Adrian Kostera podejmuje się rzeczy wielkich. Chce pokonać triathlon na dystansie... obwodu kuli ziemskiej. Póki co, wszystko zmierza w dobrym kierunku. W rozmowie z TVPSPORT.PL powiedział, jak wygląda praca na trasie. Poruszył także temat Roberta Karasia, który niedawno wpadł na dopingu.
Filip Kołodziejski, TVPSPORT.PL: – 9 września 2016 roku pana życie uległo zmianie. O co dokładnie chodziło?
Adrian Kostera: – Na 30. urodziny rzuciłem palenie. W 2017, żeby uczcić ten moment przebiegłem maraton. Rok później zrobiłem pierwszego Ironmana. W 2022 padł 10-krotny Ironman. Wrzesień traktuję jako rocznicę odrodzenia, nie urodzenia.
– W skali 1-10 jak bardzo wyeksploatowany jest pana organizm po siedmiu latach intensywnego wysiłku?
– Prowadzimy szeroko rozwinięte badania w szpitalu. Na wiele pytań trudno jest odpowiedzieć. Wszystko jest relatywne. Organizm po 130 dniach projektu 365 Triathlon, gdzie przez 8 godzin uprawiam wysiłek jest wielokrotnie zdrowszy niż przed siedmioma laty. Poruszam się szybciej, żwawiej od innych. Jestem bardziej energiczny. Mam lepsze badania krwi. Nawet po 10-krotnym Ironmanie nie wyglądałem tak źle, jak człowiek po dwóch dniach wesela.
– Wrócę jeszcze do rzucania palenia. Z minuty na minutę podjął pan jedną z najważniejszych decyzji w życiu. Czyli jednak się da?
– Oczywiście. Poczułem power. Zrobiłem coś, czego nigdy wcześniej mi się nie udało. I to nagle. Później odkryłem dużo trudniejszych rzeczy do zrobienia. Nauczyłem się wiele. Jeśli chcemy coś zrobić, musimy to wykonać na raz. Odkładanie w czasie nie pomaga. Nie czekajmy na poniedziałek, nowy miesiąc albo urodziny. Działajmy natychmiast.
– Są dni, w których się nie chce?
– Jest około 40 milionów Polaków i każdy ma gorsze dni. To normalne. Są momenty, gdy czujemy się zmęczeni. Najchętniej poszlibyśmy dalej spać lub pooglądali Netflixa. Nie jestem robotem. Mi się też to zdarza. Ważne jest samopoczucie. Pory roku. Pogoda.
– Potrzebuje pan dodatkowej motywacji?
– Najbardziej, gdy muszę iść na zwykły trening na basen. Niekiedy jest mi wygodnie w domu, a trzeba wstać o 6:00. Można sobie wmówić, że pojedynczy trening nic nie zmieni, że jeśli pominiemy jeden to nic złego się nie stanie. Wtedy potrzeba motywacji i należy wytłumaczyć sobie, że to trochę jak usypywanie góry z ziaren piasku. Niby pominięcie jednego nic nie zmieni, ale tworzy niebezpieczny trend. Nie chcę, żeby było tak, że za tydzień nie dosypię całej garści, a za miesiąc w ogóle o tym zapomnę. Projekt 365 Triathlon to spełnianie marzeń. Robię to, co kocham. Czasami jest trudno, ale sam się o to prosiłem. Nie potrzebuję motywacji.
– Przybliży pan o co chodzi w projekcie 365 Triathlon?
– Planem jest pokonanie triathlonu na dystansie obwodu kuli ziemskiej (40 tys. kilometrów – przyp. red.) w trakcie jednego roku. Wychodzi odpowiednio: 1205 kilometrów pływania. Rozpocząłem tę część 1 czerwca i już za mną. Każdego dnia płynąłem po 18 kilometrów. Zajmowało to około 8 godzin. Od sierpnia przesiadłem się na rower. Każdego pokonuję 200 kilometrów. Niedawno pękło 10000 kilometrów. Śmiałem się, że mam za sobą trasę z Polski do Bangkoku. Do przejechania jest 31 tysięcy. Na początku stycznia 2024 roku rozpocznę bieganie. Po 55 kilometrów dziennie aż do 31 maja. Łącznie 7833 kilometry.
– Trzeba być trochę masochistą, by pokonywać takie odległości?
– Nie! Nie lubię wychodzić ze strefy komfortu, ani cierpieć. Projekt, który robię nie jest niezdrowy albo niewyobrażalnie trudny. Większym problemem jest podejście mentalne i fakt, iż trzeba poświęcić rok życia. Nie ma mowy o wolnych weekendach, urlopach czy chorobowych. Każdego dnia, niezależnie od warunków atmosferycznych muszę pokonywać kilometry. Celem jest wyzwanie społeczne. Zachęcam ludzi do brania udziału w aktywności fizycznej. Poruszam się spokojnym tempem. Każdy amator jest w stanie do mnie dołączyć. Będę pokonywał kilometr w czasie 6:30-7:20. Bardzo spokojny trucht. Chcę jednoczyć ludzi. Często dziennikarze pytają mnie: "Jak pan się regeneruje?" To niewłaściwie postawione pytanie. Żeby się regenerować trzeba się "popsuć". U mnie tego nie ma. Kluczem do sukcesu jest dojrzałość, cierpliwość, znajomość ciała. Poruszam się w takich strefach mocy, by nie musieć się regenerować. Równie mocno i ciężko jak ja pracują kelnerki, górnicy czy rolnicy. Po prostu uatrakcyjniłem moje czynności słowem "sport". Nie wyrażeniem – "praca na etacie".
– Co jest najtrudniejsze?
– Jestem tatą 2,5-latka. Mamy rok organicznego kontaktu. To dla mnie największe cierpienie, nawet porównując to z najtrudniejszymi wyzwaniami z przeszłości. Gdybym miał więcej odwagi to po przekroczeniu mety 31 maja powiedziałbym, że teraz nie udzielam wywiadów, bo mam czas dla rodziny.
– Czuje się pan ambasadorem polskiego sportu?
– Zdecydowanie. Gdy miałem 30 lat oglądałem sport tylko w telewizji. Nie znałem nikogo z profesjonalistów. Myślałem, że trenowanie jest dla osób tylko wybranych. Nie trzeba mieć ogromnych zdolności i talentu. Można po pracy założyć buty, wyjść z domu i biegać dookoła osiedla. Przygodę ze sportem można podjąć niezależnie od płci, wagi, wieku. Znam masę ludzi, którzy udowadniają, że nawet niepełnosprawności nie są wielką przeszkodą. Niosę misję. Chcę dotrzeć do jak największej liczby osób. Nie trzeba się ścigać. Sport może być zdrową rozrywką.
– Ma pan jeszcze granice do przekraczania?
– Po zakończeniu 10-krotnego Ironmana bardzo się cieszyłem, że nie muszę się ponownie ścigać. Przełamywanie barier jest skrajnie niezdrowe. Tę drogę mam za sobą. Teraz nie szaleję z tempem. Jeśli się zmęczę odpoczywam. Jeśli zgłodnieję, idę do restauracji zjeść. Przeżywam te dni naturalnie, w fajny sposób. Doszedłem na swój Mount Everest. Nie jestem uzależniony od podnoszenia poprzeczki. Robię triathlon wokół ziemi. Na Księżycu albo Marsie raczej go nie zrobię. Spełnionym sportowcem będę 31 maja 2024, jeśli wszystko się uda. Mam dopiero 37 lat. Wiele rzeczy i kwestii przede mną.
– Nawiązałem do granic, bo tę przyzwoitości ostatnio przekroczył Robert Karaś. Złapano go na dopingu, a doskonale wiemy, że był to jeden z pana największych rywali.
– Jestem rozżalony tym wszystkim. Spodziewałem się, że w przyszłości będziemy się przenikać na zawodach i startować razem. Szkoda, że to się skończyło. Bardzo to wszystko złe.
– Jakie emocje w panu buzują?
– Smutek to jednak rzecz. Mam na tę okoliczność historię z przeszłości. Kiedyś miałem koleżankę z trasy – Marie z Norwegii. Jej największym marzeniem było pobicie rekordu świata w podwójnym Ironmanie. Poświęciła temu trzy lata życia. Rzuciła pracę. Zainwestowała bardzo dużo pieniędzy. Każdy aspekty życia podporządkowała, by być najlepsza w historii. Wystartowała w mistrzostwach świata. Nie udało się. Była druga. Z wielkim żalem i smutkiem w oczach stała na podium. Po sześciu miesiącach dostała wiadomość, że to ona wygrała, bo rywalka wpadła na dopingu. Czy da się jej oddać to, co straciła? Czy ten list z gratulacjami i medal wysłany pocztą zrekompensują stratę? Nie odzyska już emocji, które mogła czuć. Niewybaczalna sytuacja. Doping to najgorsza rzecz w sporcie. Nie chcę mówić więcej na ten temat. Odcinam się.