Rozmawiamy teraz i twój system nerwowy otrzymuje określone sygnały – zwraca uwagę nawet podczas wywiadu. Marc Noelke, asystent nowego trenera reprezentacji, Thomasa Thurnbichlera, w długiej rozmowie zdradza tajniki pracy ze skoczkami, odsłania kulisy sukcesów Thomasa Morgensterna i Gregora Schlierenzauera, rozkłada na czynniki pierwsze... przysiady i wspomina, jak mama uratowała mu życie. To rozmowa jak wykład. W końcu z naukowcem.
Antoni Cichy, TVPSPORT.PL: – Napisałeś na Facebooku, że to najbardziej fascynujący projekt w skokach narciarskich.
Marc Noelke: – Sam to pewnie wiesz, że Polska jest krajem, w którym skoki są najpopularniejsze na świecie. Porównując zainteresowanie mediów w Niemczech, Austrii czy Norwegii Polska się wyróżnia. Więcej ludzi ogląda skoki, więcej się nimi interesuje, macie wielu ekspertów. To różnice. A poza tym potrzeba trochę innego podejścia do pracy. Nasza praca przykuje więcej uwagi, a co za tym idzie, będzie też bardziej wymagająca. Adam Małysz, a nawet przednim Piotr Fijas, dali początek niesamowitej epoce. Później zespół Łukasza Kruczka zaczął znaczyć coraz więcej w świecie skoków. Po raz pierwszy Polska osiągała w tej dyscyplinie takie sukcesy. A sukces stwarza nowe wyzwania, nowe trudności, którym system musi podołać. Wystarczy spojrzeć na NFL czy ligę baseballa w USA albo piłkę nożną w Niemczech.
– I to samo spotkało polskie skoki?
– Myślę, że po tej erze sukcesów system potrzebuje pewnych poprawek na różnych obszarach pracy. To sprawia, że ten projekt jest złożony, ale jednocześnie fascynujący.
– Nawet jeśli sami nie tworzyliście presji, to ona i tak musiała być w reprezentacji Austrii. Mieliście dwie wielkie gwiazdy, Thomasa Morgensterna i Gregora Schlierenzauera, którzy ze sobą rywalizowali.
– Nawet więcej! Bywały czasy, kiedy pięciu naszych zawodników mogło walczyć o podium. Thomas Morgenstern, Gregor Schlierenzauer, Andreas Kofler, Wolfgang Loitzl i Martin Koch. Oni wszyscy się liczyli. Myślisz, że tworzenie jakiejś zewnętrznej presji było potrzebne?
– Podejrzewam, że sami mieli jej wystarczająco dużo.
– Dokładnie. Mieliśmy pięciu ogierów w jednej grupie. A jeśli spotka się pięciu ogierów, to daje spore szanse na konflikt. Musieliśmy utrzymać harmonię między nimi, sprawić, że razem mogą pojechać na obóz, podróżować na zawody, trenować i dobrze się bawić w swoim towarzystwie. Stworzyłem wtedy pewną metaforę. Mówiłem, że jesteśmy jak stado wilków. A w stadzie wilków nie liczy się, kto pierwszy dopadnie jelenia. Ważne, że każdy ustawi się w dobrej pozycji do polowania, a ktoś upoluje ofiarę. Raz ten, raz ten, a raz ten. Sukces osiągniemy tylko, jeśli będziemy się wspierać. W ten sposób chcieliśmy pracować. Razem polować na medale, podia. I całkiem nieźle się sprawdziło, bo to zrozumieli.
W lecie Gregor miał szesnaście lat, Thomas był już mistrzem olimpijskim. Pamiętam to dokładnie. Mieliśmy obóz w Stams. Z oboma utrzymywałem dobre relacje. Schlierenzauer jechał wyciągiem na górę i zapytał "jak daleko skoczył Morgi". Powiedziałem "114". Uśmiechnął się tylko i odparł "okej..." Od samego początku chciał być najlepszy na świecie.
– Jak przetłumaczyć Schlierenzauerowi, że to nie zawsze on upoluje trofeum? Albo Morgensternowi? Przecież oni chcieli wygrywać wszystko.
– I dobrze. Na szczęście mieli odpowiednie nastawienie do rywalizacji. Jasne, nie mogliśmy im powiedzieć, że to dobrze, jeśli czasem przegrają. Ale wiedzieli, że nie zwyciężą, jeśli ich występ nie będzie stał na najwyższym poziomie. Ważniejsze, by skoncentrować się na tym, co należy robić, jak to robić, a nie skupiać uwagi na rzeczach nieistotnych. Zawodnicy powinni się skoncentrować na sobie, a jeśli wejdą na swój poziom, dopiszą im warunki, wygrają. To nie jest taki sport jak piłka nożna, gdzie wszyscy pracują na jeden cel. Koniec końców, to indywidualna konkurencja, ale trzeba razem podróżować, przebywać ze sobą. Wzajemne wsparcie pomaga. Czasem niech sobie powiedzą "dawaj, będzie lepiej". Kolega nie może pozwolić, żeby drugi skoczek się poddał. I taką atmosferę udało nam się osiągnąć.
– Używając tego przykładu, Morgenstern stał się lepszy dzięki Schlierenzauerowi, a Schlierenzauer dzięki Morgensternowi, bo wzajemnie się napędzali?
– Z całą pewnością. Thomas Morgenstern wygrał w 2006 roku igrzyska olimpijskie w Turynie. W tym samym sezonie Gregor Schlierenzauer zadebiutował w Pucharze Świata w Oslo i zdobył tytuł mistrza świata juniorów. W lecie Gregor miał szesnaście lat, Thomas był już mistrzem olimpijskim. Pamiętam to dokładnie. Mieliśmy obóz w Stams. Z oboma utrzymywałem dobre relacje. Schlierenzauer jechał wyciągiem na górę i zapytał "jak daleko skoczył Morgi". Powiedziałem "114". Uśmiechnął się tylko i odparł "okej..." Od samego początku chciał być najlepszy na świecie. Wiedział, że może ich pokonać. A Thomas miał świadomość, że pojawił się nowy, bardzo mocny rywal i pracował jeszcze ciężej. Wiedział, że wygrał wczoraj, ale każdego dnia musi dawać z siebie wszystko, żeby utrzymać pozycję. To była zdrowa rywalizacja. I nie da się od tego uciec. Taka sytuacja sprawia, że zawodnicy pracują ciężej, bo widzą obok siebie najlepszych na świecie. Mogą podpatrzeć, jak trenują, co jedzą, czy trenują przed śniadaniem czy dopiero później, zobaczyć ich nawyki. To znakomita okazja dla młodych sportowców, by się porównywać. A ci bardziej doświadczeni odnajdą już swoją drogę. Przesadne podpatrywanie może też być destrukcyjne, bo przestajesz koncentrować się na samym sobie.
– Alexander Pointner napisał w książce, że kiedy odszedłeś, miał problem z relacjami Morgensterna i Schlierenzauera.
– Bardzo cenię jego słowa. Ale spójrzmy na to trochę inaczej. Alex był osobą, która chyba jako pierwsza zdefiniowała nową rolę wewnątrz istniejącego systemu. Wziął na siebie wiele obowiązków menedżerskich. Podzielił występ na kilka obszarów. Tak jakby istniały departamenty: przygotowania fizycznego, fizjoterapii, aerodynamiki, sprzętu i jeszcze kilka innych, w tym strony mentalnej. Mieliśmy wtedy znakomitego psychologa. Ta idea polegała na tym, by pozyskać najlepszych specjalistów, którzy nie działaliby w odosobnieniu, indywidualnie. Chcieliśmy współpracy, przepływu informacji, także między Aleksem i mną. To było świetnie zorganizowane. Potrzebujesz dobrych informacji, aby podejmować dobre decyzje. Alex pełnił bardziej funkcję menedżera. Musiał mieć taką osobę jak ja. Lojalną wobec niego, która wykonywała dużo pracy na skoczni, podczas treningów przygotowania fizycznego, ale też w zbieraniu i przystosowywaniu wszystkich tych informacji, by przekazać je w przystępnej formie.
– Nie potrafił cię zastąpić nikim innym?
– Być może osoba, która przyszła na moje miejsce, nie dawała sobie rady z tymi wszystkimi obowiązkami. Bo sporo było do zrobienia. Pełniłem rolę takiego moderatora, łącznika między zawodnikami, trenerem, różnymi obszarami działania. Wygląda na to, że nikt nie potrafił zapełnić po mnie luki i Alex musiał trochę przeorganizować swój system.
Alex popełnił błąd. Zafascynował się neurocoachingiem, a jego żona założyła firmę z tym związaną. I niejako promował swój biznes, pracując w kadrze. A zawodnicy tak to właśnie postrzegali. Ktoś inny odpowiadał już wtedy za treningi, nie ja. Zresztą, patrząc na to, co robiliśmy w 2010 roku, a na to, co teraz możemy robić, ta różnica jest kolosalna. To jak porównanie jednego drzewa z całym lasem.
– Nie byłeś klasycznym asystentem trenera.
– Wcześniej pracowałem dla telewizji RTL, zajmowałem się dziennikarstwem, byłem ekspertem, robiłem sporo wywiadów z trenerami. A tak dla zabawy pracowałem jako trener w małym klubie w mojej miejscowości. Uczyłem się o treningu mentalnym w sporcie, coachingu, ale bardziej od strony psychologicznej. Interesowały mnie działania psychoterapeutyczne. W 2005 roku sporo rozmawiałem z Aleksem, kiedy został pierwszym trenerem w Austrii. Miał trochę kłopotów, był młody, zaczynał pracę, nie wszystko szło, jak chciał. Musiałem przeanalizować sytuację. Podczas spotkań doszliśmy do wniosku, że jego tempo pracy było za wysokie. Chciał robić wszystko szybko, a reszta członków zespołu nie mogła za nim nadążyć. Po sezonie 2005/06 zadzwonił i zapytał, czy nie zgodziłbym się na współpracę. Powiedział "chcę, żebyś był moim asystentem, ale nie będziesz musiał trzymać kamery. Nigdy. Nie zrobię z ciebie klasycznego asystenta, masz przyjść ze swoimi narzędziami, bo to jak działamy, jest staromodne. Musimy wszystko odświeżyć, ułożyć na nowo i chcę, żebyś mi pomógł". Miałem przeanalizować system treningowy i wytworzyć aurę, która poprawi jakość, szybkość nauki, a nawet poprawi regenerację. Trudno było dołożyć jeszcze więcej pracy zawodnikom, bo mieli jej już bardzo dużo. Dlatego chodziło o lepszą organizację. Musiałem też wyjaśnić zawodnikom, trenerom, fizjoterapeutom nową wizję.
– Skoki to powtarzalny sport. Zawsze składają się z najazdu, odbicia, lotu i lądowania. Uznałeś, że poprawy można szukać nie tylko na samej skoczni, ale też w stronie mentalnej?
– Wielu jest zawodników, którzy świetnie spisują się w treningach, a spalają w zawodach. To znane zjawisko w psychologii sportu. I w skokach jedni sobie dobrze z tym radzą, inni nie. A jeśli sobie nie radzą, trzeba ich tego nauczyć. Istnieje wiele sposobów, wiele narzędzi, które da się wprowadzić do skoków narciarskich. W tym momencie trudno mi jeszcze powiedzieć, czy okażą się konieczne w Polsce. Nie znam na tyle zawodników. Nie pracuję tak, że biorę narzędzia, stosuję metodę i musi zadziałać. Najpierw przeprowadzam analizy, szukam, gdzie tkwią problemy, jakie są mocne strony systemu. Dopiero wtedy patrzę, jak można do każdego dotrzeć, jakie narzędzia wykorzystać.
– Gdybyś miał podać przykład jakiegoś ćwiczenia z neurocoachingu? Ludzie znają pojęcie, ale niekoniecznie potrafią sobie to wyobrazić w treningu skoczka.
– Zawsze powtarzam dziennikarzom, że neurocoaching to głupie pojęcie, które oznacza wszystko i nic. Należy pamiętać, że każdy, kto pracuje z człowiekiem, pracuje z jego mózgiem, systemem nerwowym. Rozmawiamy teraz i twój system nerwowy otrzymuje określone sygnały. Kształcę się pod tym kątem od 2002 roku. Z czasem osiągnąłem w tej materii wysoką specjalizację i nauczyłem się, że każdy reaguje inaczej na pewne bodźce. Dla przykładu. Boli cię łokieć, noga, plecy, cokolwiek. Niektórym ulgę przyniosą wibracje, u niektórych to w ogóle nie zadziała, ale pomoże zimno i ciepło. A komuś sam dotyk. To wszystko przez układ receptorów w naszej skórze. Wpłynięcie na konkretne może uśmierzyć ból, czasem go wzmocnić, ale też poprawić występy. Nasze mózgi są jak odciski palców, różnią się od siebie. Wolałbym to nazywać treningiem neuroatletycznym, bo w grę wchodzi też atletyka. Chodzi o to, by dobrać odpowiednie, indywidualne bodźce. Trudno to krótko opisać.
– Weźmy na tapet przysiad. Dla kogoś będzie odpowiedni, a komuś przyda się coś, co wymaga większego skupienia uwagi?
– Znakomity przykład. Podczas przysiadu przyspieszasz w kierunku wertykalnym. Sensor, który za to odpowiada, stanowi malutką część systemu przedsionkowego, który rozpoznaje wertykalne ruchy. Jeśli trochę przechylisz się na jedną stronę, mózg może zacząć postrzegać przysiady jako zagrożenie, a zawsze chce naszego bezpieczeństwa. Kiedy system przedsionkowy nie działa, mózg dostrzega zagrożenie, może wysłać sygnał: nie rób przysiadów tak szybko, bo to niebezpieczne. I pojawia się błąd w danym ruchu ciała spowodowany problemem w systemie przedsionkowym. Odpowiednie wpłynięcie na ten system może sprawić, że przysiady będą lepsze jakościowo albo w szybszym tempie, będzie większa stabilność. Dla kogoś przysiady to bułka z masłem, a dla kogoś, u kogo występuje kłopot z systemem przedsionkowym, potencjalne zagrożenie według mózgu i lepiej, jakby zaczął od czegoś innego.
– Thomas Morgenstern pisał w książce, że w pewnym momencie za wiele było już neurocoachingu u Alexandra Pointnera.
– To było kiedy już odszedłem. Alex popełnił błąd. Zafascynował się neurocoachingiem, a jego żona założyła firmę z tym związaną. I niejako promował swój biznes, pracując w kadrze. A zawodnicy tak to właśnie postrzegali. Ktoś inny odpowiadał już wtedy za treningi, nie ja. Zresztą, patrząc na to, co robiliśmy w 2010 roku, a na to, co teraz możemy robić, ta różnica jest kolosalna. To jak porównanie jednego drzewa z całym lasem. Mamy dużo więcej technik, bardziej kompleksowe podejście.
– Twoja praca dotyczy bardziej strony mentalnej czy mechanizmu ruchu?
– Nie jestem psychologiem sportowym, nie zajmuję się tym. Są od tego specjaliści. Oczywiście, idę z nimi pod rękę, współpracujemy. Dowiemy się, czy komuś w polskim zespole potrzeba psychologa. Wiem, że niektórzy już współpracują. W porządku. Musimy tylko sprawić, by razem z psychologiem zdążać w podobnym kierunku. A ja sam zajmuję się bardziej ruchem. Choć tak szczerze, trudno znaleźć dla mnie odpowiednią funkcję! Klasycznym asystentem nie jestem. Możecie mnie nazywać, jak chcecie haha! Mathias Hafele powiedział, że jestem trenerem systemowym. "Patrzysz, jak pracujemy, dostrzegasz błędy i mówisz, co trzeba zrobić". Ale z zawodnikami też współpracuję. Jasne, to działka Thomasa Thurnbichlera. Jest w tym dobry. Współpracuję z nim już od trzech lat, jeździłem na obozy, kiedy prowadził juniorów w Austrii. Od razu wiedziałem, że dba o zawodników, chce osiągnąć sukces, świetnie postrzega sport, edukuje się. Mogliśmy rozmawiać o naukowych szczegółach, a on potrafił wprowadzić w życie to, co dawała nauka. Do tego wyjaśnić to w przystępny, łatwy sposób. Podoba mi się jego wizja, praca trenerska. Kiedy dostał propozycję z Polski, zwrócił się do mnie, powiedział, że chciałby mnie wziąć ze sobą.
– Od razu się zgodziłeś?
– Wcale nie było tak prosto. Rozwinąłem w Kolonii dobry biznes, dopiero co napisałem książkę, mam wielu klientów, prowadzę seminaria, jestem nauczycielem w Niemieckiej Akademii Trenerskiej. Ciężko było mi wszystko zostawić, tym bardziej, że nie wiesz, co zdarzy się w skokach. Ale moje serce wciąż bije dla sportu, dla skoków. Dostrzegłem sporo szans, a Thomas przekonał mnie, że możemy dużo zdziałać w Polsce.
Skorzystamy z technik Haralda Petnischa, jego systemu analizy, platform dynamometrycznych, ale sami zinterpetujemy dane i sami podejmiemy decyzje. Raczej nie będziemy do niego dzwonić i prosić o radę. To już nie jego system.
– Pracujesz bardziej z ruchem na skoczni czy poza nią? Analizujesz skoki czy starasz się przełożyć to, co skoczkowie robią podczas imitacji na to, co dzieje się przy prędkości blisko 100 km/h?
– Przyznam szczerze, nie byłbym dobrym głównym trenerem. Nie widzę siebie w tej roli. Brakuje mi wizji tego, co należy zrobić na skoczni, aby próba była bardzo udana. A Thomas czy Alex zobaczyli już tyle skoków, mają tak dobre czucie, a do tego talent, bo tego raczej się nie da nauczyć, że wiedzą, co trzeba zrobić, żeby latać daleko. Alex opowiadał mi o swojej filozofii i w pełni ją pojmowałem, Thomas przedstawił mi swoją, trochę się różni, ale też ją rozumiem i zamierzam ją realizować. Będę takim dyskiem zewnętrznym Thomasa. Z pewnością razem będziemy analizować skoki, dyskutować o nich, Thomas mi powie, co powinno być inaczej, w jakim kierunku, na czym musi się skoncentrować zawodnik. A moim zadaniem będzie, żeby do tego doszło.
– Czyli powie ci, że Kamil Stoch, Piotr Żyła czy Dawid Kubacki musi mieć lepszy balans albo wykonywać ruch w nieco innym kierunku i będziesz miał z nimi nad tym pracować?
– Tak, będę pracował z zawodnikami, być może także między treningami, robił ćwiczenia i patrzył, czy przynoszą efekty.
– Mówisz, że jesteś trenerem systemowym, ale to trochę system, w którym każdy musi robić coś innego, przygotowanego specjalnie dla niego.
– Mamy dobrą bazę, odpowiednie umiejętności ruchowe, odpowiednią ruchomość stawów, stabilizację tułowia, zdolność do generowania ogromnej siły w krótkim czasie i szybkiego uzyskania stabilności. To podstawy. Tak samo jak struktura skoku. Robili to od czterech lat z Haraldem Pernitschem, ale brakowało im pewnych aspektów ruchu. Nie wszystko było dobre dla wszystkich, musimy to naprawić. Ale jestem w 100 procentach pewny, że mamy odpowiednie fundamenty i możemy budować teraz indywidualne rozwiązania dla większości zawodników.
– No właśnie, doktor Pernitsch. Korzystasz z podobnych metod czy macie inne style?
– Pracowaliśmy razem w Austrii, ale trochę inaczej to wyglądało. Zawodnicy mieli z nim indywidualne umowy. Na przykład Thomas Morgenstern płacił mu co sezon X pieniędzy, żeby otrzymywać dane treningowe. My też je otrzymywaliśmy. Ten system nie był najlepszy, bo Harry miał zbyt duży wpływ na codzienne treningi. Nie znajdował się na miejscu, nie wiedział, jaką objętość miały jednostki treningowe. A w naszym systemie to trener podejmie ostateczną decyzję, co i jak trenować. Naszym zdaniem to nie jest rola Pernitscha, może dać wskazówki, ale za wszystkim musi stać trener.
– Może Pernitsch miał zbyt duży wpływ na polskie skoki, na to jak trenuje polska kadra?
– Niewątpliwie, to jedna z przyczyn, dlaczego nie szło, ale to nie wina Harry'ego, to wina wszystkich.
– Będziecie współpracować z doktorem Pernitschem?
– Skorzystamy z jego technik, systemu analizy, platform dynamometrycznych, ale sami zinterpetujemy dane i sami podejmiemy decyzje. Raczej nie będziemy do niego dzwonić i prosić o radę. To już nie jego system.
Mama wieczorem oglądała telewizję i w wiadomościach usłyszała "skoczek narciarski Marc Noelke miał groźny wypadek i został przetransportowany do szpitala z podejrzeniem krwotoku wewnętrznego". Od razu wsiadła w samolot do Zurychu, a potem pociągiem udała się do Alberville. Powiedziała szefowi misji olimpijskiej, że mają godzinę, aby wezwać lekarza kadry, bo inaczej poinformuje największą gazetę w kraju. I godzinę później był już doktor, a po dwóch godzinach leciałem helikopterem do wielkiego szpitala w Alberville. I tam, po godzinie, moja śledziona nie wytrzymała. Tak mama uratowała moje życie.
– Zamierzasz przenieść się do Polski?
– Nie, ale będę sporo podróżował z kadrą.
– Kiedy w takim razie odwiedzisz Polskę?
– Wczoraj wróciłem!
– Przekazałeś już swoją wizję zawodnikom?
– Tym zajmuje się Thomas. Miał już z nimi trening w Zakopanem i Szczyrku. A my widzieliśmy się w Krakowie, byłem od piątku do poniedziałku. Spotkaliśmy się ze wszystkimi trenerami, z Maciejem Maciusiakiem, Danielem Kwiatkowskim, z fizjoterapeutami, Janem Winklem, Adamem Małyszem. Rozmawialiśmy o strukturze, o tym, jakie narzędzia możemy wykorzystać. Przez pół dnia siedzieliśmy z Mathiasem Hafele i ustalaliśmy plany. Pracować zaczęliśmy już tydzień temu w poniedziałek. Potrzebujemy mnóstwa informacji. W kwietniu zazwyczaj zawodnicy odpoczywają, zażywają słońca, robią lekkie treningi wytrzymałościowe, coś dla podtrzymania gibkości, ruchomości. Mogą się zregenerować fizycznie i psychicznie. Rozpisaliśmy treningi na ten czas, a normalne treningi zaczniemy w maju. Przeprowadzimy wtedy testy na platformie dynamometrycznej, różne analizy, zorganizujemy pierwszy obóz, zobaczymy, jak wygląda sytuacja na skoczni.
– Na jakich danych bazujesz? To wyniki z platformy dynamometrycznej, może EMG, badania systemu nerwowego?
– Musimy to jeszcze sprawdzić, na razie nie wiemy, co będzie dostępne, z czego możemy korzystać. Porozmawiam z lekarzami, pracownikami uczelni, zobaczę, co mamy do dyspozycji, co się przyda. Chcemy współpracować z naukowcami, ale najpierw trzeba usiąść i porozmawiać. Oni też mogą nam przedstawić swoje pomysły. Niektóre projekty zaczniemy jednak realizować od razu. Najważniejszy będzie obóz dla trenerów. Spotkamy się w Wiedniu razem z trenerami ze szkół sportowych. Uważamy, że musimy skoncentrować się na współpracy z systemem, poznać ludzi, oni muszą poznać nas. Chcemy stworzyć środowisko pracy oparte na kooperacji, zaufaniu, ale też kreatywności, dobrej komunikacji. To wszystko musi być ustalone, opracowane. Kiedy dowiemy się, co poszczególni trenerzy są w stanie zrealizować, a czego nie, będziemy mogli pracować z większą pewnością, że później nie wystąpią żadne kłopoty.
– Jak ważny w skoku jest mechanizm ruchu, który wypracowuje się poza skocznią?
– Nie nauczysz się skoków bez nart, to jasne haha! Ale można przygotować fundament poza skocznią. I to na pewno zrobimy. Niektórzy zawodnicy potrzebują więcej pracy bez nart, niektórzy na skoczni. Nie rozmawiamy o tenisie, gdzie łatwo wypracować automatyzm ruchu przy serwisie, bo robi się to kilkadziesiąt razy dziennie na korcie. W skokach warto pamiętać o jednym. Jeśli nie idzie, masz złe próby, to im więcej razy je wykonasz, tym większa szansa, że staniesz się w tym dobry. A tego nie chcemy! Musimy wypracować dobre mechanizmy.
– Przeszedłeś długą, czasami niełatwą drogę.
– Sporo stresu doświadczyłem, zaczynając od mojego wypadku podczas igrzysk w Alberville.
(Noelke wstaje i pokazuje wielką bliznę na brzuchu)
Rozerwałem śledzionę, doznałem poważnego urazu głowy. Przez piętnaście lat zmagałem się z depresją. Historia rodzinna też nie jest łatwa, mój ojciec zachorował. Miałem sporo przeszkód na drodze. Dlatego teraz podchodzę do wszystkiego tak, że jeśli pojawia się jakiś problem, trzeba go rozwiązać.
– Starasz się spełnić marzenia zawodnicze, będąc trenerem, bo jako zawodnik nie mogłeś z powodu wypadku?
– To jedna z głównych motywacji. W wieku osiemnastu lat pojechałem na igrzyska olimpijskie. Wcześniej bardzo dobrze spisywałem się na treningach w Oberstdorfie, ale zawaliłem kwalifikacje. W Garmisch-Partenkirchen byłem już trzynasty, potem siedemnasty w Bischofshofen. Nieźle skakałem w Engelbergu, podczas lotów w Oberstdorfie, zająłem dziewiąte miejsce i otrzymałem nominację do kadry olimpijskiej. Bardzo dobrze szło mi podczas treningów, ale podczas ostatniej sesji upadłem. Zabrali mnie helikopterem do szpitala. Nikt z oficjeli się nie pojawił, nawet lekarz kadry. Sam leżałem w bólu, nie wiedziałem nawet, co się ze mną stało. Mama wieczorem oglądała telewizję i w wiadomościach usłyszała "skoczek narciarski Marc Noelke miał groźny wypadek i został przetransportowany do szpitala z podejrzeniem krwotoku wewnętrznego". Od razu wsiadła w samolot do Zurychu, a potem pociągiem udała się do Alberville. Powiedziała szefowi misji olimpijskiej, że mają godzinę, aby wezwać lekarza kadry, bo inaczej poinformuje największą gazetę w kraju. I godzinę później był już doktor, a po dwóch godzinach leciałem helikopterem do wielkiego szpitala w Alberville. I tam, po godzinie, moja śledziona nie wytrzymała. Tak mama uratowała moje życie. Gdyby nie przyleciała, w tym małym szpitalu doszłoby do krwotoku wewnętrznego i raczej nie byłoby zbyt fajnie.
– Co się dalej działo?
– Nie mogłem liczyć na zbyt wielką pomoc Niemieckiej Federacji Narciarskiej. Byłem z północy, a niewielu skoczków stamtąd pochodzi. Sam sobie przecierałem szlaki, walczyłem o miejsce w kadrze. Miałem nadzieję na większe wsparcie. Zdenerwowało mnie to i zakończyłem karierę, bo nie szło mi na skoczni. Borykałem się z problemami fizycznymi, psychicznymi. Starałem się dowiedzieć, co zaszło w moim mózgu podczas tego urazu, pęknięcia śledziony, operacji. Wiele lat mi to zabrało.
– Czy wypadek sprawił, że zacząłeś się interesować mózgiem?
– Oczywiście. Chciałem zdobyć medal olimpijski. Nie osiągnąłem tego przez wypadek. Znaczy się, może w ogóle bym go nie zdobył. Ale kiedy razem z reprezentacją Austrii wywalczyliśmy drużynowe złoto w Vancouver w 2010 roku, poczułem wielką satysfakcję. Wiem już, jak to jest tego doświadczyć jako trener. Później pracowałem przeważnie z chorymi osobami, otworzyłem w Kolonii siłownię do ćwiczeń do treningów personalnych, miałem tam ludzi z różnymi przypadłościami, po wylewach. Szerokie spektrum klientów. Od piłkarzy, golfistów, przez tenisistów aż po skoczków narciarskich. A z drugiej strony chore osoby. Nie znam drugiego trenera w skokach, który pracowałby w tylu środowiskach sportowych, z tyloma zawodnikami na wysokim poziomie w tak wielu dyscyplinach olimpijskich. Nawet karate, jeździectwo, podnoszenie ciężarów, sprinty. Zebrałem potężne doświadczenie, patrzyłem, co robią na treningach, co może przydać się w skokach.
– Szerokie horyzonty. A obok sportowców osoby, które też potrzebują treningów, żeby odzyskać sprawność.
– Profesjonalni sportowcy nie mają pojęcia, jak wielu wysiłków wymaga rehabilitacja po wylewie. Te osoby trenują więcej niż mistrzowie olimpijscy! Sześć godzin dziennie – tyle trzeba, żeby dojść do siebie po poważnym wylewie. I od tych ludzi sportowcy mogą się sporo nauczyć. I vice versa. Praca z chorymi dawała mi sporo satysfakcji od 2012 roku aż do dziś. Okazują wdzięczność.
– I teraz nadchodzi kolejna misja.
– Dokładnie. Naprawdę chcę odnosić sukcesy, pomagając Thomasowi, całemu zespołowi. Doświadczałem różnych rzeczy, pracowałem w wielu miejscach, a to wszystko pomagało mi poznawać nowe metody, wprowadzać różne elementy. Czekam już na najbliższe cztery lata. Mam nadzieję, że przed nami dobra przyszłość!
231.1
228.9
226.0
225.7
225.5
225.3
225.0
218.2
214.6
212.4
212.0
12
211.6
13
211.0
14
210.0
15
209.1
208.5
205.8
18
205.3
19
202.9
20
202.5
21
202.1
22
201.2
23
197.0
196.7
25
196.4
195.0
27
193.6
193.4
193.2
191.5
1
813.4
2
809.3
3
802.5
4
762.1
5
699.9
6
681.3
7
667.2
8
601.6
9
383.9
10
382.6
11
382.3
12
380.8
1
543.5
2
539.5
3
535.4
4
507.2
5
471.2
6
453.5
7
445.8
8
412.2
9
383.9
10
382.6
11
382.3
12
380.8
13
178.5
14
163.0
15
153.6
131.6
129.8
129.6
129.0
126.5
121.4
121.1
8
117.9
117.7
10
117.6
11
112.2
12
111.6
13
110.6
110.5
15
109.9
108.7
108.3
18
106.7
19
106.2
20
106.0
21
104.1
22
103.9
23
101.7
24
101.0
25
100.5
99.8
27
98.7
28
98.4
95.0
93.3
1
328.8
2
277.4
3
274.4
4
273.3
5
270.1
6
262.8
7
260.2
8
259.3
9
254.0
10
248.6
11
244.8
12
241.0
13
232.0
14
230.6
15
230.0
16
228.6
17
228.0
18
220.5
19
214.3
20
210.8
21
207.5
22
204.1
23
200.2
24
195.0
25
193.5
26
190.6
27
188.5
175.8
29
174.0
30
170.3