Nie milkną echa afery w polskim biathlonie. Po rozmowie Justyny Kowalczyk-Tekieli z Kamilem Wolnickim, dziennikarzem "Przeglądu Sportowego" zawrzało w środowisku sportów zimowych. Do ostrych słów mistrzyni olimpijskiej w biegach narciarskich odniósł się Adam Kołodziejczyk, były trener kadry kobiet i mężczyzn.
Filip Kołodziejski, TVPSPORT.PL: – Justyna Kowalczyk-Tekieli w mocnych słowach podsumowała swoje doświadczenia po ponad roku pracy jako dyrektor sportowy w Polskim Związku Biathlonu. Uważa pan, że taki sposób "rozmowy" jest właściwy?
Adam Kołodziejczyk: – Oczywiście, że nie. My jednak właściwie nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy.
– Jak wyglądają pana relacje z Justyną Kowalczyk-Tekieli?
– Nie ma ich w ogóle. Po mojej ubiegłorocznej rezygnacji z funkcji dyrektora sportowego, na wyraźną prośbę prezesa Zbigniewa Waśkiewicza, podjąłem się pracy z kadrami żeńską i męską przed igrzyskami olimpijskimi w Pekinie. Poprzednicy z Norwegii i Niemiec odeszli. Wtedy pojawiła się też Justyna Kowalczyk-Tekieli. Nasza znajomość była krótka i słaba. Pani Justyna przyjechała z trenerem Aleksandrem Wierietielnym na początku poprzedniego okresu przygotowawczego popatrzeć na nasze zajęcia. W sumie widzieliśmy się kilka godzin. My trenowaliśmy, a pani dyrektor siedziała sobie na ławce i czytała książkę. Zajęcia obserwował jedynie trener Wierietielny, dla którego była to pierwsza styczność z treningiem biathlonowym po 23 latach przerwy. Na drugi dzień powiedział, że wszystko robimy źle i już do nas więcej nie przyjedzie. Kowalczyk właściwie z nami nie rozmawiała, a o jej opiniach i uwagach dowiadywałem się od prezesa Waśkiewicza.
– "Niechęć pana Kołodziejczyka do mnie jest ogromna, bo kompletnie nie zgadzam się z tym, jakie stosuje obciążenia i jak układa całą pracę" – powiedziała Justyna Kowalczyk-Tekieli. Jak pan na to zareagował?
– To nie tylko krytyka moich metod prowadzenia treningu, ale także totalna krytyka wszystkiego, co do tej pory zrobiliśmy w biathlonie. Według pani Kowalczyk wszystko jest złe, a nasza dyscyplina to "zgliszcza". Jest to śmieszne i wręcz żenujące, bo działania i programy, które wprowadziliśmy przez ostatnie lata są w Ministerstwie i Instytucie Sportu podawane jako przykłady do naśladowania.
– "Jego poglądy już na wstępie były dla mnie tak abstrakcyjne, że nie widziałam żadnego sensu w dyskusji" – powiedziała. Pan widział sens w dyskusji?
– Wywodzę się z lekkiej atletyki i się tego nie wstydzę. Tam ciągle się spotykaliśmy, często się kłóciliśmy, wymienialiśmy zdania, przekomarzaliśmy się. Spotykaliśmy się wieczorami i debatowaliśmy. Każdy bronił swoich racji. Bywało tak, że przekonywaliśmy się do pomysłów innych. Koncepcje treningowe najlepiej bronią wyniki, a moi zawodnicy zdobywali średnio 3-4 medale na sezon. Dwie-trzy godziny nie wystarczą, by zapoznać się z całym planem treningowym. Prezes zatrudniając mnie znał metody, które stosuję. Ponadto zawsze przygotowuję szczegółową dokumentację przed rozpoczęciem pracy, którą przesyłam do związku do akceptacji. Były plany miesięczne, tygodniowe i wszyscy mogli się z tym zapoznać. Jeśli komuś nie pasują zaplanowane ilości godzin treningowych, to powinien sprawdzić najpierw co ci zawodnicy robili przez ostatnie trzy lata. Ja zgodnie ze sztuką trenerską przed tym sezonem zmniejszyłem trening o około 5-10% zwiększając jednocześnie intensywność.
– Jest pan zaskoczony takim obrotem spraw?
– Nie. Z różnych źródeł docierały do mnie informacje, że moja praca, system i podejście, które wdrażałem przez piętnaście lat w kadrach i szkoleniu młodzieżowym nie podobały się pani dyrektor. Negatywnie mnie oceniano i negowano moje pomysły. Niestety, nikt nie rozmawiał bezpośrednio ze mną. Wszystkiego dowiadywałem się od ludzi.
– Ma pan żal do mistrzyni olimpijskiej?
– To nie żal. To coś gorszego. Każdy trener ma prawo mieć swoją koncepcję. Nieprawdą również jest, że jestem „prowodyrem” rewolty i zmian w polskim związku.
– Pojawiły się zarzuty, że jest zbyt mało sukcesów w polskiej kadrze.
– To subiektywna opinia. Kibice chcieliby mieć w każdym roku sukcesy na poziomie mistrzostw świata. Dogonienie krajów skandynawskich i alpejskich nie jest prostą sprawą, to te nacje dominują. Kilka razy ich pokonaliśmy w bezpośredniej walce. Negatywna ocena tego, co dzieje się w biathlonie i mówienie, że nic dobrego się nie wydarzy jest w mojej ocenie nieprawidłowa. Juniorzy i juniorzy młodsi się rozwijają. Pani Justyna ma przekonanie, że jeśli ktoś inny będzie pracował z tymi zawodnikami, osiągną oni więcej. Może tak będzie. Pamiętajmy jednak, że do sukcesu potrzebne jest zgranie wielu czynników. Ogółem pomogłem zdobyć moim zawodnikom 42 medale imprez międzynarodowych. Pytam się, ile medali wywalczyła pani Kowalczyk-Tekieli ze swoimi podopiecznymi jako trener?
– "Tak małe obciążenia treningowe, jakie on stosuje, nasi rywale aplikują juniorom młodszym". To kolejne zdanie z wywiadu. Treningi mogły być bardziej intensywne?
– To złudne stwierdzenie. Prowadzę ścisłe planowanie i realizację treningów. Mam wieloletnie plany. Moje credo? Trenować tyle, żeby było skutecznie i żeby pojawiały się odpowiednie bodźce u zawodników. Bez sensu jest trenowanie dla trenowania. Ważne, by sportowiec się poprawiał w tym, co robi. W biathlonie jest bieg i strzelanie - dwie przeciwności. Wymagań jest wiele. Ćwicząc w sposób, który zaproponowałem przez ostatnich kilka lat, wywalczyliśmy cztery medale mistrzostw świata. Pamiętajmy, że obciążenie treningowe to nie tylko objętość, ale także intensywność. Treningi wymagają nieustannej kontroli. Wykonujemy serię ćwiczeń przez dany okres. Potem następuje sprawdzian, badania czy działa to dobrze czy źle. Jeśli coś nie gra, zmienia się plany.
– Pan również uważa, że nasze zawodniczki powinny w minionym sezonie osiągnąć więcej na międzynarodowych arenach?
– Przez pierwszy rok po igrzyskach w Pjongczangu kobiety prowadziła Nadia Biłowa, a następnie przez dwa lata Michael Greis. Nie było tak, że opiekowałem się tą grupą przez cztery lata i zawaliłem. Dostałem je na sam koniec. Wykonałem, według mnie, optymalną pracę. Czynników uprzykrzających życie było jednak wiele. Nie twierdzę, że nie popełniam błędów. W Pekinie poziom był bardzo wysoki. Indywidualnie tylko siedem zawodniczek z pięciu krajów zdobywało medale. Należy mierzyć siły na zamiary, a Monika była bardzo blisko podium w biegu pościgowym.
– A lata wcześniejsze?
– Dużo było czwartych, piątych i szóstych miejsc. Mogły się zamieniać w pozycje medalowe. Do dziś nad tym boleję.
– W wywiadzie czytamy również: "Pan Kołodziejczyk jest dominującą postacią, trudno go przegadać, nawet mnie". Pełna zgoda?
– Może to moja wada, ale mam twardo postawione koncepcje. Staram się ich bronić. Posiłkuję się szkiełkiem i okiem, czyli tym, czego pani Justyna nie lubi. Tabelki w Excelu mi pomagają. Wszystko jest wyłożone jak kawa na ławę. Teraz bez komputerów nie da się obejść. Nie było jednak opcji, żebym wprowadzał gruntowne zmiany w poprzednim sezonie. Waśkiewicz nie po to mnie zatrudniał, abym rezygnował z autorskiego programu. Być może właśnie on zawiódł i nie przyniósł efektów.
– Justyna Kowalczyk-Tekieli wspomniała również o dodatnim bilansie funduszy i trzech nowych strzelnicach. To udogodnienie?
– Doceniam te starania. To inwestycje długofalowe, w dużej mierze praca lokalnych działaczy z Czarnego Boru, Kościeliska i Szklarskiej Poręby poparta przez prezesa i członków zarządu związku. Młodzież na tym zyska. Od 2007 roku sytuacja polskiego biathlonu się poprawia. Jesteśmy wzorem do naśladowania i przykładem dobrej współpracy z ministerstwem. Sam jestem współautorem wielu programów sportowych, które z powodzeniem istnieją do tej pory. Sytuacja w związku jest stabilna i liczę, że nadal taka będzie.
– Jakie ma pan relacje ze Zbigniewem Waśkiewiczem?
– Z prezesem Waśkiewiczem byłem związany przez wszystkie lata pracy jako trener. Kłóciliśmy się i wspieraliśmy. Relacje były dobre, podupadły od momentu zatrudnienia Justyny Kowalczyk-Tekieli. Cały czas twierdzę, że popełnił błąd, a on się z tym nie zgadza. Zaczęły się spory. Nie chciałem się dostosować do planów, które dla mnie mieli. Prezes pod koniec sezonu, bez względu na wyniki postanowił mnie zwolnić. Nie będę go teraz wspierał i podpisywał pod jego pomysłami. Raz jeszcze też podkreślam, że nie byłem żadnym motorem rewolucji w związku. Była to inicjatywa oddolna i niepolityczna. Dlatego też nie było żadnego kontrkandydata na prezesa, a nawet wspólnego planu działania.
– Pan chciałby zostać prezesem?
– W wyborach do zarządu zdobyłem największą liczbę głosów, moja asystentka Agnieszka Cyl weszła z drugim wynikiem. Osoby z zarządu automatycznie wskazują na mnie, ale trzeba jeszcze zdobyć poparcie większości delegatów. Nie jest to jednak moje marzenie. To bardzo odpowiedzialna i rozległa funkcja. Nie wiadomo czy bym podołał. Z drugiej strony, miałbym możliwość wprowadzenia zmian, które wcześniej mi się marzyły.
– Jeśli zostałby pan prezesem, to Justyna Kowalczyk-Tekieli pożegna się z funkcją, którą pełni?
– Sama sobie odpowiedziała na to pytanie.
– Czym pan się teraz zajmuje?
– Prowadzę mały klub sportowy, z którego wywodzi się Monika Hojnisz-Staręga, ale potrzebowałem jeszcze innej opcji. Z czegoś trzeba żyć. Odpowiedziałem na zapytania o pracę z bułgarskiej federacji, która poszukiwała trenera. Dostałem bardzo konkretną propozycję pracy, ale nie podpisałem jeszcze umowy. Pomagam, angażuję się, ale nie wiem, jak to się skończy. Póki co, jest fajnie. Nie zmienia to jednak faktu, że ciągnie mnie w polskim kierunku.