| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa
Robert Lewandowski może nie wiedzieć nawet, kto to jest, ale jego pierwowzorem, archetypem klasycznego środkowego napastnika był właśnie on. Teodor Peterek – pierwsza, wybitna "dziewiątka" polskiej piłki, najskuteczniejszy napastnik 20-lecia międzywojennego, który jednak pod pewnymi względami nie był wzorem do naśladowania... Autor rekordu, który po 75 latach pobił dopiero Leo Messi. Dziś postać nieco zapomniana i bez wątpienia warta przypomnienia.
Początki polskiej piłki z lat 1920-1939 to czas niezwykły. Czas skomplikowanych ludzkich losów i romantycznych postaci, których historie mogłyby stanowić gotowe scenariusze pasjonujących filmów. Z jednej strony, byli jednymi z pierwszych sportowców o ogólnokrajowym rozgłosie, pierwszymi zbierającymi się na zgrupowania reprezentacji i wyjeżdżającymi na zagraniczne mecze. Z drugiej, byli przecież amatorami, łączącymi boiskową pasję z codzienną pracą.
A nie każdy mógł być oficerem obracającym się w kręgach warszawskiej bohemy w najlepszych lokalach Belwederskiej, Koszykowej i Alei Ujazdowskich. Eryk Tatuś (bramkarz) był laborantem. Edmund Giemsa (obrońca) – fryzjerem i maszynistą. Jan Badura (pomocnik) –walcownikiem. Karol Dziwisz (pomocnik) – ślusarzem. Hubert Górka (napastnik) – tokarzem. Gerard Wodarz (napastnik) – księgowym. Ernest Wilimowski (napastnik) – mechanikiem. A kapitan Teodor Peterek (napastnik) – ślusarzem, urzędnikiem, a w końcu trenerem.
To oni tworzyli potęgę Ruchu Wielkie Hajduki, najlepszego polskiego klubu przed wojną. W 1936 roku, gdy Legia Warszawa pierwszy i do dziś ostatni raz spadała z ligi (w tym tekście obszernie wspominał to Piotr Kamieniecki), Ruch świętował właśnie czwarte mistrzostwo z rzędu, a jego dwaj napastnicy podzielili się tytułem króla strzelców – Ernest Wilimowski i Teodor Peterek strzelili po 18 goli. Ponownie obaj królowali dwa lata później (po 21 trafień), w ostatnim przedwojennym sezonie, gdy mistrzostwo wróciło do Hajduków Wielkich (wcześniej Biscmarkhutte, dziś dzielnica Chorzowa).
Z tego duetu znacznie bardziej znany jest Wilimowski. "Pradelok" (od panieńskiego nazwiska matki Pradella) to "najwybitniejszy piłkarz okresu międzywojennego, a w całej historii też w pretensjami do pierwszeństwa. Gracz światowej klasy, unikalny talent, choć w życiu dość niefrasobliwy". Tak pisał o nim kronikarz polskiego futbolu, Andrzej Gowarzewski. Nieśmiertelność Wilimowskiemu dały cztery gole w meczu z Brazylią na mundialu 1938, ale przecież potrafił też zdobyć 10 bramek w jednym meczu ligowym (12:1 z Unionem-Touring Łódź). Do dziś kontrowersje budzi jego decyzja o grze dla reprezentacji Niemiec po wojnie, ale wtedy takie dylematy miało wielu piłkarzy ze Śląska.
Nazwiska partnerów "Eziego" z najwspanialszego ataku w historii Ruchu, słynnych "Trzech Króli" – a więc Teodora Peterka i Gerarda Wodarza – przetrwały głównie w pamięci kibiców Niebieskich. Wodarz, wybitny lewoskrzydłowy, został uznany przez Gowarzewskiego za najlepszego polskiego piłkarza 1936 roku (a Wilimowski w latach 1934, 1937 i 1938) i umieszczony w jego Drużynie II Rzeczypospolitej. Peterka takie wyróżnienia nie spotkały.
Choć to właśnie "Teo" strzelił najwięcej goli przed wojną (156) i rozegrał najwięcej meczów z trafieniem (104, jako jedyny ponad 100). Zdobył też najwięcej bramek z rzutów karnych (28) i po strzałach głową (43). Tak w 51. tomie swojej encyklopedii piłkarskiej Fuji opisuje go Gowarzewski:
"Jeden z najznakomitszych środkowych napastników w dziejach polskiego futbolu, bezkonkurencyjny w grze głową, chwalony jako niezwykle skuteczny egzekutor rzutów karnych i wolnych. Elegancki i bojowy, autentyczny kierownik napadu, a przy tym barwna postać w towarzyskich kontaktach. Zadebiutował w lidze na dwa miesiące przed 18. urodzinami i zdobył gola. Zakończył karierę zdobyciem bramki prawie 20 lat później, co stanowi ozdobę rekordów polskiej ekstraklasy".
Niedoszły skrzypek
Urodzony w Świętochłowicach "Teo" to niezwykle barwna postać, wokół której obrosło wiele legend. Rzekomo na treningi w Śląsku Świętochłowice zaprowadził go górnik i piłkarz Wiktor Markiefka, którego pechowo trafił w głowę, gdy ten przyglądał się grającym na ulicy chłopcom. Rzekomo ojciec, skrzypek, chciał, by syn poszedł jego w ślady, ale Teodor wolał ukradkiem sprzedać skrzypce i kupić za to pierwsze korki. Rzekomo po słabszych występach krył się przed złością ojca nocując u sąsiadów. Rzekomo już sześć lat od pierwszego treningu zadebiutował w reprezentacji. Rzekomo po ty meczu dumny ojciec odebrał go ze stacji i do samego domu niósł synowi bagaże.
Rzekomo Teodor tak pewnie czuł się w wykonaniu rzutów karnych, że nieraz z 11. metra strzelał piętką. I pokonywał bramkarzy, ku uciesze tłumu. A Ruch przyciągał wtedy największą widownię w kraju. Tylko na ukończony w 1935 roku stadion przy Cichej przychodziło wtedy powyżej 20 tys. widzów, a raz, a derby z AKS Chorzów, nawet 30 tysięcy. Rzekomo tylko dwóm bramkarzom w lidze udało się obronić rzut karny Peterka.
Najwięcej chwały przynosi mu rekord, który dopiero po 75 latach pobił sam Lionel Messi. W latach 1937-38 "Mietlorz" zdobywał bramki w kolejnych 16 ligowych meczach. Tym nie może pochwalić się nawet Lewandowski. Messi w 2013 roku poprawił ten wynik o pięć kolejnych występów.
Niebywałych wyczynów w jego karierze było więcej. W pucharowym meczu ze Śląskiem Śiemianowice strzelił 10 goli. Po tym wyczynie lokalna prasa ograniczyła się do krótkiej wzmianki: "Drużyna Ruchu grała w Siemianowicach, gdzie wysoko pokonała zespół Śląska 15:1 (5:0). Bramki dla Ruchu zdobyli 10 Peterek, Dziwisz, Malcherek i Wiechoczek. Mecz rozegrano o puchar Wojewody Śląskiego".
Jednocześnie był graczem kontrowersyjnym. Wysoki (182 cm), ale przez to wolniejszy w ruchach dzielił piłkarską opinię. – Jak chcecie z Petra zrobić piłkarza, to nie rzucajcie go z pozycji na pozycję, ale pozwólcie mu grać w środku ataku – pouczał drużynę Ruchu wspomniany Markiefka po sparingu ze Śląskiem, w którym młody piłkarz zagrał na prawym skrzydle (a i tak strzelił dwa gole).
Typowy mietlorz
Tak opisuje go historyk Ruchu, Grzegorz Joszko: – Opinie prasowe o Peterku były różne, od najlepszego do najsłabszego. Często uznawano go najsłabszym graczem meczu, kiedy spowalniał akcje zespołu i nic do niego nie wnosił. Tak samo często uznawano go za zawodnika, który potrafił odmienić losy meczu i potrafił zdobyć bramkę z każdego miejsca pola karnego. Typowy "Mietlorz" – czyli śląski ludowy taniec, raz wolny, raz szybki.
– Peterek jest graczem grającym dla… galerji i nigdy nie będzie już chyba graczem wartościowym. Jest on stanowczo za powolny. Musi uprawiać dużo sprintów, a przede wszystkim musi zachowywać spokojnie. Mimo to widać jednak, że jest sprężyną zespołu – oceniał go austriacki trener Legii Gustaw Vieser, który potem sam przeniósł się do Ruchu.
"Przede wszystkim musi zachowywać się spokojnie" – z tym właśnie "Mietlorz" miał problem. Zobaczył w karierze pięć czerwonych kartek, najwięcej w historii polskiej ligi do 1939 r. I żadnej za faul! "Był rekordzistą w liczbie dyskwalifikacji za docinki pod adresem sędziów – tego nie potrafił opanować!" – pisał Gowarzewski.
Nie miał łatwego charakteru, mówiąc delikatnie. Samowolne zejście z boiska było najmniejszym z jego występków. Regularnie ubliżał sędziom, kopał i policzkował rywali, stawał przed sądem za ciężkie uszkodzenie ciała napastnika Cracovii, Wilhelma Góry, kolegi z reprezentacji. Suma wszystkich jego zawieszeń pewnie przekroczyłaby rok. W 1930 r. próbował nawet grać pomimo zawieszenia, co skończyło się, rzecz jasna, kolejnym zawieszeniem. Po meczu reprezentacji z Łotwą tak miał zajść za skórę łotewskiemu bramkarzowi, że ten po meczu odmówił podania mu ręki i stwierdził, iż "do pełnej obłudy brakuje Peterkowi tylko rudych włosów".
Ciepnął, huśtnął i był tor
Gdy w derbach z AKS Chorzów Roman Mrugała obronił wykonywany przez niego rzut karny, "Mietlorz" ze złości cisnął mu w twarz ziemią. "Ponieważ miałem monopol na jedenastki ustawiłem piłkę na białym punkcie, wziąłem rozbieg i... strzeliłem. Jakież było moje zdziwienie, gdy Mrugała wykonał fantastyczną robinsonadę i w kapitalnym stylu przygarnął piłkę do siebie" – pisał w 1957 roku we wspomnieniach, zatytułowanych "Z butami piłkarskimi na boiskach Europy".
"Peterek, jak ten przysłowiowy Żyd podczas meczów nawet na minutę nie umie trzymać języka za zębami, zawsze mu coś dolega, zawsze mu coś przeszkadza, najwięcej przykrości stwarza mu naturalnie sędzia" – cytuje ówczesną prasę Joszko na stronie HistoriaRuchu.pl i dodaje: – Na boisku również dawał się we znaki swoim kolegom z drużyny upraszając się ciągle o piłkę. Chciał być najlepszy w każdym calu.
Sam wspominał, że przez trzy lata (1933-36) był obrażony na Wodarza, z którym nie zamienił ani słowa, ale "nie przeszkodziło im grać jak z nut". Przez lata mieszkali tuż obok siebie, a przyciągali się jak przeciwieństwa. Peterek – agresywny raptus. Wodarz – delikatny dżentelmen. Pierwszy strzelił dziesiątki goli po podaniach drugiego. Rozumieli się bez słów. Pewnego razu, w poszukiwaniu źródeł tej maestrii we współpracy, dziennikarze wybrali się do Huty Batory, gdzie pracował Peterek. – Jaki majstersztyk? On mi ciepnął na kapa, ja huśtnął i był tor. Wszystko? – uciął. Po latach jeden na drugiego nie powiedział złego słowa.
Być może przez trudny charakter kapitan związkowy Józef Kałuża nie zabrał go na mistrzostwa świata do Francji, choć zabrał i Wilimowskiego, i Wodarza. Peterkowi na osłodę pozostało czwarte miejsce na igrzyskach olimpijskich w Berlinie 1936, gdzie zagrał we wszystkich czterech meczach. W sumie uzbierał tylko dziewięć występów i sześć bramek w reprezentacji. Ostatni – w przegranym 1:4 meczu z Niemcami w Chemnitz we wrześniu 1938 roku. Strzelił w nim honorowego gola.
Rok później skończyły się mecze międzypaństwowe i skończyły się derby Śląska pomiędzy reprezentacjami polską (górnośląską) i niemiecką (opolską). Przyszła wojna. 3 września niemieckie władze okupacyjne zlikwidowały Ruch, a na jego miejsce powołały Bismarckhütter Sport Vereinigung, w którym "Teo" grał przez kolejne dwa lata. Podobnie jak wielu innych piłkarzy i 90 proc. ludności Górnego Śląska podpisał volkslistę, a w 1942 został wcielony do Wehrmachtu i trafił do Francji. Tam, po inwazji aliantów, znalazł się w niewoli amerykańskiej, z której trafił do 1. Dywizji Pancernej generała Maczka.
Do końca wojny rozegrał 88 spotkań w reprezentacji Polskich Sił Zbrojnych. Najsłynniejszy w jego wykonaniu był finał rozgrywek "o puchar dowódcy", w którym wbił reprezentantom Anglii pięć goli, a Polacy wygrali 10:1. Po wojnie krótko występował we francuskim St. Avon, by w sierpniu 1946 roku wrócić do Chorzowa.
7154 dni
Los oszczędził Peterkowi tragicznej śmierci i trudnych wyborów, które znamy choćby z biografii Wilimowskiego, ale nie oszczędził powojennych represji. Był oskarżany przez Urząd Bezpieczeństwa o przynależność do SS (absurd), stał się też zarzewiem konfliktu PZPN z działaczami na Śląsku. Centralne władze nie chciały dopuścić go do polskich rozgrywek z racji tego, że podpisał volkslistę. Zarząd Ruchu w odpowiedzi zarzucił centrali "brak orientacji w górnośląskiej specyfice".
W 1948 wznowiono ogólnokrajowe rozgrywki ligowe, ale 38-letni Peterek był już tylko grającym trenerem i kapitanem rezerw Ruchu, a także asystentem pierwszego trenera. W kwietniu rozegrał jeszcze jeden mecz w I lidze – zastąpił kontuzjowanego Henryka Alszera w spotkaniu z Lechem Poznań (2:0) i zdobył bramkę, oczywiście po "główce". I to pomimo faktu, że wcześniej tego dnia zagrał też dla rezerw. Od jego pierwszego do ostatniego gola w lidze minęło dokładnie 7154 dni, czyli 19 lat, 7 miesięcy i 2 dni.
Wobec kadrowych problemów był bliski kolejnego występu jeszcze we wrześniu 1949 roku. Ostatecznie na boisko pierwszoligowe już nie wrócił, ale w prasie pisano wtedy: "Peterka ostatni raz widzieliśmy w meczu oldboyów Ruch – AKS (6:0). Strzelił wtedy cztery bramki, w tym jedną z karnego. Odznaczał się na boisku nie tylko odmiennym kolorem skarpet, ale, trzeba przyznać, techniką."
Według wspomnień Kazimierza Kutza, Peterek z niedowierzaniem przyglądał się jak podczas naboru do klubu kilkunastoletni chłopiec raz za razem trafia piłką w spojenie słupka z poprzeczką. Chłopiec nabór przeszedł i prędko dołączył do pierwszej drużyny Ruchu. Był to legendarny Gerard Cieślik, który po latach miał zepchnąć "Teo" na drugie miejsce w klasyfikacji najlepszych strzelców w historii klubu.
– Kiedy Peterek uderzał z karnego, bramkarz zawsze był w innym rogu niż piłka – wspominał Cieślik swojego idola z lat dziecięcych. W seniorach rozegrali razem jeden mecz – ten z Lechem z 1948 rok. Peterek asystował wtedy przy bramce Cieślika na 2:0. – Skończyłem dziś jako czynny zawodnik. Postanowiłem, że siły moje poświęcę wyłącznie szkoleniu narybku jako trener – oznajmił po meczu 38-letni napastnik.
W źródłach można przeczytać, że jako trener "nie odnosił już tak spektakularnych sukcesów". Tak spektakularnych może nie, ale w każdym klubie – Zagłębiu Dąbrowa Górnicza, Stilonie Gorzów Wielkopolski, Górniku Radlin czy Górniku Słupiec – wygrywał mecze i wywalczał awanse. Przyczynił się też do mistrzostwa Polski dla Ruchu (wówczas pod nazwą Unia) w 1952 roku wygrywając baraże o tytuł z Polonią Bytom (wówczas pod nazwą Ogniwo) w duecie grającym trenerem Ewaldem Cebulą. Trzeba jednak przyznać, że nigdzie nie popracował za długo. Może to "zasługa" ludowych działaczy, a może niełatwego charakteru. Prawda pewnie leży gdzieś po środku.
Wielokrotnie mógł odejść z Ruchu. W 1931 roku w prasie śląskiej pojawiały się informacje, jakoby niemiecki Greuther Furth oferował mu trzy tysiące marek niemieckich do podziału z dotychczasowym klubem. W 1932 odbywał służbę wojskową w 21. Pułku Piechoty w Warszawie i propozycję gry składały mu Legia i Warszawianka. W 1935 mógł zostać zawodowcem we francuskim Olympique Lillois. Do końca pozostał jednak wierny niebieskim barwom.
Przeszedł dwa udary mózgu. Dwaj z jego czterech synów – Zygmunt i Werner – też byli piłkarzami, grali m.in. w Śląsku Wrocław. Teodor Peterek zmarł w Słupcu na Dolnym Śląsku 12 stycznia 1969 roku. 7 listopada tego roku przypadła 111. rocznica jego urodzin.