– Marzenia się spełniają i to w niesamowitym tempie - powiedział Jerzy Janowicz, który dotarł do finału prestiżowego turnieju ATP Masters 1000 w paryskiej hali Bercy. Polski tenisista awansuje z 69. na 26. pozycję w rankingu światowym.
– Turniej życia, ogromny skok w rankingu i popularność,
a wszystko w tydzień. Pańskie marzenia chyba się właśnie spełniają i to kilka
dni przed 22. urodzinami?
– Faktycznie marzenia się spełniają, choć to wszystko dzieje
się w niesamowitym tempie i trochę jednak zaskakującym. Kto by się
spodziewał, że 21-latek i to numer 69. w świecie przebije się nagle do finału
turnieju rangi Masters 1000, w którym tak daleko dochodzi najczęściej czołowa
czwórka rankingu, a rzadziej zawodnicy z ósemki czy dziesiątki. To dla mnie
szok i wciąż nie potrafię tego za bardzo ogarnąć. Potrzebuję trochę czasu,
żeby wszystko uporządkować, ułożyć w głowie.
– Patrząc na transmisje można było odnieść wrażenie, że całkiem dobrze się
pan odnajduje w nowej roli...
– Może w telewizji czy na korcie wyglądałem na opanowanego, ale tak naprawdę to w środku mnie już nie było tak fajnie. Wciąż nie mogę zrozumieć,
jak ja, zwykły szaraczek, doszedłem do finału tak dużego turnieju, powyżej
którego są już tylko Wielkie Szlemy i masters. Tym bardziej, że przecież
wcześniej musiałem grać tu w eliminacjach, bo miałem zbyt niski ranking, żeby
się znaleźć w głównej drabince. Wciąż nie do końca wiem, jak to się wszystko
stało, bo jeszcze pewne rzeczy do mnie nie dotarły.
– Czyli właściwie należałoby teraz szybko położyć się na kozetce u
psychoanalityka?
– Nie jest to najgorszy pomysł, bo chyba mało kto potrafiłby sobie samemu
poradzić z takim stresem. Tym bardziej, że przeżyłem to wszystko mając
zaledwie 21 lat.
– Ale chyba miał pan w Paryżu czas na oswojenie się z sukcesem przy okazji
kolejnych zwycięstw z dużo wyżej notowanymi rywalami?
– Nie do końca. To były dla mnie po prostu kolejne mecze w turnieju.
Pierwszy, drugi, trzeci i tak dzień po dniu, bez dłuższej chwili na
odpoczynek i zastanowienie. Pewnie dlatego właściwie przez cały tydzień nie
mogłem spać ani nie miałem apetytu. Po prostu nadmiar emocji i adrenaliny,
zresztą to jeszcze nie minęło, choć kilka godzin temu skończył się finał. Nie
było to dla mnie łatwe i muszę się nad tym wszystkim spokojnie zastanowić.
Łatwo o rozprężenie, a nie bardzo jest na nie czas, bo przede mną trzy
tygodnie odpoczynku i od razu rozpocznę przygotowania do nowego sezonu.
– Zazwyczaj ktoś, kto pokonuje Murraya, Federera czy Djokovica, w kolejnej
rundzie jest zagubiony i przegrywa ze słabszym rywalem. Jak panu udało się
tego uniknąć?
– Nie wiem. Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Tym bardziej, że
Murray miał przecież do dyspozycji meczbola i nie wykorzystał go. Mimo to
wygrałem z trzecim tenisistą świata, a już dzień później musiałem wyjść na
kort, żeby spotkać się z numerem dziewięć w świecie. Z Tipsarevicem zagrałem
jednak w zasadzie koncertowo, szczególnie w drugim i trzecim secie. A
przecież miałem już w nogach dwa mecze w eliminacjach, no i trzy jeszcze
cięższe w turnieju głównym...
–...w którym najniżej notowany z pokonanych przez pana rywali zajmował
20. miejsce w rankingu. Chyba każdy na pana miejscu powiedziałby o fatalnej
drabince?
– Przez cały turniej nie analizowałem drabinki, patrzyłem tylko na
najbliższy mecz, a każda kolejna runda wydawała mi się i tak nierealna. Ten
występ przyniósł mi niesamowite doświadczenia i nigdy go nie zapomnę.
Powinien mi pomóc w przyszłości, nawet, jeśli nie wszystko pójdzie tak
dobrze. Zresztą tutaj też pozostał pewien niedosyt. Nawet nie dlatego, że
przegrałem z Ferrerem, bo to jeden z najlepszych tenisistów świata, ale
dlatego, że w finale zagrałem dość słabo. Niestety, dzisiaj chyba wreszcie
dało znać o sobie zmęczenie.
Zobacz także: "W finale Jerzy ledwo chodził po korcie"