Nieoficjalny rekord świata Ryoyu Kobayashiego wywołał burzę w świecie skoków narciarskich. Fani zaczęli zwracać uwagę w kierunku międzynarodowej federacji (FIS), która od lat zdaje się wstrzymywać tego typu ekstremalne loty. – Myślę, że przede wszystkim dało im to do myślenia – mówi w rozmowie z Przeglądem Sportowym Adam Małysz.
FIS jest regularnie krytykowany przez fanów i ekspertów w kwestii psucia widowiskowości skoków narciarskich. Ograniczanie zawodników, chociażby przez blokady rozbudowywania skoczni czy "tańce z belkami" podczas konkursów, sprawia, że skoki przestają być już tak efektowne jak jeszcze niedawno. Rekord świata Stefana Krafta (253,5 metra) był nie do pobicia od 2017 roku.
Aż do skoków Ryoyu Kobayashiego, który wraz ze swoim sponsorem, marką Redbull, zorganizował jednorazowe wydarzenie na Islandii. Tam bił ten rekord czterokrotnie, ostatecznie zatrzymując się na 291 metrach. Rozgłos, jaki uzyskało całe wydarzenie, musiał dać do myślenia władzom skoków.
– Myślę, że przede wszystkim dało im to do myślenia i... mam na ro nadzieję, bo skoki to jednak mimo wszystko sport ekstremalny. Dzisiaj traci na przejrzystości, swoich walorach, a w konsekwencji na oglądalności. Wciąż pojawiają się jakieś regulacje, ale nie wiadomo po co. Mówi się o bezpieczeństwie i to jest w porządku, ale zarazem w wielu przypadkach blokuje się dalekie skoki – podkreśla Adam Małysz w rozmowie z Kamilem Wolnickim z Przeglądu Sportowego.
"Orzeł z Wisły" twierdzi, że FIS prędzej czy później będzie musiał się ugiąć. – Proszę spojrzeć na komentarze po skoku Kobayashiego. Skoczkowie pisali, że oni też tak chcą, spróbowaliby. To pokazuje, że to nieuniknione i FIS będzie musiał wcześniej czy później dopuścić do osiągnięcia 300 metrów – podkreśla.
Japoński mistrz całkowicie znikąd wywołał lawinę w całej dyscyplinie. Wydaje się jednak, że jest to lawina pozytywna i może doprowadzić do zmian w dyscyplinie, która w ostatnim czasie zaczęła tracić na popularności.