Urodził się w Opocznie, a karierę rozpoczynał w Łódzkim Klubie Sportowym. Potem kojarzony ze stołeczną Legią i rywalizacją z Maciejem Szczęsnym. Prywatnie spokojny i prorodzinny, zaprzeczający stereotypom o bramkarzach. Ma występ w reprezentacji oraz … epizod na szklanym ekranie. W dniu jego urodzin przypominamy tę ważną postać polskiej piłki lat dziewięćdziesiątych.
Sebastian Piątkowski (TVP Sport) : – Nadal lubi pan łowić ryby?
Zbigniew Robakiewicz: – Bardzo, ale zwykle brakuje czasu. Łowię głównie latem, wyjeżdżam wtedy na tydzień i się relaksuję. Cenię ciszę i spokój, a temu sprzyja siedzenie nad wodą.
– Wędkowanie ma jeszcze tę zaletę, że nawet najmniejszy błąd nie skutkuje stresem. Co innego na boisku...
– Ma pan rację, bo jeśli ryba ucieknie to świat się przecież nie zawali. A na boisku wiadomo – za bramkarzem jest tylko linia, a pomyłka kosztuje wiele drużynę.
– Rywalizacja do pierwszego błędu z Maciejem Szczęsnym też pewnie zabrała sporo zdrowia?
– Naturalnie, bo wywoływała niepotrzebne nerwy. A bramkarz musi mieć komfort, czuć wsparcie trenerów. Trudno gra się więc ze świadomością, że byle pomyłka może kosztować miejsce w bramce. Trzeba być bardzo odpornym, aby to wytrzymać. To był pomysł trenera Etmanowicza, ale proszę sobie wyobrazić, że kiedyś doszło do zaskakującej sytuacji. Otóż w jednym ze spotkań obroniłem wprawdzie karnego, ale zawiniłem przy golu! No i jak do tego podejść?
– Co zrobił Etmanowicz?
– W następnym meczu usiadłem na ławce.
– Dziś w pracy szkoleniowej unika pan takich metod?
– Zdecydowanie! Koryguję błędy, ale potrafię pochwalić podopiecznych. Analizuję ich postawę na bieżąco i na tej podstawie podejmuję decyzję o obsadzie. Bramkarzowi należy dać szansę na wykazanie, chyba, że powiela te same błędy.
– A te urodziny to dziś, czy 28 listopada?!
– Dziś. Swego czasu jeden z portali podał niewłaściwą datę, że urodziłem się 28. Wyjaśniłem tę pomyłkę i teraz jest już wszystko w porządku.
– No to telefony się rozdzwonią!
– To na pewno, poza tym będzie sporo życzeń na Facebooku. To bardzo miłe, cieszę się, że ludzie o mnie pamiętają.
– Szczęsny zadzwoni?!
– Nie, nie mamy kontaktu.
– Jakoś mnie to nie dziwi.
– Nie w tym rzecz, bo prawdę powiedziawszy wiele z tych rzekomych historii o wzajemnej niechęci nakręciły media.
Maciek zadzwonił kilka lat temu, gdy pracowałem w Bełchatowie i graliśmy na Legii. Mieliśmy wtedy fajnego bramkarza, Zubasa.
– Tego Litwina?
– Zgadza się. Maciek pogratulował mi trenerskiego nosa, podpytywał, gdzie znalazłem tak dobrego zawodnika.
A prawda była taka, że trzy razy pofatygowałem się na Litwę, więc nie ściągaliśmy przypadkowego bramkarza.
– Niewielki dorobek reprezentacyjny pana i Macieja Szczęsnego potwierdza to, o czym mówiliśmy przed chwilą.
– To koronny argument, że rywalizacja nam nie służyła.
W kadrze zagrałem raz, gdy w 1994 roku pokonaliśmy Arabię Saudyjską 1:0.
– Brat Ryszard ma trzy występy reprezentacyjne, a na dodatek strzelił dwa gole Bayernowi!
– Wszystko się zgadza, pamiętam jeszcze, że na Legii przegraliśmy wysoko, bo aż 3:7!
– A pamięta pan mecz z 26 października 1985?
– No pewnie! Graliśmy z Zagłębiem Lubin, a w składzie ŁKS-u pojawiło się aż trzech Robakiewiczów: ja, Józef i Ryszard!
Ewenement na ogólnopolską skalę.
– Ponoć poza boiskiem również spędzają panowie dużo czasu razem? Słyszałem trochę o imprezach sylwestrowych.
– Kiedyś rzeczywiście spotykaliśmy się częściej, ale teraz imprez jest mniej. Wiadomo – każdy ma rodzinę, życie pędzi do przodu, absorbują nas codzienne sprawy. Ponadto trochę wyhamowała nas też pandemia. Widzimy się rzadziej, ale na takich zjazdach rodzinnych pojawia się około 70 osób!
– Współczuję kobietom…
– Ależ proszę mi wierzyć, że nie rozmawiamy tylko o piłce!
Tego byłoby za wiele, koncentrujemy się na rodzinnych sprawach.
– A Józef pewnie bywa punktem odniesienia?
– Oczywiście, grał w końcu w ŁKS-ie, więc po latach podążyłem jego śladami.
– Jest wyższy o zaledwie cztery centymetry!
– To prawda, podobnie jak ja nie miał zbyt dobrych warunków do gry w bramce. Kiedyś nikt nie patrzył na wzrost, dziś jest inaczej.
– No to podyskutujmy o roli współczesnego bramkarza. W Manchesterze United nastąpiła zmiana i kiepsko grający nogami de Gea ustąpił miejsca Andre Onanie...
– I w tę właśnie stronę idzie piłka. Ogromne znaczenie ma wzrost, ale patrzy się także na technikę. Wszystko się zmieniło, teraz bramkarz stał się ostatnim obrońcą i to on inicjuje akcje. Minęły czasy, gdy ustawiało się piłkę na piątym metrze i zagrywało do przodu, byle dalej. Gra nogami to element nad którym trzeba nieustannie pracować, to elementarz dobrego bramkarza. Współczesny futbol polega głównie na szanowaniu piłki.
– Wspomniałem o zmianie bramkarza w tym moim ulubionym klubie, więc warto przypomnieć, że w 1991 rywalizowaliście z Manchesterem w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów. Potem w lidze Legia z trudem uniknęła najgorszego!
– Wszystko się zgadza. Prawdę mówiąc, to po dwumeczu z Manchesterem wszystko zaczęło się psuć, bo w składzie brakowało nam jakości. No i nie zapominajmy o problemach finansowych oraz zmianach, jakie zachodziły w klubie.
– Wojsko.
– Dokładnie. Legia była na rozdrożu, a rządzący generałowie powoli odchodzili z Łazienkowskiej. Doszło do tego, że utrzymanie w 1991 potraktowaliśmy w kategoriach sukcesu. Na szczęście wygraliśmy w Lublinie 3:0, co pozwoliło na ocalenie ligowego bytu.
– Maciej Szczęsny w swoim stylu stwierdził, że nawet gdyby Legia chciała to zwycięstwo kupić to i tak nie miałaby za co.
– Maciek powiedział to z przekąsem, ale miał rację. W tym czasie w Legii brakowało wszystkiego. Taki dowód – czy da pan wiarę, że bywało i tak, że... płacono nam bilonem?!
– Co proszę?!
– Nie przesłyszał się pan. Płacono monetami z kas po zakupie biletów przez kibiców! Dziś jest to nie do pomyślenia.
– Trochę pan w tej Legii przeżył.
– To prawda, bywały lepsze i gorsze dni, ale miałem szczęście do znakomitych trenerów. Na początku trafiłem na Jerzego Engela, a potem byli jeszcze Andrzej Strejlau, Paweł Janas i nieżyjący już znakomici fachowcy – Władysław Stachurski i Rudolf Kapera. No i Drogomir Okuka, fachowiec co się zowie.
– Ale najwięcej grał pan u Janusza Wójcika?
– Tak, Wójcik stawiał na mnie regularnie. Zagrałem w Legii 250 razy, co daje trzecie miejsce w historii wśród bramkarzy.
– A kto ma najwięcej? Grotyński?
– Tak. Muszę powiedzieć, że mam sporą satysfakcję, bo znalazłem się na tak zwanym pudle.
– Tylko tej Ligi Mistrzów chyba trochę żal?
– Na pewno, choć nie chciałbym wracać do przykrych spraw. Pamiętam na jakich zasadach to było, ale nie ma sensu o tym teraz mówić.
– Rozumiem. Co tam jednak Liga Mistrzów, skoro zagrał pan w Piłkarskim pokerze!
– To akurat była świetna przygoda. Pan Janusz Zaorski nakręcił znakomity film.
– I niestety prawdziwy.
– Niestety, czy też – stety, zależy od podejścia. Grunt, że wreszcie się to skończyło.
– Lubię tę pana radość po golu Olka Groma!
– Niezapomniane chwile! A wie pan, że gdy tylko któraś ze stacji wyemituje po raz kolejny Pokera, to od razu słyszę od znajomych:
– Znowu jesteś w telewizji!
– Przyznam, że obejrzałem znów bodaj dwa tygodnie temu…
– Bo to film z gatunku tych, które można oglądać non stop.
– Propozycja wyszła od reżysera?
– Tak, pewnego razu pan Zaorski pojawił się na treningu Legii, proponując współpracę. Trener Strejlau nie widział przeciwskazań i w ten sposób zagrałem w kultowej produkcji.
– W barwach Powiśla!
– Tak jest! Była to fajna przygoda, no i mogłem sobie wpisać do CV, że zagrałem w kultowym filmie!
– U boku wielkich gwiazd, jak choćby Dykta!
– Widzi pan, że same plusy! Są to wspomnienia na całe życie.
– Legia przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych to była również konstelacja gwiazd.
– Jak przyszedłem w 1986 i pierwszy raz pojawiłem się w szatni to dopiero dotarło do mnie, gdzie trafiłem.
Wielkie nazwiska, pół reprezentacji Polski!
– Jak przyjęli nowego?
– Przyjęli mnie bardzo dobrze. Miłe...
– Ale to Górnik był wtedy poza konkurencją.
– A nam zawsze czegoś brakowało. Trzeba jednak oddać, że w Zabrzu mieli znakomity zespół. W tym okresie nie brakowało w Polsce znakomitych piłkarzy.
– To prawda, wystarczy wspomnieć Urbana, Tarasiewicza, i Dziekanowskiego. Długo moglibyśmy wyliczać zdolnych, choć chyba nie do końca spełnionych piłkarzy?
– Mieliśmy świetne pokolenie, ale przemiany w Polsce nie pozwoliły na osiągnięcie sukcesów.
– Był jeszcze Leszek Pisz…
– I mam pewność, że gracz tej klasy długo nie pojawi się w lidze. Co mogę powiedzieć więcej? Wspaniały piłkarz i kolega. Śmialiśmy się czasami z Leszka, że buty piłkarskie kupuje chyba w Smyku, bo miał małą, ale niesamowitą stopę.
– Na treningach pewnie nie było panu do śmiechu?
– No tak, bo gdy ustawiał piłkę to z reguły kończyło się golem. Trafiał, gdzie chciał. Leszek kopał z rzadko spotykaną rotacją, więc piłka leciała znaną tylko sobie trajektorią, a potem spadała w najmniej spodziewanym momencie. Pamiętam taki mecz bez udziału publiczności, bodaj z Górnikiem. Szło nam jak po grudzie, bardzo się męczyliśmy. W końcu sędzia podyktował rzut wolny, Leszek oczywiście strzelił gola i jakoś wygraliśmy.
– Z rożnych też potrafił...
– To prawda, był niesamowity – szybki, zwinny, ze świetnym przeglądem pola.
– I również niespełniony w reprezentacji.
– A to już inna rzecz. Takie były niestety czasy, że Leszek Pisz, choć grał znakomicie, to nie dostawał zbyt wielu szans.
A ja, tak przy okazji, pochwalę się jeszcze tytułem najlepszego bramkarza, który kiedyś przyznano mi w Przeglądzie Sportowym. Otrzymałem też Oskara od Canal Plus w 2001 roku!
– Pamiętam. Wtedy to była chyba życiówka?
– Oczywiście! Cenię tę nagrodę, bo byłem po perypetiach, a pół roku wcześniej grałem jeszcze w III lidze, w Okęciu. Ten Oskar to zasługa Jacka Kazimierskiego, ówczesnego trenera bramkarzy. Przygotował mnie tak, że broniło mi się potem znakomicie.
– Marzył pan o żółtej bluzie Kazimierskiego?
– Nie, choć słyszałem opowieści kibiców. Akurat z tym kolorem nie mam najlepszych wspomnień, bo podczas meczu w Chorzowie oberwałem w głowę i znalazłem się po drugiej stronie świadomości. A grałem właśnie w żółtej bluzie.
– O matko!
– Niestety. Spadł deszcz i zrobiło się bardzo nieprzyjemnie.
W pewnym momencie było dośrodkowanie wzdłuż bramki, mniej więcej na czwartym metrze. Do piłki wystartował Mirek Jaworski, niestety nie zdążył wyhamować i… znalazłem się w innej rzeczywistości, piętro wyżej.
– Nawet nie pytam jak było…
– Przyjmijmy, że na razie nie chciałbym tam wracać. Mam wiele do zrobienia i chciałbym jak najdłużej chodzić po ziemi.
– Życzę zdrowia, szczęścia i jeszcze raz pieniędzy! Niekoniecznie w bilonie.
– Bardzo dziękuję.