Od czwartku – pomimo wątpliwej pogody – skoczkowie i skoczkinie będą rywalizowali w Pucharze Świata w Titisee-Neustadt. Jedna z największych skoczni w kalendarzu to kopalnia polskich wspomnień. Ale miało być jeszcze jedno: 40. wygrana Kamila Stocha, którą przebiłby Adama Małysza. I nic z tego nie wyszło. Tamta niedziela okazała się początkiem końca sztabu Michala Doleżala.
W czwartek od godz. 16 pierwsze treningi przed Pucharem Świata na Hochfirstschanze. To jeden z tych obiektów, które istnieją w świadomości, tylko kiedy wraca tam Puchar Świata. Obiekt, na którym spokojnie można ustać loty na 150 metrów i trochę dłuższe, przez większość roku stoi nieużywany, w dodatku w miasteczku w ogóle go nie widać. Powód – brak igelitu, do tego dwie mniejsze skocznie, które kiedyś funkcjonowały po sąsiedzku, zarosły krzakami i wspomnieniami.
Polacy też mają ich stamtąd mnóstwo. Nie wszystkie są dobre.
Skoki w Titisee-Neustadt. U Martina Schmitta płacili jak za złoto
Trudno uwierzyć, ale ta szwarcwaldzka mieścinka zadebiutowała w kalendarzu PŚ jako dopiero 50. lokalizacja zawodów tej rangi w dziejach. I siódma niemiecka, bo wcześniej elitę gościło nawet Ruhpolding. Wszystko zmieniło się, kiedy gospodarze wreszcie wysupłali skądś cztery miliony euro i za te pieniądze brzydką, kruszejącą K113 w 2001 roku zamienili w potwora. W Titisee-Neustadt czekali długo, aż krajowy związek wpuści ich do elity. Za to gdy to nastąpiło, od razu postarali się o fajerwerki. Wszystko – mówili wówczas – dla Martina Schmitta, który był w szczycie kariery, a prywatnie mieszkał po sąsiedzku.
Gdy wybuchła małyszomania, a prawami telewizyjnymi na niemieckim rynku zaczęła rządzić RTL i jej imponujący kapitał, w dyscyplinie nastało El Dorado. W grudniu 2001 roku na Hochfirst odbył się drugi weekend sezonu. Niemcy napompowali balon do granic – za zajęcie pierwszego miejsca w każdym z dwóch konkursów przewidzieli nagrodę w wysokości 48 tysięcy franków szwajcarskich. Adam, który w sobotę był najlepszy, a dzień później drugi, w tylko te dwa dni zarobił brutto 70 tys. CHF. Dodajmy, że z niebotycznych 246 tysięcy, jakie w sumie znalazły się w puli imprezy.
Chociaż kilka razy później zdarzały się podobnie opłacalne konkursy, to z biegiem lat z zarobkami elity było już tylko gorzej. I po trosze są temu winni sami organizatorzy, a po części FIS.
Małysz w sumie przeżył tam piękne chwile. Ma stamtąd sześć miejsc na podium z liczącej aż 92 takie sukcesy kolekcji. Oprócz skoku na kasę z początku stulecia, kibice chyba nawet bardziej wspominają sezon 2006/07 – ten, który skończył się czwartą Kryształową Kulą dla Polaka. Adam, którego odmienił Hannu Lepistoe, przeżywał drugą młodość, a eksplozja formy nastąpiła właśnie w Niemczech. Na Hochfirst wygrał dwa razy, a jeden z triumfów udekorował rekordem obiektu – 145 metrów. Włodzimierz Szaranowicz krzyczał wtedy, że jest pięknie. A Andreas Kofler bezradnie wpatrywał się w tablicę wyników, chcąc wiedzieć wyłącznie, o jak wiele punktów przegrał.
W sezonie 2013/14 podobny wystrzał formy w Szwarcwaldzie przeżył Kamil Stoch. Adam po swoim został mistrzem świata w Sapporo, Kamil w Soczi sięgnął po dwa złota olimpijskie.
Titisee-Neustadt 2021: tam, gdzie Kamil Stoch miał zakończyć spór statystyków
Oczywiście od tamtej pory rekord Małysza został poprawiony i dziś – za sprawą Maximiliana Mechlera – wynosi już 150 m. Niemiec uzyskał taki wynik w Pucharze Kontynentalnym. Jednak zawodom w Titisee-Neustadt towarzyszyły nie tylko takie historie. To tutaj w 2013 roku miał miejsce początek końca Thomasa Morgensterna. Austriak, który upadł po lądowaniu, zostawił po sobie na zeskoku plamę krwi. Wrócił błyskawicznie, żeby po kilku tygodniach runąć bezwładnie na zeskok mamuta Kulm. Wkrótce później na zawsze pożegnał się ze skokami.
Polscy kibice wspominają inny upadek z Hochfirst. Upadek formy Polaków i chyba w ogóle mitu trenera Michala Doleżala. Taki, którego do teraz nie sposób jednoznacznie wytłumaczyć. W 2021 roku skoczkowie przyjechali tu prosto z Turnieju Czterech Skoczni, wygranego po raz trzeci w karierze przez Kamila Stocha. Lider ekipy włączył tryb turbo i po dwóch wygranych w Austrii, w sobotę w Titisee-Neustadt sięgnął po następną. Biało-czerwonym udał się konkurs marzeń: trzeci był tego dnia Piotr Żyła, piąty Andrzej Stękała, siódmy Dawid Kubacki, a 11. miejsce zajął Jakub Wolny. W sumie kadrowicze zdobyli 268 punktów – jeden z najwyższych jednorazowych dorobków zespołu w dziejach.
– No, to jutro spadam z tronu. I wiecie, co? W ogóle nie będzie mi przykro. Niech to się już wreszcie stanie – śmiał się na chłodno Małysz, któremu rozdzwonił się telefon. Stoch wyrównał bowiem liczbę jego zwycięstw w zawodach PŚ.
Tylko że następnego dnia zamiast szampanów był kubeł zimnej wody. Kamil skończył zawody na 17. miejscu, a najlepszy Dawid Kubacki był szósty. Od tamtej pory, czyli niemal dwóch lat, Stoch niczego już nie wygrał.
40. wygrana w PŚ nadal jest możliwa. Już bez Haralda Pernitscha
Ekipa Doleżala miała wszystko, żeby szybko zażegnać kryzys. Miała też jednak zawiązaną coraz bardziej wątpliwą współpracę z drem Haraldem Pernitschem, który – jak spekulowano – miał za duży wpływ na układanie treningów drużynie. Jak policzono, niedzielne konkursy od dłuższego czasu wychodziły już Polakom gorzej i trudno było uwierzyć, że to jedynie kwestia przypadku. Austriakowi wierzono jednak bez mrugnięcia okiem. Specjalista od platform dynamometrycznych i rozmów z osłami był sowicie opłacany przez PZN i to nawet po odejściu Stefana Horngachera, który go do nas ściągnął. Dlatego tym mocniej zdziwiono się, kiedy na antenie TVP Sport ludzie z niemieckiego sztabu jak gdyby nic potwierdzili po czasie, że Pernitsch równocześnie pomagał też ich reprezentacji. Nikt nie udowodni, że działo się to ze szkodą dla nas. Niesmak jednak pozostał.
Fakty są jednak takie, że po kuriozalnym weekendzie 2021 w Titisee-Neustadt żaden Polak nie wygrał już konkursu Pucharu Świata, aż do odejścia Doleżala. Polakom zdarzyło się jeszcze tylko osiem miejsc na podium indywidualnie i dwa drużynowo, co w porównaniu z tłustymi poprzednimi latami było rozczarowującą obniżką jakości. Kadra gasła w oczach, a wrażenia nie zmienił koniec końców ani tytuł mistrza świata Piotra Żyły, ani olimpijski brąz Kubackiego w Pekinie.
Teraz karawana PŚ zawita na Hochfirstschanze drugi raz od tamtych wydarzeń. Warto by ją po prostu odczarować. Zresztą, dopóki Kamil skacze, ta 40. wygrana w PŚ nadal jest możliwa.