Przez ekspertów uważany był za piłkarza klasy międzynarodowej. Dobrze wspominają go sympatycy ekstraklasy, bowiem gracze o tej charakterystyce odchodzą powoli w zapomnienie. Wciąż imponuje sportową formą i nawet dziś dyryguje partnerami w meczach oldbojów Wisły.
Sebastian Piątkowski, TVPSPORT.PL: – Lubi pan chyba kuchnię staropolską?
Ryszard Czerwiec: – Chodzi panu o tę reklamę na koszulkach oldbojów Wisły?
– Tak, trafiłem na nią kiedyś w Internecie.
– Swego czasu rzeczywiście graliśmy w strojach z pewnym nadrukiem. A kuchnię staropolską lubię.
– Pizzę także potrafi pan przyrządzić…
– To już nieaktualne, bo pizzeria nie funkcjonuje od przeszło trzech lat. Wszystko rozbiło się o umowę najmu i wycofaliśmy się z żoną z tego interesu. Było to jeszcze przed pandemią.
– Każdy urodzony w Nowym Targu dobrze zna smak tamtejszej kwaśnicy?
– Między innymi. Tak, tam się urodziłem, lecz jako dziecko wyjechałem z mamą do Jaworzna. Moje losy potoczyły się tak, że wspomnienia z Podhala dotyczą jedynie dzieciństwa.
– I pewnie dlatego rozmawiam z byłym piłkarzem, a nie byłym hokeistą Podhala!
– Kto wie, jakby to wyglądało? Nowy Targ kojarzy się z hokejem, choć... futboliści Podhala występują w trzeciej lidze. Trudno jednak zbudować silny zespół piłki nożnej opierając się tylko na miejscowych, szczególnie w mniejszych ośrodkach.
– Forma fizyczna chyba OK?
– Dziękuję, nie narzekam. Regularnie gram w oldbojach Wisły, a niedawno wróciłem z turnieju w Siedlcach.
Była to fajna impreza, zorganizowana przez PZPN i tamtejszy związek. Pograło się w piłkę, spotkało starych znajomych.
Regularny ruch jest potrzebny, choć już zauważam po sobie upływ lat. Kiedyś po meczu człowiek dochodził do siebie przez dwa dni, a teraz potrzeba trochę więcej czasu. Ale na to nie ma mocnych, pewnych rzeczy nie zmienimy.
– Chodzi o turniej wygrany przez województwo zachodniopomorskie?
– Dokładnie. Grali najlepszą piłkę, a w ich szeregach wyróżniał się Olo Moskalewicz. Był to turniej dla zawodników powyżej 42 roku życia, poprzedzony eliminacjami. A pan osiągnął już odpowiedni wiek do gry w oldbojach?
– Pomidor!
– Ha, ha, ha! Śmiejemy się, ale najważniejsze by dbać o zdrowie. Regularny ruch wpływa korzystnie na organizm, niezależnie od rodzaju wysiłku. Ja często biegam, czasem nawet z psem. A oprócz tego chodzę jeszcze do siłowni, czasem na basen. Bardzo sobie cenię taki tryb życia, bo w pandemii nie czułem się komfortowo.
– Może darujemy sobie już wątki kulinarne, bo zbliża się pora obiadowa!
– Nie będzie aż tak źle…
– Porozmawiajmy zatem o pańskim apetycie, ale... na trofea. Cztery tytuły mistrzowskie i były także puchary.
– Trochę się tego zebrało. I muszę powiedzieć, że życie przerosło moje oczekiwania. Nie spodziewałem się, że osiągnę aż tyle.
– Opiniotwórczy tygodnik przyznał panu nawet klasę międzynarodową!
– Fakt. Być może pana zaskoczę, ale zaczynałem na prawej pomocy. Dopiero później odkryłem w sobie predyspozycje do kierowania grą, a co istotne, dostrzegli je także trenerzy.
– Czy Piotr Zieliński to lepsza wersja Ryszarda Czerwca?
– Można tak powiedzieć. Strzela dużo goli, jest kreatywny i sporo widzi. Patrząc przez pryzmat historii naszej piłki jest zawodnikiem na wymarciu. Coraz mniej piłkarzy o takiej charakterystyce, mogących na poczekaniu podjąć rozsądną decyzję. Piłka bardzo się zmieniła, dziś gra się wyuczonymi schematami.
– Zabiera nam to przyjemność oglądania, ale przecież najważniejszy jest wynik.
– O to właśnie chodzi. Piękno gry schodzi na dalszy plan, bo gra się po to, by wygrać.
– Możemy pokusić się o porównanie Widzewa Franciszka Smudy z Wisłą Kraków przełomu wieków?
– Trudna sprawa… Widzew z sezonu 1995/96 był bardzo mocny.
– No ba! Zdobyliście tytuł nie przegrywając meczu!
– A w kolejnym sezonie doszli Dembiński, Wojtala, Szczęsny, Majak i Michalski. Wydaje mi się, że był to silniejszy zespół od tej Wisły, w której grałem.
– Ale 3:2 na Łazienkowskiej oglądał pan z trybun.
– Tak, bo grałem już w Guingamp. To było niesamowite, bo przy wyniku 2:0 dla Legii miejscowi zaczepiali mnie, pytając o przebieg meczu. Później zmieniło się wszystko o 180 stopni, a po trzeciej bramce dla Widzewa trybuny ucichły. Siedziałem w towarzystwie Marka Jóźwiaka, nie do końca rozumiejąc, co tak naprawdę się wydarzyło. Taka jest piłka! I pewnie dlatego tak bardzo ekscytujemy się tą grą.
– A inne wspomnienia z Krakowa?
– Przede wszystkim szkoda wykluczenia z pucharów, o którym rozmawiał pan już z Krzysztofem Bukalskim. Tamta Wisła miała spore szanse na awans do Ligi Mistrzów.
Zdobyliśmy tytuł z ogromną przewagą i po latach możemy tylko domniemywać, co byłoby dalej.
– Nadal przekazuje pan koszulki Wisły na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy?
– Tak i muszę powiedzieć, że rozdałem ich już mnóstwo. Ludzie licytują, podbijają kolejne kwoty, a pieniądze trafiają do potrzebujących. Warto czynić dobro, bo jak to mówią z pomaganiem każdemu jest do twarzy. Nie dla rozgłosu, ale z potrzeby serca.
– Lepiej bym tego nie ujął.
– A wie pan, że ostatnio zadzwonił do mnie pewien pan, który pracował przy moim transferze z Sosnowca do Widzewa? Poprosił o koszulkę, a ja początkowo nie poznałem jego głosu. To miłe, że o mnie pamiętał, nawet po tylu latach…
– Po trzydziestu!
– Jakoś tak. Ten niespodziewany telefon sprawił mi dużo radości. A jeśli chodzi o przejście do Widzewa, to prowadziłem jeszcze rozmowy z Katowicami. Ostatecznie wybrałem Widzew i nigdy tego nie żałowałem.
– Po konsultacjach z Koniarkiem?
– Nie ukrywam, że tak. Marek przeszedł podobną drogę. Dobre występy w Zagłębiu zapewniły mu przenosiny do Łodzi.
– A czy możemy uznać Macieja Iwańskiego za pańskiego wychowanka?
– Czy ja wiem? W pewnym sensie. Gra u jego boku była przyjemnością, w Szczakowiance był ważną postacią.
– I trochę pograł.
– Oczywiście, trafił przecież do Zagłębia Lubin i Legii.
Typowy środkowy pomocnik, dobrze wyszkolony technicznie.
– Przepraszam, tak mi się jakoś skojarzyło. Wróćmy jednak do pańskich chwil.
– Miło sięgać pamięcią do dawnych czasów, bo trochę tych miłych chwil było...
– Ciekawe, czy myślimy o tych samych? Kojarzy pan nazwisko tego Turka przedłużającego mecz w Kopenhadze?
– No właśnie. Proszę sobie przypomnieć, że nawet przy wyniku 3:0 Duńczycy forsowali tempo. Niewiele brakowało, abyśmy stracili kolejne bramki. Dopiero po naszym trafieniu obraz gry uległ zmianie i na szczęście wszystko skończyło się szczęśliwie. Przy dozie szczęścia mogliśmy nawet zremisować, bo wychodziliśmy z kontrą, bodaj czterech na jednego. W doliczonym czasie, przy ogromnym zmęczeniu!
– Mówiło się nie bez powodu o widzewskim charakterze.
– I w tym określeniu jest sporo prawdy. Charakterem imponował Widzew z początku lat osiemdziesiątych, ale i w naszym zespole była chemia. Widzew Smudy żył bez zgrzytów, na boisku byliśmy jednością. Wychodziliśmy na mecz i robiliśmy swoje.
– Czyli podobnie jak pod Wawelem. Bukalski mówił, że klasa kolejnych rywali Wisły nie miała wtedy większego znaczenia.
– Bo tak było. Trochę większe emocje były w europejskich pucharach, ale różnica nie była znacząca. Czuliśmy się mocni.
– Ale chyba nie w przerwie rewanżu z Realem Saragossa?
– To spotkanie przeszło do legendy. Ewenement.
– Podobnie jak trzy zmiany Oresta Lenczyka.
– Przegrywaliśmy po samobójczym trafieniu Marcina Baszczyńskiego i trudno było o jakiekolwiek pozytywy. Przypomnę, że w Saragossie przegraliśmy aż 1:4. Wydawało się, że losy awansu są przesądzone, a tu zmiany w składzie w połączeniu z szaloną druga połową zmieniły wszystko. Awansowaliśmy po karnych, co nawet dziś odbieram jako cud.
– Cud nad Wisłą!
– Dramaturgia filmowa. Przecież ten gol samobójczy mógł podciąć nam skrzydła. Przeżyłem w karierze kilka szalonych meczów, a tak na szybko przypominam sobie sezon w Sosnowcu, gdy zajęliśmy ostatnie miejsce w lidze, a... PZPN zarządził reorganizację.
– Chodzi o baraże z Jagiellonią w edycji 1990/1991?
– Dokładnie.
– Po porażce w Sosnowcu 0:2 udaliście się na Podlasie, by odrobić straty z pierwszego meczu! A później były rzuty karne…
– Pojechaliśmy tam jak na ścięcie. Pewni swego gospodarze przygotowali okolicznościowy bankiet, a wydarzenia przyjęły niespodziewany obrót. Odrobiliśmy straty, doprowadzając do dogrywki. I co istotne, kończyliśmy spotkanie poważnie osłabieni, po kontuzji jednego z kolegów oraz czerwonej kartce Piotrka Mandrysza. Później były już rzuty karne i szalona radość.
– Równie ciekawie było w drugiej parze. Aspirująca do ekstraklasy Miedź Legnica pokonała Stal Mielec 3:1, by zaprzepaścić dorobek w rewanżu.
– Tak, w Mielcu było 3:0 dla Stali. I tym sposobem w lidze utrzymały się Zagłębie i Stal. Trudno w to wszystko uwierzyć, nawet po upływie tylu lat.
– Śledzi pan teraz występy Wisły w pierwszej lidze?
– Śledzę. Zaczęli obiecująco, ale im dalej w las, tym jest gorzej. Mają dużo młodzieżowców, tylko czy to wystarczy do awansu? Trudno wyrokować. Ekstraklasa potrzebuje Wisły, ale pamiętajmy, że inne zespoły z tradycjami również znajdują się poza elitą. Przykłady Ruchu i Katowic są wymowne. W Krakowie borykają się z kłopotami, ale ustaliliśmy już, że piłka to sport nieprzewidywalny. Przede wszystkim krakowianie muszą na dobre zaaklimatyzować się w pierwszej lidze, bo sezon jeszcze potrwa.
– A jak przebiegała pańska aklimatyzacja w Guingamp?
– Różnie. Trafiłem tam w zimie, a w pierwszym spotkaniu wszedłem dopiero w drugiej połowie. Udało się utrzymać w lidze, a w pucharze dotarliśmy do finału rozgrywanego na Parc de Princes. Ogólnie mogło być lepiej, bo spory wpływ na moją postawę miała nieznajomość języka francuskiego. Jestem dość żywiołowy, podczas gry lubię dużo mówić, podpowiadać, a tam przy małym zasobie słów czułem się ograniczony. Nauczyłem się wprawdzie podstawowych zwrotów, lecz na boisku nie było komfortowo.
– Nawet teraz w oldbojach Wisły dyryguje pan partnerami aż miło.
– Taki już jestem, zawsze muszę mieć mecz pod kontrolą. Biegam, gestykuluję, podpowiadam. Niedawno Wojtek Szala poradził mi, bym tyle nie biegał, ale nawet nie próbuję tego zmieniać.
– Zagrał pan w finale Pucharu Francji na Parc de Princes?
– Nie, bo obowiązywały limity zawodników spoza Unii Europejskiej. Pewniakiem w składzie był Marek Jóźwiak, a grał jeszcze pewien piłkarz z Rumunii. Przegraliśmy wtedy z Niceą, w barwach której występował Andrzej Kubica.
– Kolejny z Sosnowca! Andrzej Kubica, nie mylić z … Robertem!
– Fajny, ambitny chłopak.
– A tych 28 spotkań w reprezentacji rozegranych przez dekadę to dużo czy mało?
– Mam mieszane uczucia, ale cieszę się, że w ogóle grałem.
Gdyby zliczyć minuty spędzone na boisku to nie wyszłoby tego zbyt wiele. Dwa, może trzy spotkania. Ale to nieistotne. W tamtym czasie byli lepsi na mojej pozycji, a ja nie miałem aż takiej klasy, by decydować o obliczu reprezentacji.
– Trzymajmy się jednak wersji, że urodził się pan pod szczęśliwą gwiazdą! Bo chyba tak należy określać urodzonych 28 lutego?
– Czy ja wiem? Może coś w tym jest.
– To co ma powiedzieć Marek Leśniak? Świętuje dzień później, ale raz na cztery lata.
– Ale w tym roku miał specjalną okazję, bo specjalnie sprawdzałem.
– Heca byłaby, gdyby urodził się pan w czerwcu! Słyszę te pytania policjantów po przekroczeniu prędkości…
– Istotnie, miesiąc urodzenia jak nazwisko. To mogłyby sprawiać niektórym trudności! Nie wszyscy rozumieliby w czym rzecz? To trochę, jak w kawale kończącym się słowami – K jak Kazimierz!
– Znam inną wersję. K jak Krzysztof!
– To bez różnicy, na jedno wychodzi.
– Z piłkarzy o tak kalendarzowym nazwisku kojarzę Dariusza Marca z Wisły, a był także Wolfgang April vel Bogusław Kwiecień. I jeszcze ten piłkarz z Wisły Płock…Tomasz Grudzień.
– Dobrze znam Darka Marca! Gdy zaczynałem w Zagłębiu, to graliśmy nawet naprzeciw siebie – ja na prawej pomocy, a Marzec po lewej stronie, w Wiśle.
– W trzecioligowych Orlętach Radzyń Podlaski bryluje Arkadiusz Maj. Jego trzy gole strzelone Wieczystej pogrążyły dobrze panu znanego trenera…
– Kojarzę i to nazwisko, bo z Majem grałem jeszcze w Victorii Jaworzno. Może to rodzina?
– Być może. Po meczu w Radzyniu trener Smuda omal nie wyszedł z siebie!
– Zawsze taki był! Jest niesamowicie ambitny, nie cierpi przegrywać. Boli go każda porażka, niezależnie od klasy rozgrywkowej. Zresztą, umówmy się, że ambicja to słowo klucz! Jeśli piłkarz jest ambitny, to nawet w lidze okręgowej będzie zauważony. A jak pan wie, dziś bywa z tym różnie.
Do sportu potrzeba charakteru, nie wystarczy zmieniać kluby co rok, lub dwa, tylko po to, by zgadzała się kasa. Takie postępowanie nie służy też podtrzymaniu formy.
– A propos formy. W tym roku ta optymalna powinna przyjść niekoniecznie w czerwcu…
– W listopadzie i grudniu, dlatego tak trudno było cokolwiek przewidzieć.
– I tak proponuję zakończyć tę rozmowę. Bardzo miłą, bo wszystkie Ryśki to porządne chłopy!
– Nie mnie oceniać, ale ponoć tak jest!
– Może z wyjątkiem pewnego jegomościa z Wronek.
– O nim teraz nie będziemy rozmawiać.
Rozmawiał Sebastian Piątkowski