Piłkarz, trener i działacz. Architekt awansu do finałów azjatyckich mistrzostw świata. Dziś ceniony komentator. 71 lat kończy Jerzy Engel...
Słynny jasny prochowiec. Mamy pański płaszcz i... co nam pan zrobi
Sebastian Piątkowski (TVP Sport) : – Ufam, że będzie to rozmowa na tak.
Jerzy Engel: – Również mam taką nadzieję.
– I ani słowa o Korei?!
– Jak pan uważa, choć była to fantastyczna przygoda. Wszyscy mówią, że przegraliśmy z kretesem, tymczasem jestem zdania, że wygraliśmy Koreę! Przypomnę, że wracaliśmy na mistrzostwa świata po 16 latach oczekiwań.
– Czyli jak zawsze – woda sodowa po zwycięstwie, depresja po porażce?!
– W pełni się zgadzam, nie wszyscy to rozumieją.
– A czy potyczkom Legii z Interem towarzyszyły inne emocje? Miał pan zaledwie 33 lata, a prowadzony przez pana zespół rywalizował bez kompleksów z potęgą.
– Na Inter trafiliśmy dwukrotnie i byliśmy równorzędnym przeciwnikiem.
– W latach 1985–86.
– I szczególnie mecz z 1986, wygrany 3:2 zapadł w pamięci kibiców. Wielu uważa, że był to najlepszy mecz Legii w europejskich pucharach. Nie zapominajmy, że w Interze występował wówczas trzon reprezentacji Włoch, z kilkoma obcokrajowcami w składzie. Włoska prasa nie szczędziła pochwał, tamtejsi dziennikarze doceniali ofensywne ustawienie i bezkompromisowość egzotycznych gości z Polski.
– Futbol na tak?
– Zdecydowanie! Żadnych cudów, stawiania autobusów, czy kunktatorstwa. Graliśmy otwartą piłkę, taką, jaką lubią kibice.
– A jak wspomina pan mecze Wisły z Panathinaikosem?
– Jak wielką zadrę.
– Chodzi o nieuznaną bramkę?
– Tak. I powiem więcej – jako trenerzy wnioskowaliśmy od lat do UEFY i FIFY o zastosowanie rozwiązań znanych z innych dyscyplin. W Atenach sędzia popełnił wielki błąd i doprawdy nawet dziś ciężko mi o tym rozmawiać.
Trudno o spokój, gdy przez pomyłkę jednej osoby traci się szanse na bezpośredni awans do Ligi Mistrzów.
– W takim razie proponuję odpocząć od piłki. Cofnijmy się do pańskiego przyjazdu z Włocławka do Warszawy.
– Przyjechałem na studia, a proszę pamiętać, że w tamtych czasach dostanie się na studia nie było prostą sprawą!
– Ilu było kandydatów na miejsce?
– Siedmiu! Po ogłoszeniu wyników nie ukrywałem radości, bo przecież od tego się wszystko zaczęło.
– Niebawem został pan zastępcą kierownika klubu studenckiego "Relaks" oraz zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika "Miniatury".
– Kiedy jest się studentem to trzeba sobie organizować dzień, nie tylko futbolowo. W tamtych czasach warszawska AWF tętniła życiem, niemal na każdym kroku spotykało się fantastycznych zawodników. Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że noszenie zielonego dresu z lampasami było powodem do dumy.
A w "Relaksie" były często różne spotkania. Zostałem odpowiedzialnym za spotkania ze znanymi osobistościami, więc pewnego razu zawitał w nasze progi nawet Kazimierz Górski. Sala pękała w szwach, a spotkanie, które miało trwać godzinę przerodziło się w trzygodzinną, fantastyczną rozmowę. Po wszystkim Górski został na kolacji. Proszę pana, to wspomnienia, które na zawsze pozostają w głowie!
– A w 1974 wyjechał pan na pamiętne mistrzostwa do Republiki Federalnej Niemiec.
– Pisałem pracę o przygotowaniach i występie reprezentacji w mistrzostwach świata. Inne czasy, zupełnie inne życie.
– Wyjazd za granicę najczęściej pozostawał w sferze marzeń, a szczególnie do kapitalistycznego RFN-u!
– Dzięki staraniom uczelni pojechała nawet grupa studentów! Była to fantastyczna przygoda.
– I od początku zdecydowany był pan na pracę w zawodzie trenera?
– Zdecydowanie, między innymi dlatego wybrałem studia na Akademii Wychowania Fizycznego. Pochodzę z usportowionej rodziny i wszystko układało się naturalnie.
– Rób, co kochasz, a nie będziesz musiał pracować.
– Zgadza się, jest w tym sporo racji. Rozmawiamy i właśnie przypomniała mi się pewna historia z 2008. Podczas mistrzostw Europy w Austrii i Szwajcarii wchodziłem w skład UEFA Technical Team, analizując poszczególne mecze.
Towarzystwo miałem zacne, dość powiedzieć, że podobne role pełnili chociażby Fabio Capello, Gerard Houllier, Roy Hodgson, Howard Wilkinson oraz Holger Osieck.
Pewnego razu, podczas pracy przy komputerze jeden ze współtowarzyszy nieco wychylił się znad monitora i zapytał:
– Wiecie, czego mi brakuje? Zapachu trawy!
Dodam, że mieliśmy znakomite warunki, działacze z europejskiej centrali zadbali dosłownie o wszystko. A ten brakujący wtedy zapach trawy dobrze oddaje to, kim jesteśmy.
– Zdradzi pan nazwisko?
– Był to Gerard Houllier.
– Piękne słowa.
– I zarazem oddające to, co czujemy. Jesteśmy trenerami, ale wychowaliśmy się jako piłkarze, a potem przeszliśmy przez system nauczania.
– A ten mocno się zmienił.
– To ważna rzecz, bo kiedyś w Polsce obowiązywały inne zasady: po ukończeniu studiów dostawało się uprawnienia trenera II klasy. W kolejnych pięciu latach należało wykazać się dobrymi wynikami, by mieć szanse na trenera klasy I.
A po kolejnych pięciu pojawiała się szansa na dostanie tak zwanej klasy mistrzowskiej.
– W zależności od rezultatów.
– Naturalnie. Było to bardzo dobre rozwiązania, sprzyjające edukacji i podnoszeniu kwalifikacji. Trenerzy inwestowali w wiedzę i wciąż się doszkalali. Dziś pominięto uczelnie, są wytyczne UEFY, a ścieżka kariery jest o wiele szybsza.
– Uwolniono po prostu zawód trenera.
– I uważam to za nonsens. Dziś każdy może być trenerem, ale jeśli chce się startować w jakichkolwiek rozgrywkach to każdy powinien przedstawić stosowne dokumenty.
– Aby uważać się za dziennikarza wystarczy komputer i dobre połączenie internetowe.
– Ma pan stuprocentową rację, w Polsce każdy jest dziś dziennikarzem.
– Ten Gerard Houllier nie daje mi spokoju…
– Podobnych historii mógłbym przytoczyć wiele, ale nie o to przecież chodzi. Gerard żył piłką od rana do nocy, wiedzieliśmy o jego problemach zdrowotnych, ale rzadko o nich mówił. Nie zapominajmy, że praca trenera to ogromny stres…
– Zawsze można pójść na ryby!
– Oczywiście! Łowienie ryb to fantastyczna przygoda, daje zastrzyk adrenaliny. Sporo emocji miałem na Cyprze, łowiąc z łodzi na pełnym morzu, ale też i blisko brzegu.
– Cypr to pana drugi dom?
– Nie do końca, choć czujemy się tam z żoną znakomicie.
Powroty tam to nieopisana przyjemność.
– A kolejna z pasji to konie?
– Przyjemna odskocznia od codzienności, okazja do nawiązania znajomości w innym środowisku.
Są w nim ludzie niezwykle mili, na wysokim poziomie.
– A czy Wielka Warszawska to wyznacznik stołecznej tożsamości?
– To wielkie wydarzenie, jedna z najważniejszych gonitw w kraju. Pamiętam dobrze tłumy zmierzające na Służewiec, nawet darmowe autobusy dowożące bywalców. Dziś wiele się zmieniło, ale to wciąż istotne wydarzenie w stolicy.
– Na Służewcu wypadało po prostu bywać?
– Oczywiście, proszę zwrócić uwagę, jak wielkie pojawiały się tam osobistości! Zapalonym miłośnikiem wyścigów był Janek Ciszewski, a i z Kazimierzem Górskim udało nam się kilkakrotnie trafnie wytypować porządek. Konia miał tam Jan Englert, podobnie jak Maryla Rodowicz. Nie na darmo Wiech twierdził, że każdy mieszkaniec Warszawy powinien znać kilka istotnych dat z historii miasta. Wymieniał Powstanie Warszawskie, ale również rozpoczęcie Wielkiej Warszawskiej!
– Z kolei Wisława Szymborska mawiała, że czytanie książek to najpiękniejsza zabawa, jaką sobie ludzkość wymyśliła.
– I miała rację! Czytam od dziecka, bo kiedyś nie było Internetu i komputerów. Muszę przy tym dodać, że miałem wspaniałych nauczycieli, zarówno w szkole podstawowej, jak i w liceum. Umieli ukierunkować młodych, ambitnych, sugerowali lektury, służyli radą. A my czytaliśmy, wręcz prześcigaliśmy się kto przeczyta więcej!
Te zaprocentowało w dalszym życiu.
– Choćby piękną polszczyzną.
– Zdecydowanie, do dziś sporo czytam, a z małżonką i synem jesteśmy na bieżąco z literaturą polską i światową.
– Skoro książki, to także dobry film?
– Lubię przedwojenne komedie i filmy, przy których miło spędza się czas. Poznałem też w życiu sporo aktorów, a nieodżałowana pani Irena Kwiatkowska zaprosiła mnie przez menedżera na spotkanie z jej wielbicielami. To było ogromne przeżycie!
– A dlaczego akurat pana?
– Sam ją o to zapytałem. Pani Irena uznała, że w moim towarzystwie poczuje się pewniej. Cudowny był to wieczór z jedną z mych ulubionych aktorek. Uśmiech Ireny Kwiatkowskiej ozdabiał każdą sztukę i film z jej udziałem.
– Panu również nie brakuje optymizmu.
– To wyznacznik tego zawodu, cecha, którą musisz mieć wpisaną w kontrakt! Optymizm jest nieodzowny, należy zarażać nim wszystkich, od sprzątaczki po prezesa!
– Jeden z byłych reprezentantów powiedział, że podczas odpraw u Engela podnosiły mu się włosy na... rękach.
– Miło słyszeć, bo piłkarz zawsze wyczuje fałsz! Wszystko musi być naturalne i prawdziwe. A na odprawach bywało różnie, czasem wystarczały bodźce wzrokowe z krótkich filmów, innym razem potrzebne były urywki z meczów.
– Przed pamiętnym meczem z Norwegią zastosował pan z pozoru prosty, lecz niezwykle skuteczny zabieg.
– Przede wszystkim trzeba sobie jasno powiedzieć, że rola selekcjonera to praca przez 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu. Nie ma miejsca na niedociągnięcia, niczego nie robi się z marszu. Przed arcyważnym spotkaniem z Norwegią poprosiłem o pomoc Bogusława Wołoszańskiego. 1 września kojarzy się bowiem jednoznacznie. A Darek Szpakowski pomógł w znalezieniu materiałów z archiwum X Telewizji Polskiej. Wszystko wtedy miało duże znaczenie.
– Nawet płaszcz?!
– Pewnego razu, po wyjściu z PZPN, usłyszałem na ulicy pytanie starszej pani:
– Panie Jerzy, czy to ten szczęśliwy płaszcz?
– Nie, jest w pralni! – odpowiedziałem.
– Czy pan oszalał?! Jeszcze ukradną i co my wtedy zrobimy?
Podczas pracy z reprezentacją z pozoru niewarta uwagi część garderoby zaczęła żyć swoim życiem, bo podczas jednej z transmisji Darek Szpakowski wspomniał o ponoć szczęśliwym płaszczu Jerzego Engela. A początki były banalne. Podczas wyjazdowego spotkania z Hiszpanią było bardzo zimno, więc pojechałem do sklepu i kupiłem płaszcz. Potem towarzyszył mi podczas wszystkich spotkań eliminacji. Zabrałem go nawet na azjatycki Mundial!
– Co takiego?!
– Nie miałem wiele do powiedzenia. Nalegali moi współpracownicy, więc ten płaszcz poleciał ze mną…