| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa
Gdy Dawid Szulczek został trenerem Warty Poznań, był najmłodszym szkolenowcem PKO BP Ekstraklasy. Teraz, po ponad dwóch latach pracy w klubie, szczerze przyznaje, jak się zmienił na przestrzeni tego czasu i jak zmienił się klub ze stolicy Wielkopolski. Czy Warta byłaby gotowa na odejście rozchwytywanego Kajetana Szmyta? Jak obecnie wygląda proces transferowy w klubie? Czy trener Szulczek ma czas na odpoczynek od piłki nożnej i czy marzy o pracy za granicą? Więcej w rozmowie TVPSPORT.PL.
Przemysław Chlebicki, TVPSPORT.PL: – Pewnie już ma pan dosyć pytań o pracy w Ekstraklasie w młodym wieku.
Dawid Szulczek, trener Warty Poznań: – Ostatnio jest ich mniej, bo odkąd są Dawid Szwarga i Adrian Siemieniec, już nie jestem najmłodszy i mam spokój! Choć oczywiście żartuję, nie mam z takimi pytaniami problemu.
– W takim razie, które pytania pana irytują najbardziej?
– Chyba nie ma takich. Jestem takim człowiekiem, że jak ktoś o coś pyta, to z chęcią wszystko wyjaśnię. Chociaż przyznam, że w ubiegłym sezonie irytowały mnie już pytania o Enisa Destana, dlaczego nie gra. A nie był wtedy jeszcze w wystarczająco dobrej dyspozycji i co tydzień musiałem powtarzać, że potrzebuje więcej czasu. Dopiero potem zaczął lepiej wyglądać i wtedy występował częściej, ale była to już końcówka sezonu. Przed ostatnim meczem dostaliśmy informację, że na pewno już u nas nie zostanie, dlatego w finałowej kolejce go też nie wystawiliśmy.
– Teraz najczęściej pytają pana o sytuację Kajetana Szmyta.
– To jest bardziej pozytywne, bo mamy zawodnika, który błyszczy w lidze i promuje się dzięki dobrym występom. Ale też czasami trudno jest mi odpowiadać na pytania o jego przyszłość, bo każda godzina może przynieść coś nowego.
– Czy Warta byłaby gotowa na jego odejście?
– Właściwie dopiero mecze ligowe by to pokazały. Z drugiej strony, zanim przyszedłem do Warty, był tu trener, który osiągał duże sukcesy i pewnie po mnie kiedyś też przyjdzie trener, który da sobie radę. Tak samo jest z piłkarzami. Czasami niektórych trudno jest zastąpić, ale Warta będzie grać dalej. Myślę, że nie będzie łatwo znaleźć piłkarza, który zastąpi Kajtka tak jeden do jednego. Ale uważam, że mamy w szatni sporo jakości. Ci, którzy by musieliby go zastąpić, dawaliby z siebie maksimum.
– Wspomniał pan o trenerze Piotrze Tworku. Czy przychodząc do Warty dwa i pół roku temu czuł pan szczególną presję, zastępując człowieka, który wiele zrobił dla klubu i był uważany za niezastąpionego?
– Mam takie podejście do życia, o jakim mówili i pisali profesor Tadeusz Huciński i Dale Carnegie. Nie porównuję się do innych, bo później na tym punkcie można dostać kompleksów i kompletnie sfiksować. Bardziej patrzę na to, żeby być lepszym niż sam byłem pół roku temu albo rok temu i po prostu się rozwijać. Każdy ma swoje tempo, ograniczenia, sufity. Przychodząc do Warty, nie nastawiałem się na to, żeby rywalizować z człowiekiem, który awansował do Ekstraklasy, a potem wywalczył w niej piąte miejsce. Bardziej skupiałem się na krótkoterminowych celach – utrzymaniu się i rozwijaniu chłopaków. Wiem też, że potencjał sprzedażowy klubu jest bardzo istotny i jest do tego przywiązywana waga, więc zadbaliśmy o to, żeby rozwijać indywidualnie zawodników, których transfery mogą pomóc klubowi w wymiarze finansowym. Nigdy sobie nie mówiłem, że skoro trener Tworek zajął z drużyną piąte miejsce, to ja teraz muszę zająć na przykład czwarte. Oczywiście, porównania czasem się zdarzą – na przykład pod względem średniej liczby punktów. Ale nie biorę tego do siebie, tylko staram się być najlepszą wersją samego siebie.
– Porównywać do innych trenerów się pan nie lubi. A inspirować się nimi?
– Lubię. Może nie ma jednego trenera, którego cały czas śledzę i oglądam. Ale dwoma takimi pierwszymi trenerami, u których zobaczyłem wiele ciekawych rzeczy, gdy zacząłem się tym interesować na poważnie, byli sir Alex Ferguson i Juergen Klopp. Potem pojawiła się też fascynacją piłką Pepa Guardioli, choć nie byłem osobą, która dostała bzika na punkcie takiej gry – mam świadomość, że do niej potrzeba odpowiednich, topowych piłkarzy. Chociaż chciałbym kiedyś poprowadzić drużynę, grającą w taki sposób, bliżej mi jest do trenerów, którzy dysponowali niekoniecznie dużym potencjałem ludzkim. A sir Alex w Manchesterze United wcale nie miał w składzie samych najlepszych piłkarzy na świecie, tak samo Juergen Klopp w Borussii. Podoba mi się także to, co jak funkcjonują drużyny Roberto De Zerbiego – najpierw Sassuolo, potem Szachtar i teraz Brighton. Myślę, że Jagiellonia Adriana Siemieńca działa na podobnych zasadach
– Czy inspirują pana osoby także spoza piłki nożnej?
– Obserwuję także inne dyscypliny. Podoba mi się w piłce ręcznej, w jaki sposób zawodnicy bronią dostępu do swojej strefy pod bramką i uważam, że można to przełożyć także na piłkarskie realia. Podobało mi się także psychopedagogiczne podejście do prowadzenia zawodnika – na boisku i poza nim – w koszykówce u trenera Tadeusza Hucińskiego.
– Czego się pan nauczył w Warcie?
– Doprecyzowania środków treningowych i modelowania ich pod zawodników, których mam w drużynie. Na pewno też dostosowywania sposobu gry do tego, co lubię i potrafią najlepiej robić moi piłkarze, żeby wyeksponować zalety, które mamy. Wiem też, w jaki sposób rozrasta się sztab, jak poszerzać zakres obowiązków każdego oraz jak tworzyć drogę rozwoju młodych zawodników. Tego ostatniego jeszcze u nas aż tak nie widać – na razie najwięcej pokazał Kajetan Szmyt – ale w najbliższych sezonach będzie to bardziej zauważalne. Opiekujemy się piłkarzami wypożyczonymi, obserwujemy też piłkarzy pod kątem pierwszej drużyny. To u nas na razie kiełkuje, ale widzę w tym duże możliwości.
– Najbardziej rozwinąłem jednak budowanie relacji na linii trener-zarząd. W Ekstraklasie to funkcjonuje inaczej. Wcześniej pracowałem jako asystent trenera, ale nie miałem możliwości uczestniczyć w różnych spotkaniach. Może tylko w Rozwoju Katowice, gdzie nieoficjalnie zdarzało mi się przejmować rolę pierwszego trenera. W Warcie jest to jednak inna półka. Duże miasto, więcej ludzi, dlatego ważne są relacje z zarządem oraz siatką sponsorów i klubami biznesu. Zauważyłem też u siebie postęp w bardziej szczegółowym dbaniu o różne zagadnienia. Mamy w sztabie więcej osób po to, żebyśmy mogli się rozwijać w takim tempie, żeby dogonić rywali z Ekstraklasy, którzy przecież też idą do przodu.
– Nie tylko sztab szkoleniowy Warty się rozrósł, ale także drużyna. Kiedyś jeszcze za czasów trenera Tworka, nie było kogo wpuszczać na boisko z ławki rezerwowych. Pan nie ma tych problemów.
– Skład trenera Tworka był bardzo mocno zgrany i zżyty ze sobą, miał w sobie też dobrą energię. Natomiast nie ma co ukrywać – warunki były trudniejsze niż ja mam teraz. Był taki mecz, że trener Tworek nie wykorzystał żadnej zmiany, bo realnie nie mógł wpuścić nikogo, poza drugim bramkarzem. Ja takich sytuacji w Warcie nie mam – teraz poza Adamem Zrelakiem i Kacprem Przybyłko, wszyscy są gotowi. Gra treningowa w styczniu a gra treningowa w lipcu to – mam wrażenie – jak dwa światy, choć minęło tylko pół roku. W lipcu było osiem kontuzji, nie było transferów. Mieliśmy gierkę, gdy miałem jedenastu zawodników, a drugą jedenastkę musiałem wziąć z juniorów. Teraz już mamy dwie jedenastki.
– W styczniu powiedział pan, że odkąd prowadzi pan Wartę, po raz pierwszy skład jest tak szeroki, że nie wszyscy mieszczą się w kadrze meczowej. I ma pan trudniejsze zadanie.
– Na pewno trudniejsze pod kątem dnia meczu – komuś wtedy trzeba powiedzieć, że nie będzie go w dwudziestce. Jest to trudne, bo jestem w klubie długo, niektórych znam bardzo dobrze i mam o nich dobre zdanie, bo są fantastycznymi ludźmi. Niełatwo nagle stwierdzić: słuchaj, teraz będziesz na ławce albo na trybunach. Ale zdecydowanie wolę takie problemy i mieć jeden trudniejszy dzień w tygodniu, a przez sześć pozostałych dni mieć pozytywną energię oraz być uśmiechniętym od pierwszego kopnięcia piłki w trakcie treningu.
– Z drugiej strony – oglądając mecze Warty jesienią, można było odnieść wrażenie, że czegoś brakowało.
– Powiedziałbym, że nie byliśmy ustabilizowani. Średnią strzelonych goli mieliśmy podobną do tej w poprzednich sezonach. Ale jesienią traciliśmy więcej bramek. Widać było, że przeciwnicy w meczach z nami mieli więcej okazji. Niestety, było też zbyt wielu zawodników, którzy z różnych względów nie byli optymalnie przygotowani do pracy. Praktycznie przed meczem wiedzieliśmy, że tych konkretnych czterech-pięciu piłkarzy będziemy musieli zmienić, bo nie są gotowi na całe spotkanie. Było to dla nas niezbyt komfortowe. Ale teraz uważam, że nawet gdybyśmy mieli zagrać bez żadnej zmiany, mamy 12-13 zawodników, którzy by sobie poradzili. Oczywiście będziemy robić zmiany, ale dlatego, że może grać dziesięciu zawodników z pola, kolejnych ośmiu będzie na ławce i dwóch na trybunach. Chcemy wykorzystywać rywalizację, żeby wprowadzać świeżą energię z ławki. Ale nie dlatego, że ktoś nie daje rady grać przez 90 minut.
– Jakie dostrzega pan pozytywy w grze Warty w rundzie jesiennej?
– Pozytywnie oceniam to, że stać nas ciągle na utrzymanie się, patrząc jak wyglądał nasz lipiec, jak mało mieliśmy ludzi oraz jak przebiegały kontuzje. Na początku września wypadli nam Jakub Kiełb, Michał Kopczyński i Adam Zrelak i musieliśmy być gotowi na to, że ich nie zobaczymy w ciągu rundy. Kiełba i Kopczyńskiego postawiliśmy na nogi, ale Zrelaka nie ma dalej. Znaleźliśmy się w trudnej sytuacji, ale teraz jesteśmy w miejscu, które pozwala nam realnie myśleć o utrzymaniu się. Pozwoliło nam to podejść do przygotowań z dobrą energią, a nie z toporem nad głową. Poza tym, moi zawodnicy mieli wiarę w to, że jesteśmy w stanie rywalizować z najlepszymi drużynami w lidze. Remisowaliśmy w Szczecinie, Warszawie i Częstochowie. To powinno nas utwierdzać w tym, że stać nas na wielkie rzeczy.
– Część ekspertów skazuje was jednak na spadek.
– I dzięki temu gramy bez większej presji. Bo skoro wiele osób skazuje nas na "pożarcie", wtedy łatwiej nam się gra. Możemy tylko udowadniać, że stać nas na więcej.
– A czy jako trener, czuje pan presję na co dzień?
– Moje podejście do zawodu jest takie, że rzeczy, na które mam wpływ, staram się robić jak najlepiej i je rozwijać. Mam jednak świadomość, że jest to gra zespołowa i jest wiele zmiennych, nad którymi trener nie jest w stanie zapanować – jak pogoda, sędzia, przeciwnik, ale także decyzje piłkarza czy klubu odnośnie transferów. Czasami mogą przyjść słabsze wyniki, bo ktoś ma kontuzję, sędzia coś źle odgwizdał, ktoś nie strzelił karnego, ktoś inny trafił w poprzeczkę albo przeciwnik akurat przeciwko nam rozegrał najlepsze od dziesięciu spotkań. Dlatego jeżeli miałbym na siebie narzucać presję, byłoby to niezdrowe. Po prostu są rzeczy, które ja muszę zrobić najlepiej jak umiem. A zatem, czy zajmiemy miejsce ósme, czy dwunaste, ważne jest, żebym czuł, że sam wywiązałem się z tego, na co mam wpływ. Takie podejście ułatwia mi sprawę. Nie powiodło się? Trudno, za parę dni jest kolejny mecz. Robimy analizę, wyciągamy wnioski, idziemy dalej. A historię zostawiamy za sobą.
– Nie kupuję tych opowiadań, że trener czuje się cały czas pod wielką presją, jest zaszczuty i tak dalej. Zarządzanie sobą powinno być na takim poziomie, że mamy świadomość tego, co zależy od nas. Trzeba to pielęgnować. I sądzę, że to pomaga.
– Czy będąc trenerem klubu Ekstraklasy, można się w ciągu tygodnia całkiem wyłączyć od piłki?
– Myślę, że można. Staram się mieć takie dwa-trzy popołudnia w tygodniu, gdy wyciszam telefon, odkładam go i spędzam ten czas z rodziną. Dopiero potem wieczorem sprawdzam, kto dzwonił. Oczywiście wiadomo, że czasami są bardzo pilne telefony i sprawy priorytetowe. Ale całą resztę zostawiam sobie na rano. Wolę wtedy wstać wcześniej, przyjechać do klubu o 5:45 albo o szóstej rano i wtedy poodpisywać.
– Ale nie wstaje pan codziennie tak wcześnie?
– Nie, raczej staram się być w klubie między 6:30 a 7:00. Czasami jestem wcześniej, ale jeśli wiem, że nie mam tylu rzeczy do zrobienia, przychodzę na zbiórkę sztabu normalnie około siódmej, w zależności od dnia.
– Bywają chyba jednak momenty, gdy trudniej znaleźć czas dla siebie?
– Na pewno trudniej o to na początku sezonu albo w trakcie okna transferowego. Wtedy trzeba być bardziej "pod prądem". Ale w trakcie sezonu poniedziałek lub wtorek to dni, gdy czasem mogę się wyłączyć i wyciszyć telefon. Oczywiście, żona chciałaby, żeby tego czasu było więcej, córka pewnie też. Ale staram się czerpać z doświadczeń trenerów, nawet tych z długoletnim stażem, którzy nie byli w stanie tak zagospodarować czasu. Uważam, że mam wystarczająco czasu na pracę, którą lubię i mam czas dla rodziny. Nie mam tylko czasu na życie towarzyskie. Z niektórymi znajomymi nie widziałem się od kilku dobrych lat. Gdy w weekendy są komunie, chrzty i wesela, nie ma da się tego pogodzić. Będąc zawodnikiem, gdy nie koliduje to z meczem, jest to jeszcze do "ugryzienia". Ale będąc trenerem, jest to nie do zrobienia.
– Ma to wpływ na relacje?
– Moja rodzina, także ta dalsza, jest na to przygotowana i zna realia, jakie funkcjonują w środowisku trenerskim. Może nie będę mógł być na ślubie kuzynki, ale odwiedzę ją, gdy tylko będę miał możliwość. Gdy kiedyś będę bez klubu, pospotykam się też ze znajomymi, których długo nie widziałem. Ale nie chciałbym być kimś innym niż trenerem i robić coś innego, żeby mieć inną pracę i móc na przykład jeździć na jakieś rodzinne wydarzenia. Wolę nie jeździć, ale mieć tę pracę.
– Jakiś czas temu jeden z piłkarzy mi powiedział, że od piłki nawet w wolnym czasie nie zawsze można się oderwać. Włącza Netfliksa, a tam serial o Beckhamie.
– Ja z miłą chęcią zobaczyłem ten serial i traktowałem go jako rozrywkę, odpoczynek, a nie element pracy. Ale zdarzało mi się w wolnym czasie, że zamiast włączyć Netfliksa, oglądałem występy zawodnika, którego ktoś mi polecił. Telefon w ręce, włączony Wyscout. Ale nie miałem odczucia, że ciężko pracowałem. Tak miałem ostatnio z Mohamedem Mezghranim. Oglądałem akcję po akcji i nie miałem wrażenia, żeby mnie to męczyło. Podchodzę do swojego zawodu zdrowo i myślę, że widać to po funkcjonowaniu moim oraz mojego sztabu. Mam odpowiednią porcję luzu do całego świata piłkarskiego.
– Czytając czasami komentarze kibiców i osób z zewnątrz piłki nożnej, można jednak odnieść wrażenie, jakby myśleli, że piłkarze i trenerzy powinni się zajmować wyłącznie swoją dyscypliną, niczym innym.
– Po prostu chodzimy do takiej pracy, która jest eksponowana w telewizji i innych mediach. W wielu zawodach praca czasem polega na tym, żeby dodatkową część dnia wygospodarować. Ale po pracy też możemy robić różne rzeczy. Czasem wychodzę z żoną do kina, na obiad albo kolację. Zdarza się, że idziemy na spacer, na plac zabaw z córką. Funkcjonujemy normalnie, pracujemy jak w każdym zawodzie. Tak samo jest z piłkarzami, którzy rzadko spędzają w klubie pięć dni w tygodniu po osiem godzin i też muszą coś robić w wolnym czasie.
– Wróćmy do spraw sportowych – czy Wartę czekają zimą jeszcze jakieś transfery?
– Myślę, że teraz nie. I mam nadzieję, że nie wydarzy się nic takiego, że musielibyśmy je zrobić – nie będzie poważnych kontuzji albo nie odejdzie od nas ktoś kluczowy. Liczę, że takich ruchów nie będzie.
– Warta ostatnio pozyskała Mohameda Mezghraniego – w jaki sposób ten piłkarz ma wzmocnić Wartę?
– Wiemy o nim dużo, bo zrobiliśmy dobry research, nad którym pracowało sporo osób. Oglądał go nasz szef skautów, główny skaut. Potem mój jeden i drugi asystent, trener bramkarzy. Sam też go oglądałem. Mieliśmy go przez cały obóz ze sobą, zagrał w każdym sparingu. Dzwoniliśmy też do zawodników, którzy występowali z nim w poprzednich klubach – mamy informację od jednego z Polaków, który z nim miał styczność w szatni. Braliśmy jego GPS-y, parametry motoryczne, wyniki badań – jakie miał urazy i jak przebiegała rehabilitacja. Był na badaniach medycznych w Poznaniu. Został na tyle sprawdzony i przetestowany, że gdyby coś z nim było nie tak – po 15 dniach, w których pokonał z nami 100 kilometrów – na pewno byśmy to wiedzieli.
– Jak wygląda pana rola w procesie transferowym w Warcie? W niektórych klubach trenerzy mają więcej do powiedzenia, a w innych mniej.
– Przez 27 miesięcy w klubie moja rola się zmieniała. Na przykład z dyrektorem Radkiem Mozyrko było tak, że był on głównym odpowiedzialnym za proces. Mieliśmy jednak taką umowę, że nie ściągnie zawodnika, którego nie będę chciał, a ja nie będę nalegał na piłkarza, którego on by nie chciał. Ta współpraca dobrze funkcjonowała – dyrektor Mozyrko to osoba bardzo konkretna, przygotowana merytorycznie i pracowita i mogę mówić o nim w samych superlatywach. Nie tylko dlatego, że mnie tu ściągnął. W ogóle mnie nie dziwi, że Legia od momentu gdy przyszedł i pomaga Jackowi Zielińskiemu, poszła mocno do przodu. Gdy pracowaliśmy razem, poświęcał mnóstwo godzin, a do mnie wysyłał "creme de la creme" zawodnika. Były momenty, że trzeba było wtedy szybko usiąść do komputera i chwilę posiedzieć. Tak obserwowaliśmy Miguela Luisa, Miłosza Szczepańskiego i Franka Castanedę.
– Po odejściu Radka różnie to wyglądało. Mieliśmy momenty bezkrólewia. Był też komitet transferowy złożony z pięciu osób, wśród których byłem, gdzie głos każdego miał wagę dwudziestu procent. To oznaczało, że mogłem zostać „przegłosowany”. Ale od września znów moje zdanie ma więcej wartości. Takie ruchy jak Tomas Prikryl, Marton Eppel i Mohamed Mezghrani to ruchy, pod którymi mocno się podpisywałem.
– Skoro już jesteśmy przy transferach – czy jako trener Warty dostawał pan propozycje z innych klubów?
– Przez te dwa lata i trzy miesiące nikt mi nie wysłał żadnej oferty. Zdarzały się telefony z zapytaniami, ale mówiłem, że chcę się skupić na jak najlepszej pracy z Wartą i nie chcę zaprzątać sobie głowy innymi rzeczami. Uważam, że jest to uczciwe podejście i nawet osoby, które zawiodła ta informacja, z perspektywy lat będą mogły to docenić – bo podejrzewam, że same raczej chciałyby mieć trenera, który tak podchodzi do sprawy. Jest lojalny. A biorę pod uwagę, że moja przygoda będzie trwała więcej niż kilka czy kilkanaście lat, więc chcę zbudować swój wizerunek jako osoby, opierającej się na wartościach, etyce i ma kręgosłup moralny. Oczywiście, mogła mi w ten sposób uciec jedna czy druga szansa. Coś mogło być bardziej atrakcyjne finansowo. Ale uważam, że w przyszłości zostanie mi to wynagrodzone.
– Sytuacja, gdy przychodziłem do Warty, też była dla mnie dużym testem i dziś jestem zadowolony z tego, jak się to potoczyło i jak się wtedy zachowałem. Gdy otrzymałem pierwszy telefon, powiedziałem, że nie jestem w stanie się przygotować na spotkanie za dwa dni, bo muszę przygotować cały mikrocykl, odprawę i analizy dla Wigier Suwałki, które wówczas prowadziłem. Przez trzy dni wstawałem o piątej rano, żeby wszystko przygotować. Dopiero później umówiłem się z dyrektorem Mozyrko. Na samo spotkanie byłem mniej przygotowany, bo bardziej mi zależało na tym, żeby Wigry były gotowe. Powiedziałem w Wigrach, że dostałem telefon z Warty – mieliśmy dżentelmeńską umowę, że jeśli zadzwoni ktoś z Ekstraklasy, nie będą mi robić problemów z odejściem. Nie rozmawiałem jednak z nikim za plecami klubu.
– Marzy pan o pracy za granicą?
– Myślę, że byłoby to ciekawe doświadczenie i fajnie by było tego kiedyś spróbować. Ale nie miałbym też nic przeciwko temu, aby w wieku np. trenera Waldemara Fornalika mieć taką ligową karierę jak on. Nie miałbym też nic przeciwko takiej karierze, jak trenera Macieja Skorży. Chciałbym mieć przede wszystkim taką ścieżkę, żeby za dwadzieścia albo trzydzieści lat usiąść i ją dobrze wspominać.
– Jak pan uważa – czy polscy trenerzy w ogóle mają szansę zwrócić na siebie uwagę w zagranicznych klubach?
– Jestem zdania, że polscy trenerzy w kolejnych latach zaczną się pojawiać w zagranicznych ligach. Trudno będzie im trafić do topowych klubów, ale w ligach pośrednich – między Ekstraklasą, a tymi najlepszymi – wkrótce się pojawią. Uważam, że doczekamy się czasów, gdy polski trener poprowadzi też jakiś zagraniczny klub chociażby w rozgrywkach Ligi Mistrzów. Choć sądzę, że najpierw Ekstraklasa musi wskoczyć w rankingu klubowym do piętnastki. Rok temu mówiłem, że to się wydarzy do 2028 roku – zostały cztery lata i podtrzymuję to zdanie. A potem, w kolejnych pięciu latach, uda się wypromować naszym trenerom na tyle, żeby pracować w klubach silniejszych niż w Ekstraklasie.
– Pytanie na koniec – jaki jest pana cel na rundę wiosenną?
– Na pewno utrzymanie się. W tej rundzie chcielibyśmy zdobyć więcej niż dwadzieścia punktów. Wiemy, że jest tylko piętnaście spotkań, ale jesteśmy optymistycznie nastawieni, bo nasza sytuacja jest najlepsza, od kiedy jesteśmy w Warcie. Mamy szeroką kadrę, dobry trening. W lipcu powiedziałem, że trudno będzie znaleźć trzy drużyny, które będą słabsze od nas, ale teraz bardzo chciałbym, żebyśmy znaleźli więcej zespołów, które będą oglądać nasze plecy. Myślę, że jest to do zrobienia – z tą grupą ludzi oraz z tymi zarządzającymi klubem.