Lata dziewięćdziesiąte to ostatnia "złota era" wagi ciężkiej. Wtedy najlepsi rzeczywiście walczyli z najlepszymi, a wielkie walki Mike'a Tysona, Lennoksa Lewisa i Andrzeja Gołoty do dziś są wspominane przez fanów boksu. Żadna rywalizacja ówczesnych legend nie była tak pasjonująca jak trylogia Riddicka Bowe'a z Evanderem Holyfieldem. W listopadzie 2017 roku mija 25 lat od pierwszego spotkania wielkich mistrzów.
Druga połowa lat osiemdziesiątych stała pod znakiem dominacji Tysona, który w 1986 roku został najmłodszym mistrzem świata w historii królewskiej kategorii. Po roku był już niekwestionowanym czempionem. Wygrywał jak chciał z wielkimi, nokautując między innymi Michaela Spinksa (31-0) i Larry'ego Holmesa (48-2), który skuszony wizją pojedynku z "Bestią" wrócił z emerytury.
Wydawało się, że na horyzoncie wreszcie pojawił się godny rywal. Evander Holyfield zebrał wszystkie tytuły mistrzowskie w niższej kategorii junior ciężkiej (limit: 86,2 kg), przybrał kilka kilogramów mięśni i postanowił rzucić wyzwanie postrachowi świata boksu. Żadna kategoria nie gwarantowała wtedy takich pieniędzy i prestiżu jak waga ciężka.
Do starcia dwóch niepokonanych mistrzów miało dojść pod koniec 1991 roku. Przed jego oficjalnym potwierdzeniem Tyson miał tylko dopełnić formalności pokonując w Tokio skazywanego na pożarcie Jamesa "Bustera" Douglasa (29-4). Najmłodszy mistrz świata nieoczekiwanie przegrał, a jego mit przynajmniej częściowo legł w gruzach.
Holyfield został na lodzie. Mógł zarobić ogromne pieniądze i zapisać się w historii jako pierwszy pogromca Tysona, ale szansa przeszła mu koło nosa i to nie z jego winy. W kontrakcie miał jednak zagwarantowaną walkę o mistrzowski tytuł. Nie miał skrupułów – w kolejnym występie ciężko znokautował Douglasa i został niekwestionowanym czempionem.
Choć pięściarzem był znakomitym, to stronił od kontrowersji, a jego konferencje nie dostarczały zbyt wielu emocji. Holyfield wychował się w pobożnej rodzinie i wolał przemawiać w ringu za pomocą pięści. Bez Tysona – który był jego całkowitym przeciwieństwem – nie potrafił wygenerować wielkiego zainteresowania opinii publicznej. Styl też miał inny – nie miał w arsenale nokautującego ciosu, bardziej zamęczał rywali intensywnością i podkręcaniem tempa.
Nowy mistrz odnosił kolejne zwycięstwa, ale ich styl pozostawiał wiele do życzenia. W powszechnej opinii uchodził za napompowanego "ciężkiego". Wprawdzie pokonał na punkty legendy lat 70. i 80. – George'a Foremana (69-2) i Larry'ego Holmesa (54-3), ale w obu tych walkach miał chwilami spore problemy. Dość powiedzieć, że Holmes cztery lata wcześniej został brutalnie znokautowany przez Tysona, a z Holyfieldem pewnie wytrzymał pełen dystans i nie był zagrożony porażką przed czasem.
Kolejna rysa na wizerunku mistrza pojawiła się po starciu z Bertem Cooperem (26-7). Przeciętny Amerykanin w ostatniej chwili zastąpił mistrza Europy Francesco Damianiego (27-1), który nabawił się kontuzji. Cooper "z kanapy" zrobił coś, co nie udało się wcześniej wielkim – miał Holyfielda na deskach. Mimo to nie wytrzymał kondycyjnie i po pełnej zwrotów akcji walce przegrał przed czasem.
Mistrz potrzebował wyzwania. Tyson tymczasem odbudował się sportowo, ale w życiu osobistym gubił się coraz bardziej. Gdy po raz drugi zakontraktowano jego walkę z Holyfieldem, najpierw przełożył jej termin z powodu kontuzji, a potem... trafił do więzienia za gwałt i zniknął z pola widzenia. Wtedy w elicie wagi ciężkiej pojawił się groźny Riddick Bowe (31-0, 27 KO). To właśnie sąsiad z Brooklynu zastąpił "Bestię" w listopadzie 1992 roku w walce z niekwestionowanym czempionem.
25-latek – srebrny medalista olimpijski z Seulu (1988) – był pięściarzem pełnym sprzeczności. Pod względem talentu "zjadał" całą resztę pięściarskiej elity lat dziewięćdziesiątych. Niestety, dosłownie – jedzenie było jego ogromnym przekleństwem. Między walkami kochał stołować się w Burger Kingu i przybierał na wadze nawet po 20 kilogramów.
Do ścisłej czołówki doszedł w młodym jak na pięściarza wagi ciężkiej wieku. Dysponował znakomitymi warunkami fizycznymi (196 cm wzrostu, 201 cm zasięgu rąk), ale nie zawsze to wykorzystywał. Słynął z kapitalnego lewego prostego, którym "ustawiał" sobie rywali. Mimo to świetnie radził sobie także w półdystansie – kochał ringowe wojny i przeważnie je wygrywał. Chętnie sięgał po ciosy podbródkowe, a niezwykła odporność koniec końców okazała się przekleństwem i odebrała mu kilka lat kariery.
W 1992 roku wszystkie trzy najważniejsze bokserskie federacje (WBA, WBC i IBF) notowały Bowe'a w TOP 3 rankingów. Choć nie miał na koncie walk z wielkimi pięściarzami, to gwarantował emocje. To prawdziwy amerykański "bad boy" w stylu Tysona. Na konferencjach potrafił zaatakować rywala gołymi pięściami, a Elijah Tillery (23-4) został przez niego uderzony po gongu, co zainicjowało potężną awanturę w ringu.
Bowe? Dobrze znałem go ze sparingów. Miał szybkie ręce i duży talent, ale znany był z dużych problemów kondycyjnych.
Wybór młodego i niepokonanego Bowe'a na zastępcę Tysona w listopadowej walce został dobrze przyjęty przez krytycznie nastawioną do Holyfielda amerykańską publiczność. Wyraźnym faworytem bukmacherów był obrońca tytułu, ale powszechnie uważano, że niepokonany pretendent może okazać się najtrudniejszym rywalem w jego karierze. Na lepszego czekał Lennox Lewis (22-0), którego federacja WBC wyznaczyła jako obowiązkowego pretendenta dla zwycięzcy.
W ringu kibice zobaczyli nieprawdopodobną wojnę. Bowe miał za sobą najtrudniejszy obóz przygotowawczy w karierze i od pierwszych minut zdominował mistrza. Umiejętnie wykorzystywał przewagę warunków fizycznych i punktował lewym prostym. W sumie doprowadził do celu 132 takie ciosy – ponad dwa razy więcej od Holyfielda!
To jednak nie była rozgrywka wyłącznie taktyczna. Nie brakowało momentów porywających – do historii przeszła zwłaszcza 10. runda. Bowe trafił czempiona potwornym prawym podbródkowym, ten zatoczył się po ringu i był na skraju przegranej przed czasem. Pretendent zasypał go gradem ciosów, ale "wystrzelał się" z mocnych uderzeń i w końcówce starcia sam był o krok od tego, by znaleźć się na deskach.
W jedenastej rundzie Bowe znów natarł i wyczerpany rywal w końcu wylądował na deskach. Mimo to zdołał przetrwać kolejny kryzys. Ostatecznie po dwunastu emocjonujących rundach wypowiedzieli się sędziowie. Jednogłośnie (117:110, 117:110 i 115:112) punktowali na korzyść pretendenta. Magazyn "The Ring" uznał pojedynek "Walką Roku", a dziesiąte starcie zwyciężyło w kategorii "Runda Roku".
Na tronie pojawił się nowy król, jednak heroiczna postawa ustępującego czempiona sprawiła, że wreszcie zyskał uznanie kibiców i szacunek w oczach krytyków. Podobny bokserski paradoks miał miejsce w 2016 roku – Władimir Kliczko (64-5, 53 KO) porażką z Anthonym Joshuą (19-0, 19 KO) zyskał więcej niż wypraną z większych emocji dekadą dominacji.
Bowe powinien potem zmierzyć się z Lewisem, ale nigdy do tego nie doszło. Obu łączyła długa historia – w 1988 roku podczas turnieju olimpijskiego Amerykanin przegrał w kontrowersyjnych okolicznościach przed czasem. Marzył o rewanżu, ale obie strony nie dogadały się w sprawie podziału 30-milionowej puli. Nowy mistrz za pokonanie Holyfielda zarobił "tylko" 5 milionów (przy 17 milionach rywala) i tym razem liczył na więcej.
Po długich negocjacjach obie strony nie osiągnęły porozumienia. Obóz Bowe'a zaoferował podział zysków w stosunku 90 proc. dla mistrza i "tylko" 10 dla pretendenta. Kontroferta promotora Brytyjczyka zawierała propozycję podziału 75/25, ale została wyśmiana. Skruszeni współpracownicy Lewisa przystali w końcu na pierwszą ofertę, ale dowiedzieli się, że jest już za późno.
– Jeśli Lennox tak bardzo chce tego pasa, to niech wyciągnie go sobie ze śmietnika – powiedział Bowe podczas pamiętnej konferencji prasowej, na której w obecności kamer wyrzucił pas organizacji WBC do kosza. Doszło do rozłamu – Lewis został nowym mistrzem tej federacji, z kolei Amerykanin wciąż posiadał wyrwane z rąk Holyfielda trofea WBA i IBF oraz status linearnego czempiona.
Promotorzy Bowe'a nie mieli sportowego pomysłu na jego dalszą karierę. Zrobili jednak dużo, aby zapewnić mu wzrost popularności. Amerykanin – jak przed laty Muhammad Ali – odwiedził Afrykę i jeździł po całym świecie. Spotkał się między innymi z Nelsonem Mandelą, Janem Pawłem II i amerykańskimi żołnierzami stacjonującymi w Somalii.
Zamiast emocjonującego starcia z Lewisem nowy czempion wolał obijać bokserską drugą ligę. W obronie tytułu zmierzył się z Michaelem Dokesem (50-3-2) i Jessem Fergusonem (19-9) – obu znokautował w kilka minut. Wobec braku lepszych opcji równo 12 miesięcy od zdobycia tytułu doszło do rewanżu z Holyfieldem. Pokonany mistrz rozważał zakończenie kariery, ale znalazł nową motywację. W międzyczasie wypunktował solidnego Aleksa Stewarta (32-4), ale o wiele ważniejsza okazała się zmiana trenera. Lou Duvę zastąpił słynny Emanuel Steward i kompletnie zmienił jego styl.
Obaj przystąpili do rewanżu o 5 kilogramów ciężsi. U Holyfielda były to jednak czyste mięśnie, u mistrza... sam tłuszcz. Walka rozpoczęła się mimo to pod dyktando Bowe'a, ale szybko miało się to zmienić. Steward oparł taktykę na szybkości swojego pięściarza i zniwelował fizyczną przewagę czempiona. Kibice przecierali oczy ze zdumienia – tym razem Holyfield wygrywał wojnę na lewe proste, a do tego unikał sygnalizowanych ciosów rywala i umiejętnie kontrował.
W siódmej rundzie wyrównanej walki znów doszło do czegoś szokującego. Tym razem nie w kategoriach sportowych – do ringu w Caesars Palace w Las Vegas wleciał... paralotniarz! Odbił się od lin ringu i dostał się w ręce wściekłych kibiców, którzy źle zareagowali na przerwanie pojedynku...
– To był hit wagi ciężkiej, a tylko ja zostałem znokautowany – wspominał po latach James Miller, który w amerykańskich mediach stał się znany jako "Fan Man". Służby porządkowe obawiały się ataku terrorystycznego. – To było istne pandemonium. Nikt nie wiedział co się dzieje – wspomina Rock Newman, promotor Bowe'a.
Po kwadransie udało się usunąć nieproszonego gościa. Wtedy pojawił się problem – co dalej? Pięściarze wciąż znajdowali się w ringu, ale Bowe myślami był przy żonie, która z emocji zemdlała i opuściła halę na noszach. Warto dodać, że była w pierwszych miesiącach czwartej ciąży... – Nie wiem co byśmy zrobili, gdyby któryś z nich odmówił dalszej walki – przyznał Marc Ratner, dyrektor komisji sportu w stanie Nevada.
Biłem się z myślami. Nie wiedziałem co zrobić, ale nie chciałem żeby ktoś nazwał mnie tchórzem...
Rozkojarzony Bowe potrafił nawiązać wyrównaną walkę, ale w końcówce dały o sobie znać dodatkowe kilogramy. Nie był już tak dynamiczny jak w pierwszym pojedynku. Doprowadził do celu więcej ciosów (353 z 786 – pretendent 253 z 514), ale to rywal był skuteczniejszy. I właśnie to docenili sędziowie. Po dwunastu rundach punktowali niejednogłośnie (115:113, 115:114 i 114:114) na korzyść Holyfielda.
Historia stała się faktem – zwycięzca został dopiero trzecim pięściarzem, któremu udało się odzyskać raz utracony mistrzowski tytuł. Radość nie trwała jednak długo – pasy federacji WBA i IBF stracił już w pierwszej obronie z Michaelem Moorerem (34-0). Potem ze względu na problemy z sercem na moment zakończył karierę. Dolegliwości cudownie zniknęły... po wizycie u znachora. Tak twierdził sam zainteresowany. Lekarze z dyplomem przekonywali, że sprawa rozbijała się o błędną diagnozę.
Bowe również znalazł się na rozdrożach. Z braku lepszych opcji wywalczył pas nieuznawanej wówczas organizacji WBO, efektownie pokonując mocno bijącego, ale ograniczonego Herbiego Hide'a (26-0). Potem obronił trofeum w starciu z pyskatym Jorge Luisem Gonzalezem (23-0). Wciąż marzył jednak o starciu z Lewisem, ale wtedy karty rozdawał już obóz Brytyjczyka.
Siłą rzeczy promotorzy Bowe'a skierowali uwagę... w stronę Holyfielda. Za trzecią walkę obaj mieli zarobić po 8 milionów dolarów, jednak czempion federacji WBO musiał zrezygnować z trofeum, bo jego rywal obawiał się gniewu pozostałych "ważniejszych" organizacji w przyszłości.
Dopełnienie trylogii było najbrutalniejszą z trzech walk. Tym razem sędziowie punktowi okazali się niepotrzebni... W piątej rundzie Holyfield był zamroczony i wydawał się skończony. – Sędzia musi przerwać tę walkę. Ten człowiek za moment wyląduje w trumnie! – grzmiał komentujący pojedynek dla HBO George Foreman, który spędził z nim dwanaście rund w ringu. – Ten 33-latek wygląda jak ktoś, kto w godzinę postarzał się o 20 lat – wtórował mu Larry Merchant.
"Pitbull z Georgii" – jak nazwał rywala promotor Bowe'a – znów pokazał jednak niesamowite serce do boksu. W szóstej rundzie – wbrew logice ringowych wydarzeń – powalił nawet przeciwnika na deski potężnym lewym sierpowym. Bowe po raz pierwszy w zawodowej karierze znalazł się w takim położeniu, ale zachował zimną krew.
– Nie miałem siły żeby go znokautować... Byłem wykończony – wspominał Holyfield. Po walce okazało się, że przystępował do tego pojedynku osłabiony wirusowym zapaleniem wątroby typu A. W ósmej rundzie postawił wszystko na jedną kartę – desperacko zaatakował i trafił kilkoma mocnymi ciosami, ale został skontrowany i sam wylądował na deskach. Kilka chwil później było po wszystkim. Riddick Bowe został pierwszym pięściarzem w historii, który znokautował Evandera Holyfielda.
Po trzeciej walce wydawało się, że Bowe jest o krok od powrotu na tron królewskiej kategorii. Holyfield z kolei sprawiał wrażenie pięściarza skończonego. Wielu w obawie o jego zdrowie doradzało mu zakończenie kariery. Boks znów okazał się jednak nieprzewidywalnym i pięknym sportem – "The Real Deal" stoczył jeszcze 12 (!) pojedynków, których stawką był mistrzowskie trofea. Do dziś pozostaje jedynym w historii pięściarzem, który czterokrotnie sięgał po mistrzowski tytuł.
Bowe z kolei nagle zgasł. Po zwycięskim dopełnieniu listopadowej trylogii w 1996 roku miał wreszcie spotkać się z Lewisem. Aby podbudować wartość ich walki w oczach opinii publicznej, obaj zgodzili się stoczyć po jednym pojedynku "na przeczekanie" z wysoko notowanymi przeciwnikami.
Brytyjczyk w maju 1996 roku wyszedł do ringu z groźnym Rayem Mercerem (23-3-1) i wygrał niejednogłośnie na punkty. Bowe miał zmieść z ringu Andrzeja Gołotę (28-0) – mało znanego pretendenta z Polski z solidnym rekordem. – Jak trenować na takiego leszcza? – zastanawiał się Amerykanin. Do ringu wszedł kompletnie nieprzygotowany i najcięższy w karierze. Zbierał tęgie manto, jednak rywal miał problemy... z biciem poniżej pasa. Ostatecznie został zdyskwalifikowany w siódmej rundzie. W grudniu 1996 roku obaj spotkali się ponownie. Pojedynek miał podobny przebieg – Gołota znów dominował i znów nie potrafił oprzeć się pokusie bicia poniżej pasa.
Bowe w teorii wygrał obie walki z Polakiem, ale w praktyce momentalnie stracił to, co wypracował trzecią wygraną z Holyfieldem. Okazało się, że brutalna trylogia zabrała mu dużo zdrowia. Po wyniszczających bojach z Gołotą był wrakiem pięściarza i człowieka. Lekarze zdiagnozowali u niego problemy neurologiczne, a jego mowa stała się bełkotliwa. Pięściarz zadziwiał otoczenie zmiennością nastroju. Formę próbował zbudować zapisując się do wojska, ale wypisał się z zabawy po kilku dniach i zakończył poważną przygodę z boksem. Fortunę zarobioną na ringu roztrwonił w kilka lat i podobnie jak inni wielcy z tamtego okresu został bankrutem.
Trzecia walka Bowe – Holyfield była reklamowana jako "Ostatni Rozdział" i dla pierwszego z nich w istocie okazała się epilogiem pięknej – choć przykrótkiej – kariery. Bert Sugar – słynny historyk pięściarstwa – w rankingu najlepszych bokserskich trylogii przyznał tej pozycji trzecie miejsce. Zwyciężyli Muhammad Ali i Joe Frazier (1971, 1974, 1975) przed Tonym Zalem i Rockym Graziano (1946, 1947, 1948). Brutalny listopadowy tryptyk z lat 1992, 1993 i 1995 pozostaje niezapomnianym klasykiem złotej ery lat dziewięćdziesiątych i pamiątką po wspaniałych czasach, gdy najlepsi regularnie walczyli z najlepszymi.
Kacper Bartosiak
Follow @kacperbart