13 listopada 1999 roku Lennox Lewis (34-1-1, 27 KO) został ostatnim w historii wagi ciężkiej niekwestionowanym mistrzem świata. Wszystkie pasy powinien zebrać pół roku wcześniej, ale podczas pierwszej walki z Evanderem Holyfieldem (36-3-1, 25 KO) krzywdę wyrządzili mu sędziowie. Rządy nowego dominatora nie trwały jednak długo. Wcale nie z jego winy...
Droga Lewisa do wielkości była kręta i nieoczywista. Pod koniec 1992 roku pokonał w eliminatorze do mistrzowskiego pasa federacji WBC groźnego Donovana Ruddocka (27-3-1). Pojedynek rozstrzygnął się już w drugiej rundzie, a przecież nieco ponad rok wcześniej twardy "Razor" dał wyrównaną walkę Mike'owi Tysonowi (40-1), przegrywając w rewanżu nieznacznie na punkty.
Brytyjczyk zrobił swoje i czekał na walkę z mistrzem. Był nim wówczas Evander Holyfield (28-0), który pod nieobecność Tysona zebrał wszystkie pasy. Do długo odwlekanego starcia z "Bestią" nie doszło – najmłodszy w historii wagi ciężkiej czempion trafił do więzienia za gwałt. W listopadzie 1992 roku zamiast niego szansę dostał Riddick Bowe (31-0) i wygrał po wspaniałej walce.
Wszystko wskazywało na to, że po jednym hicie fani pięściarstwa lada moment dostaną kolejny. Lewisa i Bowe'a łączyła długa historia, sięgająca jeszcze ringów amatorskich. W 1988 roku spotkali się w olimpijskim finale w Seulu. Zacięty i wyrównany pojedynek został przedwcześnie przerwany w drugiej rundzie. Reprezentujący wówczas Kanadę Lewis wrócił do domu ze złotem, jego rywal z niesmakiem i poczuciem krzywdy.
Pod koniec 1992 roku karty rozdawał jednak Bowe. Miał w ręku tytuł niekwestionowanego czempiona i wszystkie pasy. Organizacja WBC nakazała mu stoczenie walki z obowiązkowym pretendentem. Jego promotorzy przystąpili do negocjacji z obozem Lewisa, ale wcale nie chcieli doprowadzać do tego pojedynku.
Jeśli Lennox Lewis tak bardzo chce tego pasa, to niech wyciągnie go sobie ze śmietnika!
Amerykanin pod koniec 1992 roku poleciał do Londynu. Na specjalnie zwołanej konferencji prasowej nie ogłosił spodziewanej przez cały świat walki z Lewisem. Zamiast tego... wyrzucił do kosza mistrzowski pas federacji WBC. Zrobił tak po sugestii promotora Rocka Newmana, który wcześniej zaoferował obozowi Brytyjczyka 10 proc. zysków z 30-milionowej puli.
Wyczyn Bowe'a nie został zapamiętany jako udany kawał, tylko jako bezprecedensowy akt tchórzostwa. Trudno uwierzyć, że marzący o pomszczeniu olimpijskiej porażki pięściarz naprawdę bał się Lewisa – bardziej prawdopodobne jest to, że po prostu zaufał nieodpowiednim ludziom.
Zamiast wielkości wybrał przeciętność – pozostałych pasów WBA i IBF bronił z Michaelem Dokesem (50-3-2) i Jessem Fergusonem (19-9). Żaden z nich nie zaliczał się wówczas do elity. Panowanie nowego mistrza zakończył... ten poprzedni – Holyfield po roku nieoczekiwanie okazał się lepszy w rewanżu.
Organizacja zareagowała błyskawicznie – odebrała tytuł dotychczasowemu mistrzowi i przyznała go bez walki Lewisowi. Ten nie miał problemów z pokonaniem Tony'ego Tuckera (48-1), Franka Bruno (36-3) i Phila Jacksona (30-1). To sprawiło, że we wrześniu 1994 roku znów wrócił temat walki Lewis – Bowe – tym razem już na warunkach pierwszego.
Aby sen fanów mógł się ziścić, Brytyjczyk musiał najpierw pokonać na Wembley w czwartej obronie pasa Oliviera McCalla (24-5). Był zdecydowanym faworytem – rywal przegrywał wcześniej z dużo słabszymi od mistrza przeciwnikami. W ringu doszło jednak do sensacji – Lewis padł już w drugiej rundzie i w kilka chwil stracił wszystko to, co wypracował od początku zawodowej kariery. Z szansami na kasowy hit z Bowem włącznie...
Porażka pociągnęła za sobą również zmianę szkoleniowca. Lewis wybrał Emanuela Stewarda – trenera, który prowadził McCalla w walce z nim. Z nim u boku Brytyjczyk stał się zupełnie innym pięściarzem. Jego lewy prosty został jedną z najmocniejszych broni w całej branży. Były mistrz świata rzadziej szedł na żywioł, a częściej wykorzystywał przewagę warunków fizycznych – przy 196 cm wzrostu dysponował kosmicznym w tamtych realiach zasięgiem rąk (214 cm).
"Lewis 2.0" szybko pozbierał się po wpadce. Znokautował Tommy'ego Morrisona (45-2-1), a potem po zaciętej batalii wygrał z twardym Rayem Mercerem (23-3-1) niejednogłośnie na punkty. Wtedy na horyzoncie znów pojawił się Bowe, ale fatalną postawą w bojach z Andrzejem Gołotą (28-0) Amerykanin sam na zawsze wypisał się z elity królewskiej kategorii.
Zamiast pieniędzy Lewis wybrał honor i rewanż z McCallem. W nim okazał się lepszy, ale sama walka była kuriozalna. Zmagający się z uzależnieniem od narkotyków rywal snuł się po ringu i rozmawiał ze sobą. W pewnym momencie... zaczął płakać. Skonsternowany Brytyjczyk nie wiedział jak zabrać się do sprawy. W końcu w 5. rundzie ten niemający wiele wspólnego z boksem happening przerwał sędzia.
Lewis miał więc tytuł, ale wciąż nie był uznawany najlepszym pięściarzem w wadze ciężkiej. W 1997 roku to miano należało do Evandera Holyfielda (33-3, 24 KO), który nieoczekiwanie znokautował Mike'a Tysona (45-2, 39 KO). W czerwcu obaj spotkali się ponownie – Amerykanin pokazał, że naprawdę jest "Bestią" i przegrał przez dyskwalifikację po tym, jak postanowił odgryźć rywalowi ucho.
Z dwoma pasami u boku Holyfield stoczył dwa pojedynki w ich obronie i skierował uwagę w kierunku Lewisa. Wielka unifikacja oznaczała przede wszystkim wielkie pieniądze. Negocjacje trwały długo, ale ostatecznie osiągnięto porozumienie. Posiadacz dwóch pasów miał zarobić 20 milionów dolarów, mistrz federacji WBC dwa razy mniej.
Do walki doszło 13 marca 1999 roku w nowojorskiej Madison Square Garden. Zazwyczaj spokojny Holyfield był tym razem nadspodziewanie pewny siebie... – Zdominuję dwie pierwsze rundy, a w trzeciej go znokautuję! – przewidywał na konferencji prasowej.
Wbrew temu to Lewis lepiej wszedł w pojedynek, wygrywając większość z pierwszych rund. Tak naprawdę dominował od początku do końca, jednak sędziowie punktowi widzieli to inaczej. Najpierw fakty – Brytyjczyk doprowadził do celu 348 z 613 ciosów (57 proc.), jego rywal z kolei zaledwie 130 z 385 prób (34 proc.). Choć werdykt wydawał się wszystkim kibicom oczywisty, to sędziowie dali popis rażącej niekompetencji.
Stanley Christodoulou z RPA punktował 116:113 dla Lewisa. Nie oddał w ten sposób do końca dominacji lepszego z pięściarzy, ale w przeciwieństwie do pozostałej dwójki w ogóle potrafił go wskazać. Amerykanka Eugenia Williams widziała 115:113 dla Holyfielda, z kolei Brytyjczyk Larry O'Connell wypunktował... remis 115:115.
Lennox kontrolował tę walkę, przecież ona nie była nawet wyrównana! Takie werdykty zabijają boks.
Decyzja rozsierdziła wszystkich – pięściarzy, ekspertów oraz telewizję HBO, która zainwestowała krocie w promocję wydarzenia. Mocno atakowany w ojczyźnie był O'Connell, który po latach przepraszał rodaka za niekompetencję. – Oberwałem tak mocno, że aż mi siebie szkoda. Ale jeszcze bardziej szkoda mi Lennoksa – przyznał.
Do grona krytyków dołączył także Rudolph Giuliani, burmistrz Nowego Jorku, a prywatnie fan pięściarstwa. – Jako nowojorczyk czuję po prostu wstyd. Znam się na boksie tak jak na byciu burmistrzem – nie ma takiej możliwości, żeby Holyfield wygrał tę walkę. To parodia! – ocenił.
W obliczu wyniku bez rozstrzygnięcia i kontrowersji, wszystkie federacje – WBA, WBC i IBF – zobowiązały pięściarzy do rewanżu. Doszło do niego 13 listopada 1999 roku, ale już na innych warunkach. W puli znów znalazło się 30 milionów dolarów, ale tym razem obaj mieli zarobić po połowie tej kwoty.
Ponad 50 proc. zwróciło się już z samych biletów. Pakiety Pay-Per-View wykupiło blisko milion widzów. Sam pojedynek okazał się być o wiele bardziej zacięty niż pierwsze starcie obu mistrzów.
Lepiej zaczął Lewis, potem kilka rund skradł Holyfield, ale w końcówce znów dominował Brytyjczyk. Choć pięściarze wymienili sporo mocnych ciosów, to nikt nie znalazł się na deskach. Amerykanin do ostatniej rundy wychodził wiedząc, że potrzebuje nokautu. Wstrząsnął parę razy Lewisem, ale nie zdołał go powalić. Po ostatnim gongu cieszył się tylko jeden pięściarz.
Tym razem – na szczęście dla dyscypliny – to samo widzieli sędziowie. Brytyjczyk nie był tak dobry jak w pierwszym pojedynku – doprowadził do celu 195 z 490 uderzeń (40 proc.), z kolei Holyfield 137 z 416 (33 proc.). Po dwunastu rundach punktowano jednak 115:113, 116:112 i 117:111 na korzyść Lewisa.
Było trudniej niż za pierwszym razem, ale wiedziałem, że muszę wykorzystać tę okazję. Nie mogłem zawieść kibiców i siebie.
Lewis został pierwszym od 1992 roku niekwestionowanym czempionem w wadze ciężkiej. Ani razu nie zdołał jednak wyjść do ringu w obronie wszystkich trofeów – stał się ofiarą nieczystych zagrywek bokserskich federacji. Organizacja WBA chciała, by posiadacz pasa walczył z Johnem Ruizem (36-3). Ten wolał jednak walkę z niepokonanym Michaelem Grantem (31-0), obowiązkowym pretendentem z ramienia WBC.
Z dwoma równocześnie Brytyjczyk walczyć nie mógł. Jego promotorom udało się jednak osiągnąć porozumienie z federacją WBA – mistrz miał najpierw bronić tytułów z Grantem, potem z Ruizem. Decyzję zaskarżył jednak reprezentujący interesy ostatniego Don King. Sąd w kontrakcie na rewanżową walkę Holyfielda z Lewisem znalazł klauzulę nakazującą zwycięzcy stoczenie pojedynku z najwyżej notowanym pięściarzem w rankingu WBA – Ruizem. Brytyjczyk miał już jednak w tym czasie inne plany.
Granta znokautował już w drugiej rundzie. Do walki o pas WBA ostatecznie wyznaczono Ruiza i... Holyfielda. Lewisowi nigdy później nie udało się zebrać wszystkich trofeów. Tej sztuki w królewskiej kategorii w XXI wieku nie dokonał zresztą nikt. W listopadzie 2017 roku uznawanych jest trzech mistrzów – Anthony Joshua (20-0, 20 KO – WBA i IBF), Joseph Parker (24-0, 17 KO – WBO) i Deontay Wilder (39-0, 38 KO – WBC).
Kacper Bartosiak
Follow @kacperbart