, ale w wyścigu na 60 yardów, gdzie biegłem z ogromną prędkością i byłem nawet w stanie pobić rekord świata, naciągnąłem mięsień. Muszę odpoczywać tydzień, albo dwa. Ta sytuacja nie jest dla mnie łatwa. Byłem tak nieszczęśliwy, że chciałem się upić, ale nie miałem na to pieniędzy" – napisał w jednym z listów z początku 1964 roku, akcentując, że czuje się w nowym miejscu obco.
Tyczyło się to też relacji z pozostałymi kadrowiczami, którym nie do końca podobał się brytyjski styl nowego kolegi. Bohdan Tomaszewski scharakteryzował Maniaka jako człowieka bojowego, inteligentnego i dowcipnego, lecz o charakterze złośliwym, wręcz zjadliwym, co początkowo nie przysparzało mu fanów.
– Cały czas mówił, że jest najlepszy – wspominają koledzy z reprezentacji, którym zajęło trochę czasu, zanim przywykli do "Vica" (w Irlandii startował jako Victor Manning).
Zimą 1964, w przypływie bezsilności, Maniak spakował rzeczy i przeniósł się do Szczecina, który nazywał rodzinnym miastem. Tam ustabilizował formę i uspokoił nerwy. Mógł też liczyć na zaspokojenie podstawowych potrzeb. Zamieszkał z mamą, która zadbała, by jedynak nie chodził głodny i brudny. Dzięki temu skupił się na walce o Tokio, która przeciągnęła się do końca sierpnia.
Analizując wypowiedzi i fakty, decydujący nie okazał się kolejny medal mistrzostw Polski, ale coraz większe zrozumienie z kolegami w sztafecie. Maniak, Foik, Zieliński i Dudziak świetnie zaprezentowali się podczas meczu z Wielką Brytanią. W tym samym zestawieniu wygrali też 22 sierpnia. Podczas Memoriału Kusocińskiego osiągnęli 39,5 sek., wyrównując rekord kraju ustanowiony w czasie mistrzostw Europy w 1962 roku. Przede wszystkim jednak mieli spore rezerwy, co sprawiło, że trener Drużbiak uznał, że to właśnie ta czwórka może dać Polsce medal w Tokio.
O dwóch medalach nie mówił nikt. Rywalizacja indywidualna pokazała jednak, że był jak najbardziej realny.
"Najszybszy biały człowiek świata"
W głowie miał radę trenera, że "ręce zaczynają bieg". Mimo to, usztywnił się mając stratę już na samym początku. Zupełnie inaczej rozpoczynał starty we wcześniejszych biegach. Finał poprzedziły bowiem aż trzy rundy. Do indywidualnej rywalizacji trenerzy zgłosili Zielińskiego, Sykę i Maniaka. Nie ukrywali, że dla tej trójki miały stanowić jedynie przetarcie przed sztafetą.
Stało się inaczej. O ile Zieliński i Syka odpadli z walki już 14 października, to Maniak wygrał eliminacje, pokonując faworyzowanego Herrerę. W ćwierćfinale przegrał jedynie z mocnym Figuerolą, przechodząc do półfinału jako jedyny z Polaków. Wysoka forma sprawiła, że Drużbiak zweryfikował założenia.
– Walcz o finał – polecił podopiecznemu, któremu nie trzeba było tego dwa razy powtarzać.
W czwartek 15 października ponownie stanął w blokach startowych. W półfinale przegrał wprawdzie z rewelacyjnym Hayesem, lecz nie dał wyprzedzić się innemu rywalowi. Zajął drugie miejsce ze świetnym wynikiem 10,1 sek. Oznaczał nowy rekord kraju, ale podobnie jak w przypadku Amerykanina nie został uznany przez prędkość wiatru.
– Przecież są zdjęcia z tego biegu. Flagi na masztach mówią prawdę. Zobaczcie, jak spokojnie zwisają. Wtedy nie było wiatru – mówił Maniak zaraz po biegu.
Czasu na rozpamiętywanie nie było jednak zbyt wiele. Za kilka godzin miał wystąpić w finale olimpijskim, jako pierwszy Polak w historii. Zaczął źle, lecz szybko opanował stres.
– Rozluźniłem mięśnie i ramiona w czym pomogło wypuszczenie powietrza w okolicach 55 metra, bez wcześniejszego głębszego wdechu. Metody tej nauczyłem się w Polsce. Moje ciało zareagowało na "wydech" i przyspieszyło. Przesunąłem się z ósmego miejsca na szóste. Wtedy poczułem ulgę, że już na pewno nie będę ostatni – relacjonował dla prasy.
Wszystko trwało chwilę. Gdy przekroczył metę usłyszał głos Schumanna. Niemiec cieszył się z czwartego miejsca. Oficjalne wyniki były jednak inne. Na tablicy elektronicznej, zaraz za medalistami, wyświetliło się nazwisko Polaka. Nie wywalczył podium, lecz był najszybszym Europejczykiem i to w najwybitniejszym wówczas biegu w historii tej konkurencji. Opinia ta padła z ust Bohdana Tomaszewskiego. Mimo braku medalu, redaktor uznał sukces Maniaka jako jedno z największych wydarzeń w historii rodzimej królowej sportu.
"Spotkałem bardzo trzeźwych rodaków, którzy skomentowali wydarzenie krótko: "Czwarte miejsce nie jest złe, ale na igrzyskach liczą się tylko medale". Obruszyłem się po takiej opinii. Tylko czarni go wyprzedzili i to jakie sławy! Maniak najszybszy człowiek na świecie… Oczywiście poza kontynentem amerykańskim. Pierwszy z białych. Można mnożyć jego tytuły sławy" – napisał Tomaszewski w swoich wspomnieniach, nazywając szczecińskiego sprintera "najszybszym białym człowiekiem świata".
Tylko w Szczecinie
Czwarte miejsce indywidualnie i srebro w biegu sztafetowym zmieniły jego życie. W listach do przyjaciół przyznawał, że nie zamierza zostawać w Polsce na stałe. Igrzyska zmieniły to nastawienie. Sukces w Tokio otwierał mu drzwi do kariery. Nie wrócił na Wyspy. Kontynuował starty w biało-czerwonych barwach. Został nie tylko wielokrotnym mistrzem i rekordzistą kraju, ale też jedynym Polakiem, który zdobył złoty medal mistrzostw Europy w biegu na 100 metrów. Mimo upływu 57 lat żaden polski sprinter nie wszedł do olimpijskiego finału. Patrząc na biegi krótkie na świecie, trudno oczekiwać, by nastąpiło to szybko.
Wiesław Maniak jest dzisiaj postacią zapomnianą. Poza Szczecinem, gdzie cieszy się stałą popularnością.
93 - 107
Australia
82 - 87
USA
90 - 89
Słowenia
97 - 78
Australia
97 - 59
Argentyna
75 - 84
Francja
81 - 95
USA
94 - 70
Niemcy
87 - 95
Słowenia
97 - 77
Japonia