W sobotę Mateusz Gamrot zmierzy się z Jalinem Turnerem na gali UFC 285. Przed pojedynkiem "Gamer" opowiedział o okolicznościach wzięcia walki w zastępstwie, lekcjach wyciągniętych z przegranej z Beneilem Dariushem i zmianach, jakie chce wprowadzić. – Ostatnio za bardzo uparłem się na zapasy. Teraz chcę pokazać przekrojowe MMA – zapowiada.
Patryk Prokulski, TVPSPORT.PL: – Mateusz "Wyzwanie" Gamrot – tak trzeba chyba o tobie mówić! Na kilka dni przed UFC 285 dobrze cię widzieć i słyszeć. Przede wszystkim powiedz, jak wyglądały okoliczności wzięcia walki z Jalinem Turnerem. Czy po informacji, że z karty wypadł Dan Hooker, to zaczęły się ruchy z waszej strony, czy to UFC wystosowała takie zapytanie?
Mateusz Gamrot (7. zawodnik wagi lekkiej UFC): – Okoliczności wyglądały tak, że gdy kilka dni wcześniej wypadł Dan Hooker, widziałem tę informację, ale z naszej strony była cisza. Nie wyrywałem się do walki, bo liczyłem na inny termin – kwiecień/maj. Miałem już zaplanowany obóz sparingowy jiu-jitsu w Hiszpanii… i wszystko przebiegało zgodnie z planem. Wyleciałem do Hiszpanii, cieszyłem się ciepłą pogodą i bardzo dobrymi treningami z europejską czołówką. Aż tu nagle w sobotę w nocy dostałem wiadomość od Dana Lamberta. "Cześć stary. Wiem, że celowałeś w inny termin, ale UFC zaproponowało zastępstwo". Gdy już dostałem tę wiadomość, ta myśl przyczepiła się do mnie jak magnes… i nie mogłem odmówić!
– Już drugi z rzędu masz taką sytuację, gdzie nie do końca pokrywa się to z twoimi idealnymi planami. Przed walką z Beneilem Dariushem celowałeś w listopad/grudzień, a pojawiła się propozycja na październik. Nie można było odmówić. Teraz, patrząc na sytuację w wadze lekkiej, jest chyba dosyć podobnie.
– Takie są czasami okoliczności w życiu – gdy los ci coś daje, to szkoda odmówić, bo tracimy szansę. Chcę czerpać z życia pełnymi garściami. Trenuję ciężko, żeby być gotowym właśnie na takie momenty. Gala z powrotem Jona Jonesa, T-Mobile Arena plus świetny dla mnie pod kątem stylistycznym przeciwnik… nie mogłem odmówić. To jedna rzecz. Drugą jest to, że kiedy wróciłem do domu po walce z Dariushem, nie czułem satysfakcji. Przede wszystkim nie czułem, żeby gdzieś pojechać na wakacje czy odpocząć. Dlatego po paru dniach zacząłem ciężko trenować i trenowałem do dziś, czekając na taką sytuację. Jest to walka wzięta w zastępstwie – informacja pojawiła się na trzy tygodnie przed galą, ale tak naprawdę zanim doleciałem do Stanów, można liczyć, że wziąłem walkę dwa i pół tygodnia przed terminem. Jak będzie, tego nikt nie wie… ale wydaje mi się, że jestem świetnie przygotowany. Trenowałem naprawdę ciężko pomimo braku informacji. Może nie miałem dłuższego obozu przygotowawczego… ale czasem jest tak, że masz długi camp, w połowie czujesz świetlaną dyspozycję, a potem pod koniec jesteś przetrenowany i przemęczony tym wszystkim. Liczę, że teraz będzie tak, że wstrzeliłem się na ostatnie dwa tygodnie. Mogę powiedzieć, że jestem świeży i naprawdę czuję głód walki. Chcę się bić i zależy mi na tym, żeby postawić stempel – udowodnić, że jestem jednym z najlepszych zawodników tej dywizji.
– Rozmawiałem z Mike’iem Brownem, który zauważył w kontekście krótkiego okresu przed walką, że twoja naturalna, bazowa kondycja jest na wysokim poziomie, przez co potrzebujesz mniej czasu od innych, żeby wskoczyć na startowy poziom. To chyba jeden z twoich największych atutów, prawda?
– To wynika z faktu, że cały czas trenuję bardzo ciężko. Po ostatniej walce nie wyjechałem na wakacje, nie leżałem w domu, tylko wróciłem do treningów. Trzy razy w tygodniu robiłem przygotowanie motoryczne. Robiłem i zapasy, i stójkę. Chłopaki z Czerwonego Smoka mieli pod koniec stycznia walki, więc pomagałem im w przygotowaniach. Wydaje mi się, że z tego to wynika. Jestem profesjonalnym sportowcem. Trenuję profesjonalnie. Odżywiam się profesjonalnie. Śpię profesjonalnie. Walczę dla siebie, ale też dla swojej rodziny i bliskich, żeby pokazać, co to jest determinacja i jak dojść na szczyt.
– Skupmy się na chwilę na Jalinie Turnerze. Po pierwsze, czy uwierają cię jego słowa, w których mówi, że twoje zejścia po obalenia są sygnalizowane, więc będzie mógł je wybronić? Twoim zdaniem to tylko gra, czy faktycznie cię nie docenia i w sobotę może się grubo zdziwić?
– Nie widziałem tych zaczepek. Nie śledzę mediów społecznościowych pod względem tej walki. Odłączyłem się od większych mediów i wszelkich informacji. Skupiam się na sobie. Robię tylko te obowiązki medialne, które mi UFC wyznaczyło, nic więcej… Każdy Amerykanin szczeka, każdy stójkowicz szczeka i każdy jest pewny siebie, dopóki nie wejdzie do oktagonu. Jeżeli on uważa, że zatrzyma moje zapasy, no to pamiętajmy, że nie jest Beneilem Dariushem. Nie jest mistrzem świata w jiu-jitsu. Nie jest jego wzrostu, nie jest tak silny i nie jest takim samym zawodnikiem. Nie porównywałbym tego tak, że on zatrzyma w taki sposób moje zapasy. Jak będzie w sobotę, tego nikt nie wie. Na pewno wyciągnąłem ważne lekcje ze swojej poprzedniej walki. Postawiłem tam tylko na zapasy. Teraz chcę pokazać pełne, przekrojowe MMA. Wierzę w swoją stójkę, wierzę w swoje ręce. Wszyscy, którzy ze mną trenują, czują że jestem w swoim prime timie, ale też że jestem dobrze wyszkolonym zawodnikiem w stójce. Nie obawiam się tej płaszczyzny. Oczywiście, Turner jest wysoki, ma świetny zasięg. Pewnie będzie bił haki, uderzał kolanami. Pewnie będzie na mnie czekał – wiem to wszystko. Mam doskonały gameplan. Wiem, co chcę zrobić i ja też wychodzę w sobotę pewny siebie.
– Skoro poruszyłeś ten temat wyciągniętych lekcji – w wywiadzie dla Jamesa Lyncha powiedziałeś, że nie kontrolowałeś w Abu Zabi swoich emocji, że przerosła cię otoczka wielkiej gali… ale chyba dobrze, że przytrafiło ci się takie doświadczenie przed tym, co będzie działo się w Las Vegas?
– Wydaje mi się, że wspaniale, że mi się to przydarzyło. Przed walką z Dariushem było tak, że do piątku-soboty czułem się fenomenalnie. Rozmawiałem z psychologiem, czytałem, rozmawiałem z chłopakami. A potem nadeszła sobota, dzień walki… i jakby puściły wszelkie lejce, wszystkie emocje. Mówiłem "Aaa, zabiję go!". Straciłem chłodną głowę, racjonalne myślenie. Może faktycznie – to była potężna gala, największa w tamtym roku. Do tego duża atencja ze strony innych zawodników, te "wrzutki" Chabiba. Pompowanie mnie, że niedługo spotkam się z Islamem… Gdzieś tam odcisnęło to piętno w mojej głowie. Nie dopuszczałem do swoich myśli, że ktoś może powstrzymać moje zapasy i nie dać się przewrócić – dopóki nie zawalczyłem z Dariushem. Beneil przetarł moje zamglone oczy i mi to uświadomił. To jest największa lekcja z tamtej walki: nie mogę być tylko zapaśnikiem, tylko jest to gra MMA. Musze być przekrojowy i tak walczyć. Walka zaczyna się od stójki i będę wymieniał z nim ciosy. A że jestem zapaśnikiem, to na pewno będę ich szukał. Czy Turner je zatrzyma? Nie widzę tego. Walczyłem z wieloma stójkowiczami, z wieloma wysokimi zawodnikami i wiem, jak oni się "układają".
– Kończąc wątek – wychodząc do oktagonu krzyczałeś "ja jestem najlepszy!". Wtedy nas – kibiców, dziennikarzy – to jarało. Ale z perspektywy czasu rozumiem, że to była oznaka przemotywowania?
– Dokładnie tak. Nawet jak to widzę, to jest mi głupio, że się tak zachowywałem. Z jednej strony to była dla mnie dawka motywacji, ale właśnie nastąpiło przemotywowanie. To pokazuje, że emocje mi puściły, jak ich nie kontrolowałem i to, że zabrakło chłodnej głowy.
– W trakcie tego bardzo krótkiego campu przygotowywałeś się w ATT. Była oczywiście stała grupa sparingpartnerów – ta historia od Mike’a Browna, jak Dustin Poirier wskoczył w samolot, żeby pomóc ci w przygotowaniach jest kapitalna – ale sporo do przygotowań wniósł chyba także Scott Askham?
– Wracając do Dustina – już gdy dowiedział się, że mam walkę, to się do mnie odezwał. A gdy zobaczył, że rywalem będzie mańkut, zadzwonił do Mike’a, ale też do mnie. Muszę przyznać, że mamy naprawdę bardzo dobre relacje. To nie tylko tak, że jesteśmy kolegami z maty i poza treningami nie mamy kontaktu, tylko wymieniamy się prywatnie wiadomościami. Sam fakt, że przyleciał specjalnie po to, żeby pomóc mi się przygotować – nawet jeśli nie ma do końca takich samych warunków fizycznych, jak Turner – wiele znaczy i naprawdę bardzo to doceniam. Co do pozostałych sparingpartnerów, był też Johnny Eblen, mistrz wagi średniej Bellatora. Zrobiłem z nim trzy sparingi po dwie rundy. Przede wszystkim pomagał mi jednak Scott. Robiłem z nim prawie codziennie, więc dużo mu zawdzięczam. Raz, że jest takiego samego wzrostu. Dwa, że jest stójkowiczem, więc złożyło się fenomenalnie. Poprosiłem go, żeby przyleciał do Las Vegas i mi pomógł na ostatniej prostej, więc w czwartek wylatuje z Wielkiej Brytanii. W piątek raczej nie będziemy trenować, ale zwykle w sobotę robię taką "przepałkę", więc tutaj będę miał partnera o takich warunkach fizycznych, co przeciwnik. Typową rozgrzewkę przed walką też zrobię ze Scottem, żeby być już przyzwyczajonym do tego, co spotka mnie w oktagonie. Jaram się tym, bo wszystko układa się idealnie.
– Rozumiem, że Scott będzie w twoim narożniku w sobotę?
– Tak. Będzie Scott Askham, będzie Łukasz Rajewski. No i Mike Brown.
– Jesteś w stanie w ogóle chłonąć atmosferę tego Fight Weeku? Czy właśnie żeby uniknąć tego przemotywowania, odsuwasz od siebie takie kwestie?
– Wszystko neutralizuję, podchodzę do tego na chłodno. Skupiam się tylko na walce. Nie chcę uniknąć błędu z Abu Zabi, gdzie przemotywowałem się tym, jak potężne było to wydarzenie. Dlatego tym razem podchodzę trochę jak zimny sk*****l i myślę tylko o wygranej.
– Czy nie było w ogóle tematu, żeby ze względu na krótki czas na przygotowania, zakontraktować tę walkę w limicie umownym?
– Nie, bo to był jeszcze dosyć odległy termin – dwa i pół tygodnia. Jakby to była walka wzięta w trakcie tygodnia gali, to pewnie byśmy rozmawiali. Nawet mi to nie przyszło na myśl. Ludzie podpytują mnie, czy UFC coś dopłaciło do tej walki, bo biorę ją w zastępstwie... Stary, ja nawet o to nie pytałem! Mnie interesuje tylko walka i wynik sportowy, a nie rzeczy dookoła.