| Piłka nożna / Betclic 1 Liga
Maciej Sadlok przez osiem lat reprezentował barwy Wisły Kraków, a w sobotni wieczór przyjdzie mu stanąć naprzeciwko niej. W hicie 28. kolejki Fortuna 1. Ligi jego Ruch Chorzów zmierzy się w Gliwicach z Białą Gwiazdą. 33-latek w rozmowie z TVPSPORT.PL opowiedział o najtrudniejszych chwilach w Krakowie, obawach rodziny i nieprzespanych nocach po spadku do niższej ligi.
Maciej Ławrynowicz, TVPSPORT.PL: – Słyszałem, że nie za bardzo lubisz udzielać wywiadów.
Maciej Sadlok, piłkarz Ruchu Chorzów: – Nie, nie do końca to tak jest. Myślę, że podchodzę do tego neutralnie. Jeśli jest jakiś ciekawy temat, to zawsze można porozmawiać, ale też nie jestem osobą, która bryluje w mediach.
– Powiedziałeś, że teraz podchodzisz do tego neutralnie. To oznacza, że kiedyś traktowałeś to inaczej?
– Nie, że inaczej. Świat się tak zmienił, że wokół internetu się dużo dzieje. Ludzie mają wiele do powiedzenia, ale tylko w sieci. Nie jest to jednak dla mnie jakiś ważny temat, więc nie musimy go poruszać.
– Rozumiem. W takim razie zapytam inaczej. Nadal wycinasz dziury w butach na piętach?
– Tak i chyba już tego nie zmienię. Na szczęście tylko na jednym, ale się to nie zmieniło i chyba już się nie zmieni.
– To się w ogóle wzięło ze względu na problemy z piętami?
– Tak. To była choroba, która się nazywa ostroga piętowa. Dość spore komplikacje były z tego powodu. Po którymś zabiegu na piętę to miejsce było już bardzo podrażnione i skóra w tym miejscu nie jest już taka jak u normalnego człowieka. Każdy ucisk powoduje dyskomfort, dlatego w jednym bucie wycinam kawałek pięty, żeby komfort grania był większy.
– Sporą część swojej kariery spędziłeś w Wiśle Kraków, z którą zmierzycie się w sobotę. Patrząc na to, że Biała Gwiazda z roku na rok była coraz słabsza, to chyba można powiedzieć, że te osiem lat nie należało do łatwych.
– No zdecydowanie nie należało. Ten czas minął bardzo szybko, ale nie były to lata jak choćby za prezesa Cupiała, gdy Wisła dominowała w Polsce i zdobywała praktycznie mistrzostwo za mistrzostwem. Działo się dużo. Raz było lepiej, raz było gorzej, ale takie doświadczenie też jest bardzo cenne. W moim przypadku trafił się taki okres, że wtedy dużo się w moim życiu też zmieniło. Przede wszystkim narodziła się dwójka dzieci, więc też zawsze będę to wspominał mile. Tak samo, jak cały pobyt w Krakowie.
– Dzieci zmieniły cię jako człowieka?
– Powiem tak, że chyba wszystkich dzieci zmieniają bardzo mocno. Zmienia się spojrzenie na świat. Człowiek ma wtedy inne wartości, inne przemyślenia. Dzieci zmieniły pogląd na świat, ale nie aż tak drastycznie, żeby wszystko wywrócić do góry nogami.
– Poziom cierpliwości wskoczył pewnie na zdecydowanie inny poziom.
– O tak. Tego nie da się ukryć. Cierpliwość musi być na zdecydowanie innym poziomie. Z roku na rok człowiek się tego uczy, ale uważam, że to fajne doświadczenie, patrząc w ogóle na całe życie. Dzieciaki potrzebują i dużo uwagi, i dużo cierpliwości. Człowiek się uczy i myślę, że nabywa cechy, które są potrzebne w życiu.
– Wracając do Wisły, byłeś jej piłkarzem, gdy otarła się o bankructwo. Coś wcześniej zwiastowało, że klub może dojść do takiego dramatycznego momentu?
– Chyba nie. Myślę, że to się wszystko pogłębiało z roku na rok. Stan klubu był coraz gorszy, aż doszło do momentu, że było bardzo źle. Na szczęście nie skończyło się to tragicznie. Klub przetrwał i ma się dobrze. Chyba rodzi się na nowo.
– Klub przetrwał nie tylko dzięki inwestorom, którzy mają Wisłę w sercu, ale w dużej mierze także dzięki wam, piłkarzom. Mogliście rozwiązywać kontrakty z winy klubu, domagać się wypłat, a wykazaliście się ogromną cierpliwością.
– Dokładnie. Trudne czasy, ale fajne czasy. Była bardzo zgrana drużyna, fajna paczka. Wiadomo, że często tam, gdzie są problemy, wszyscy się jednoczą i u nas również było tak samo. Myślę, że dużą cegiełkę do tego wszystkiego dołożył także trener Stolarczyk, który bardzo nas spajał, dbał o atmosferę. My również chcieliśmy tego i żyliśmy z tą nadzieję, że prędzej czy później w klubie będzie lepiej. Każdy żył nadzieją. Graliśmy wtedy fajną piłkę, miłą dla oka. Powiem szczerze, że tym się zajmowaliśmy i tym się nakręcaliśmy.
– Ale chyba nie powiesz mi, że to, co działo się w klubie, nie miało na was żadnego wpływu.
– No wiadomo, że każdy z nas miał to gdzieś z tyłu głowy. Przecież większość z nas to byli dorośli ludzie, którzy mają już rodziny, dzieci, żony. Jest to normalna sprawa, że w pewnym momencie każdy zaczyna się martwić o to, co będzie. Ja nie ukrywam, że w naszym przypadku było tak samo. Fajne było to, że wtedy każdy mógł na każdego liczyć. Młodsi chłopcy na starszych, trener również pomagał bardzo mocno. Wtedy wytworzyła się taka rodzinna więź w szatni. To było budujące w tamtym okresie.
– Najgorsza chwila?
– Chyba to był moment, w którym każdy w Wiśle żył tą nadzieją, że klub zostanie przejęty przez tego inwestora. Nawet nie pamiętam teraz, jak on się nazywał...
– Vanna Ly?
– Vanna Ly, tak. Człowiek zagadka, który oszukał wszystkich. To było trudne. Każdy już myślał, że już jest blisko, że za chwilę wszystko będzie dobrze. Nagle się to wszystko posypało. Niełatwy był też okres świąt. To była sytuacja z nożem na gardle. Klub był już blisko bankructwa. Zaczęliśmy się zastanawiać, co z tego będzie. Mieliśmy myśli, że czekaliśmy tyle miesięcy na pieniądze, a może z tego nie być nic. Wtedy robi się problem, bo ileś można pociągnąć, ale w końcu z czegoś trzeba zapłacić podatki. W momencie, gdyby klub upadł, tych pieniędzy byśmy nie odzyskali. To też było trudne.
– Gdy ostatecznie wszystko się ustabilizowało, nie było mimo tego takich myśli, żeby machnąć ręką, odstawić na bok przywiązania i po prostu przejść do klubu, w którym jest zdecydowanie spokojniej?
– Powiem szczerze, że teraz ciężko mi sobie to wszystko przypomnieć ze szczegółami. Też każdy inaczej myśli. Nie brałem tego do końca pod uwagę. Tak jak wspominałeś, tych klubów w swojej przygodzie z piłką za wiele nie miałem. W zasadzie były to tylko trzy kluby: Ruch, Polonia i Wisła. Nie jestem jakimś zawodnikiem, który skacze z kwiatka na kwiatek. Wracając jeszcze do poprzedniego pytania, to nie zapominajmy, że trzeci taki najgorszy moment, to był ubiegły sezon i spadek z Ekstraklasy. Z tym się człowiek nigdy nie będzie mógł pogodzić. Typowo strefa spadkowa i dla nas sportowców to jest ogromna rysa na serduchu.
– Frustrowało was to, że dajecie z siebie wszystko, staracie się wygrywać, nie wychodzi, a na koniec jeszcze musicie podejść pod sektor i tam dodatkowo wysłuchiwać od ludzi, którzy teoretycznie powinni was wspierać?
– Ciężki temat. Z jednej strony człowiek stara się zrozumieć tych ludzi, którzy przychodzą na stadion i wylewają swoje smutki. To uderza mocno w nas. Dla nich Wisła jest całym życiem. To społeczeństwo też nie jest do tego przyzwyczajone, bo Wisła przez długi czas zdobywała mistrzostwa Polski i była jedną z najlepszych drużyn w tym kraju. Nagle ich klub spada z Ekstraklasy. To dla nich wielki cios. Nie będę mówił za wszystkich zawodników, ale z drugiej strony dla większości z nas to też był cios sportowy. Nikomu nie jest przyjemnie spadać z Ekstraklasy. Jeszcze trudniej, gdy człowiek jest z tym klubem związany przez wiele lat i tak jak w moim przypadku, jest to jego ostatni sezon. To niestety zostaje w pamięci. Nikt nie pamięta o tym, że człowiek się dla klubu poświęcał, zostawał nawet gdy były inne oferty, gdy nie było płacone, nie naciskał na transfer. Kibice finalnie pamiętają, że ta drużyna spadła. To są dwa bieguny. Z jednej strony człowiek rozumie złość tej całej społeczności, a z drugiej strony sam jest poszkodowany i zły na to, że musiał uczestniczyć w spadku, bo wiele było lepszych chwil, a na koniec coś takiego się przytrafiło. Dla mnie to też sytuacja, z którą długo się... albo w zasadzie wciąż nie mogę się pogodzić, że musiałem odejść z klubu w momencie, w którym spadliśmy z Ekstraklasy.
– A jak się w ogóle zapatrujesz na tzw. rozmowy motywacyjne z kibicami? Z perspektywy postronnego obserwatora to nie ma najmniejszego sensu. Przegrywasz mecz i dodatkowo musisz pójść usłyszeć, że jesteś najgorszy.
– Uważam, że takie rozmowy za wiele nie dają, a wręcz przeciwnie, powiem, że wielu zawodnikom to jeszcze bardziej wiąże nogi. Mając z tyłu głowy te rozmowy, które się przechodziło, popełniasz błąd w trakcie meczu i nie jesteś w stanie zachować czystego umysłu. Chyba to sprawia, że jest jeszcze gorzej. Mnie zdarzyło się już kilka razy. Mam to za sobą, przetrawiłem to już i mam nadzieję, że do takich sytuacji już nie będzie dochodziło, bo nie jest to ani nic przyjemnego, ani pomocnego.
– W tym ostatnim sezonie w Wiśle zdarzały się nieprzespane noce?
– No muszę przyznać, że się zdarzały. Ten ostatni sezon był bardzo ciężki pod względem psychicznym dla mnie. Bardzo to przeżywałem. Długo nie mogłem się z tym pogodzić. Myślę, że to był najcięższy sezon w mojej dotychczasowej przygodzie z piłką.
– Co czuje piłkarz wracający z Radomia po przedostatnim meczu w sezonie, który był dla was gwoździem do trumny, wiedząc, że w Krakowie czeka już na niego tzw. komitet powitalny?
– Hm. Co czuje? Nie może za wiele czuć. To po prostu smutek. Nikt z nas tego nie chciał, każdy starał się robić wszystko najlepiej, jak potrafił, a to jest sport i nie wszystko wychodzi. Nie były to przyjemne chwile. Będę pamiętał je do końca życia. Zawsze powtarzam też, że nie dam zamazać swojego obrazu jednym sezonem, gdy byłem tam osiem sezonów.
– Były obawy ze strony rodziny, gdy już cała Polska wiedziała, co czeka was w Krakowie?
– Były. Mamy rodziny, mamy dzieci. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, że rano budzę się, a dziecko przychodzi i pyta, co się stało albo dlaczego tata jest pobity, albo coś takiego. Na szczęście do takich sytuacji nie doszło, ale tak jak wspomniałem, nie były to z pewnością najmilsze chwile w moim życiu, a rodzina się martwiła. To normalna kolej rzeczy.
– Twoje odejście z Wisły po spadku było nieuniknione?
– Była możliwość, żebym został w Wiśle. Wiedząc nawet, że po sezonie kończy mi się kontrakt, nie zaprzątałem sobie głowy innymi klubami, ofertami. Wierzyłem, że uda się nam utrzymać i tylko o tym myślałem. Później władze doszły do wniosku, że czas się pożegnać. Wiem, że niektórzy byli za tym, żebym został, niektórzy nie, ale wyszło tak, jak wyszło. Ja zgłaszałem chęć, żeby naprawić to, co zepsułem, bo również uczestniczyłem w tym wszystkim, ale klub postanowił inaczej i tak nasza współpraca oraz wieloletnia przygoda się zakończyła. Teraz jestem w Chorzowie. Można powiedzieć, że wróciłem na stare śmieci.
– A była szansa, żeby zostać w Ekstraklasie w innym klubie?
– Były telefony z Ekstraklasy, zainteresowanie było, ale ja też w ostatnim meczu w tamtym sezonie doznałem poważnej kontuzji i byłem praktycznie wykluczony z gry na długi okres, bo to trwało łącznie trzy miesiące. Stało się to w 89. minucie. Pozrywałem wszystkie więzadła w kostce. To też było takie dobicie po tym spadku, po tym wszystkim. Do fatalnych chwil doszła jeszcze fatalna kontuzja. Ruch był w tym wszystkim bardzo konkretny. Wiedząc, że mam kontuzję, władze powiedziały, że będą czekać, aż się wyleczę i podpisały ze mną kontrakt, nie wiedząc, jaka będzie moja przyszłość, bo trudno było precyzyjnie przewidzieć, ile to leczenie będzie trwało. Na szczęście się skończyło. Mogę normalnie funkcjonować i wszystko jest w porządku.
– Wspomniałeś na początku, że Wisła rodzi się na nowo. To samo chyba można powiedzieć o Ruchu, dla którego droga na szczyt była jeszcze bardziej kręta. Wracając do Chorzowa, spodziewałeś się, że będziecie realnie zaangażowani w walkę o awans?
– Po cichu liczyłem, że będziemy wysoko w tabeli i będziemy grali fajną piłkę. Widziałem, jaka jest ekipa w Chorzowie, wiedziałem, jaki jest tam klimat. Widać, że teraz jeszcze bardziej wszystko się poprawiło. Myślę też, że dla wielu jesteśmy zaskoczeniem. Jest to jednak ewenement, że klub awansuje od 3 ligi z roku na rok i ma szanse awansować do Ekstraklasy. Bardzo fajna sprawa. Nie jest nam łatwo, bo też jest wiele wyrzeczeń w klubie. Najważniejsze jednak, że klub jest stabilny, poukładany. Jak się to mówi, może jest trochę skromniej, ale wszystko gra. My jako drużyna też twardo stąpamy po ziemi. Wiemy, że tylko tym możemy coś zyskać. Tylko całą drużyną. Końcówka rundy będzie bardzo ciekawa. Zobaczymy, jak się to zakończy. Na pewno to byłaby super sprawa, gdybyśmy awansowali do Ekstraklasy. Trzeci awans z rzędu to byłaby wielka rzecz.
– Co ma takiego w sobie trener Jarosław Skrobacz, że udało mu stworzyć taką drużynę, która jest jednym z głównych kandydatów do awansu?
– Trzeba przyznać, że punktów mamy sporo. Trzeba też powiedzieć, że złapaliśmy delikatną zadyszkę, ale myślę, że każda drużyna w sezonie taki moment łapie. Wykaraskamy się z tego i będzie w porządku. Trener nie panikuje w tym wszystkim. Robimy to samo, bo wiemy, że tylko to nam może pomóc. Pracujemy nad swoimi słabościami. Za chwilę wskoczymy na właściwe tory i mocno wierzę w to, że ten awans uda się wywalczyć.
– W Wiśle pracowałeś z trenerem Kiko Ramirezem. Spodziewałeś się, że kiedyś może zostać w tym klubie dyrektorem sportowym?
– Nie brałem tego uwagę. Nie myślałem, że trener Ramirez może być dyrektorem sportowym w Wiśle. Widać, że finalnie wykonuje jednak świetną pracę. Ściąga ludzi o dużej jakości. Już wcześniej jako trener również sprowadzał bardzo ciekawe nazwiska, które potem przez wiele lat funkcjonowały na polskiej ziemi lub nawet funkcjonują nadal jak np. Carlitos czy Jesus Imaz. To takie dwa przykłady świetnych piłkarzy, a trener skądś ich wyciągnął. Bardzo fajnie wspominam współpracę z trenerem Ramirezem. Wtedy też miałem bardzo dobry okres w Wiśle.
– Kiko Ramirez to był taki Hiszpan o gorącym, wybuchowym temperamencie?
– Jak to Hiszpan, nie był jakąś mega spokojną osobą, ale jednocześnie nie był żadnym wybuchowcem. Kiedy trzeba było, to potrafił podnieść głos, krzyknąć, zawładnąć szatnią, ale był fajnym trenerem i bardzo dobrze mi się z nim współpracowało.
– W sobotę tę jego Wisłę będzie bardzo trudno pokonać. Idą jak burza. Mieli jedno potknięcie, ale bardzo szybko wrócili na zwycięską ścieżkę. Jak w takim razie zatrzymać tę rozpędzoną maszynę, by zdobyć chociaż punkt?
– Oczywiście najlepiej zdobyć trzy. Nie będzie to łatwa przeprawa, bo mówi się, że Wisła gra obecnie najlepszą piłkę w lidze. Mocno przepracowali zimę, wzmocnili się, ale my na pewno głowy nisko nie spuścimy i będziemy czekać na lanie. Będziemy robić swoje, a co z tego wyjdzie, to zobaczymy. My będziemy chcieli zdobyć trzy punkty. Będzie fajny, ciekawy mecz dla kibiców. Na werdykt będziemy musieli poczekać w sobotę.
– Będzie podwójny plaster na Fernandeza?
– Chyba nie będzie. Oczywiście Fernandez jest w wyśmienitej formie. Z łatwością przychodzi mu strzelanie goli, ale też już mamy na niego jakiś plan i staramy się go wdrażać w ciągu tygodnia, aby zneutralizować tę siłę ofensywną Wisły.