Niepokonany Maciej Sulęcki 28 kwietnia w Nowym Jorku stoczy pojedynek życia. Polski pięściarz zmierzy się z byłym mistrzem świata, Amerykaninem Danielem Jacobsem. Zapowiada, że chce pójść śladami Andrzeja Gołoty i skraść serca fanów. – Nikt nie potrafił obijać Bowe'a tak jak Gołota. Stał się później gwiazdą. Podobny scenariusz będzie w mojej walce, ale ze szczęśliwym zakończeniem – powiedział w rozmowie ze SPORT.TVP.PL. Transmisja potyczki w TVP Sport, aplikacji mobilnej i SPORT.TVP.PL.
Piotr Jagiełło, SPORT.TVP.PL: – Niezależnie od wyniku zaplanowanej na 28 kwietnia walki, Daniel Jacobs wygrał najważniejszy pojedynek w życiu. "Człowiek Cudu", bo na taki przydomek zapracował, zmagał się z nowotworem kości, pokonał chorobę i wrócił do wielkiego sportu. Trzy lata później zdobył pas mistrza świata. Co by się nie wydarzyło w ringu w Nowym Jorku, zasługuje na szacunek.
Maciej Sulęcki: – Człowiek wielkiej wiary, charakteryzujący się niezwykłą odpornością psychiczną. Informacja o wykryciu nowotworu złośliwego kości często powoduje załamanie i jest to naturalne zachowanie. Niewiele osób potrafi walczyć z taką chorobą, on wrócił do normalnego życia, a następnie na szczyt. Znajdował się przecież tam zanim zachorował. Miał już nigdy nie stanąć w ringu, ale poszedł pod prąd, bił głową w mur i... rozbił tę zaporę. Wielki szacunek, pokłonię się nisko przy każdej okazji. Takich ludzi spotyka się rzadko.
– Szacunek jest obustronny, rywal z uznaniem wypowiada się o pana osiągnięciach, potencjale i zawziętości. Nie ma mowy o złej krwi?
– Jacobs nie wygaduje głupot przed pierwszym gongiem. Nie jest jak inni, którzy paplają ozorem na lewo i prawo. Zdaje sobie sprawę, że przyjedzie do niego facet, który za wszelką cenę będzie chciał go pobić. Szacunek jest od początku i będzie do końca. W pewnym momencie znajdziemy się między linami, będziemy sami i wtedy respekt odstawię na bok.
– 18 marca ubiegłego roku podjął się próby największego kalibru, krzyżując rękawice z Giennadijem Gołowkinem. Większość fachowców spodziewała się kolejnego nokautu w wykonaniu Kazacha, jednak pojedynek zakończył się po dwunastu rundach na korzyść "GGG". Był pan rozczarowany postawą Gołowkina, a może zaskoczony dyspozycją Jacobsa?
– Spodziewałem się, że będzie wyjątkowo trudnym i wymagającym rywalem dla Gołowkina. Ma styl boksowania, który nie do końca mu pasował, poza tym jest od niego większy i wyszedł z odwagą do ringu. To jest właśnie najważniejsze, nie przegrał walki w szatni, a to był główny problem większości poprzednich rywali, którzy nie zdążyli przyjąć pierwszego ciosu, a byli już przegrani. Przed laty tak było z oponentami Mike'a Tysona – wychodzili z widmem porażki w oczach. On tego błędu nie popełnił, a rozmiar też miał znaczenie. Gołowkin nie zaboksował wtedy fantastycznie, polował na jeden cios. I tu zaczyna się jego problem, bo za bardzo uwierzył w swoją siłę, przestał bazować na seriach. Wróćmy do pojedynku z Grzegorzem Proksą – uderzał fantastycznie w różnych płaszczyznach, wchodziło mu wszystko, zarówno na głowę, jak i na korpus. Teraz tego nie ma, zamyka się w dwóch–trzech akcjach i chce na siłę urwać głowę prawym "overhandem". Potrafił wykorzystać te mankamenty, zniwelować siłę. Zobaczymy, co zaprezentuje w rewanżu z Saulem Alvarezem. Pozostaje pytanie – czy wypadł tak źle, czy Jacobs tak dobrze? Tego nie wiemy, liczy się wynik, a sama walka była kapitalna. Boks na najwyższym światowym poziomie.
– Oglądając tamten bój w telewizji, pomyślał pan, że może w przyszłości rywalizować z jednym z bohaterów widowiska?
– Rywalizacja z Jacobsem bardzo często przechodziła mi przez myśl, ponieważ byliśmy blisko starcia z nim jeszcze przed pojedynkiem z "GGG". Wszystko było dopięte na ostatni guzik i nagle zmiana planów. Odrobinę moje skrzydła zostały podcięte. Pomyślałem – może innym razem. I faktycznie tak się stało. Nie porównywałem wtedy siebie do Gołowkina. Jesteśmy zupełnie innymi pięściarzami o różnej charakterystyce.
– Proksa wspominał o tym, że walka z Gołowkinem kosztowała wiele zdrowia i energii, bowiem ciosy bombardiera z Karagandy, nawet bite po gardzie i ramionach, piekielnie bolą. Czy Jacobs po dwunastu rundach konfrontacji z takim osiłkiem nie będzie nakruszony?
– Gołowkin ma taki plan taktyczny, o czym wspominał chociażby jego trener, Abel Sanchez. Mówił, by na początku rywalizacji nawet nie koncentrował się na celowaniu w twarz, tylko bił gdziekolwiek i jakkolwiek. W pewnym momencie garda opadnie, gdy taki kolos uderzy ci serię "mięśniaków". To świadczy o psychice i wierze w siłę. Czy Jacobs stracił na wartości? Oceniam go po ostatnim występie z Luisem Ariasem, a nie był wtedy wcale taki doskonały. Nie potrafił skończyć słabego zawodnika, który wyszedł tylko po to, żeby się bronić. To daje do myślenia. Dużo mówił, a z tego gadania nic nie wyszło. Jacobs zyskał pewność siebie, bo wytrzymał pełne 12. rund, nie wydaje mi się również, by został aż tak bardzo rozbity. Mam nadzieję, że wyjdzie w tak samo dobrej formie, ja koncentruję się tylko na sobie.
Człowiek wielkiej wiary, charakteryzujący się niezwykłą odpornością psychiczną. Miał już nigdy nie stanąć w ringu, ale poszedł pod prąd, bił głową w mur i... rozbił tę zaporę.
– Główna walka wieczoru na antenie amerykańskiej telewizji HBO, czyli hegemona na tamtym rynku. Jako pierwszy Polak tego zaszczytu dostąpił Andrzej Gołota, a teraz czas na pana. Gigantyczne wyróżnienie?
– Dokładnie, choć nie dostałem tej walki w prezencie. Wywalczyłem ciężko poprzednimi zwycięstwami. Będę mógł spełnić swoje marzenie i stanąć w ringu w Nowym Jorku. Wywoła mnie do akcji legendarny Michael Buffer, w dodatku będę rywalizował w najważniejszej walce wieczoru. Ładunek emocjonalny jest niesamowity, ale podchodzę już do tego występu, jak do każdego innego. Pierwsza "podnieta" minęła, teraz mam wykonać jak najlepiej swoją pracę i zwyciężyć. Sam udział nie jest dla mnie żadnym sukcesem. Ten może nastąpić, gdy wygram, a tylko to mnie interesuje.
– Tak jak wiele milionów Polaków, pan również mocno ściskał kciuki za Andrzeja Gołotę, zwłaszcza w złotym okresie kariery. 28 kwietnia pójdzie pan jego śladami i spróbuje podbić Amerykę?
– Można tak powiedzieć, choć kategoria wagowa jest inna. Widzę spójność, bo Gołota z Riddickiem Bowem również boksował na gali telewizji HBO. I wtedy także stawką nie było mistrzostwo świata, a prestiż. Były wtedy kontrowersje, a Gołota stał się później gwiazdą. Nikt nie potrafił obijać Amerykanina tak, jak on. Wszyscy myśleli, że przegra, bo Bowe miał wspaniałą renomę. Gołota po prostu wyszedł między liny, stanął naprzeciwko i go bił. Mam nadzieję, że podobny scenariusz będzie przy tej okazji, ale ze szczęśliwym zakończeniem.
– Dostrzegam jeszcze inne podobieństwa – Jacobs, tak jak Bowe, pochodzi z Bronsville – mrocznej dzielnicy Nowego Jorku.
– Czyli mamy bardzo dużo podobieństw. To jak powrót do przeszłości, wygrana będzie czymś fantastycznym i wiem, że tak to się skończy. Jestem w stanie tego dokonać. Jacobs jest dobrym pięściarzem, ale nie wirtuozem. Będę zdeterminowany, wywierając mądrą presję. Mam doskonałego szkoleniowca w narożniku i to mi ułatwi sięgnięcie po zwycięstwo.
– Co do doskonałego szkoleniowca – stara miłość nie rdzewieje?
– Na to wygląda. Z Andrzejem Gmitrukiem rozstałem się wcześniej z powodów promotorsko–zawodniczych. Zawsze chętnie sięgałem po porady, nawet gdy trenowałem w Stanach Zjednoczonych. Był autorytetem, bo widziałem, jak bardzo się rozwijałem pod jego skrzydłami i rosłem jako pięściarz. Miałem marzenie, że jak przyjdą wielkie walki, to w moim narożniku stanie ten człowiek. W końcu wróciłem, bo wiedziałem, że triumf osiągnę tylko z takim fachowcem. Musi być więź emocjonalna i maksymalne zaufanie. Jest moimi oczami w ringu. Znakomity taktyk, który potrafi przygotować zawodnika.
– Trener Gmitruk znalazł eliksir młodości? Wrócił z werwą i wigorem, pracuje również z Arturem Szpilką, Izu Ugonohem i Mateuszem Masternakiem.
– Też to pan zauważył? Wszyscy to widzą! Śmiejemy się czasami, że jest w lepszej formie od nas. Schudł 20 kilogramów, wziął się za siebie. Potrafimy przez półtorej godziny trenować na wytężonych obrotach, a za chwilę moje miejsce zajmuje Ugonoh i jedziemy dalej. Werwa godna pozazdroszczenia. To ukoronowanie kariery, bo wszyscy najlepsi pięściarze w Polsce udali się właśnie do niego. Nabrał pewności siebie i świadomości, że jest najlepszy. Ci, którzy zdecydowali się na powrót, wychodzą na tym dobrze. Szczególnie widać to po Masternaku, który znowu boksuje w swoim starym i dobrym stylu. My również wracamy do tego, co było wcześniej. Prowadzi mnie w odpowiednią stronę. I właśnie z Gmitrukiem jestem w stanie nie tylko wygrać, ale zrobić to w zdecydowany sposób.
Nikt nie potrafił obijać Bowe'a tak, jak Gołota. Stał się później gwiazdą. Podobny scenariusz będzie w walce z Jacobsem, ale ze szczęśliwym zakończeniem.
– Harold Lederman, ekspert stacji HBO, twierdzi, że Jacobs jest obecnie trzecim najlepszym pięściarzem kategorii średniej na świecie, ustępując jedynie Gołowkinowi i Alvarezowi. Zwycięstwo nad Jacobsem realnie otwiera furtkę do wielkich starć.
– Jacobs jest drugi na świecie w tej kategorii wagowej, przed Alvarezem, a po Gołowkinie. Zwycięstwo... Znowu mówimy o wygranej, ale tylko to zaprząta mi głowę. Dzięki temu sięgnę gwiazd. Będę na językach bokserskiego świata. Nie chcę też wybiegać za daleko w przyszłość, ale wierzę, że kolejnym krokiem będzie starcie z Gołowkinem lub Alvarezem. Wiem jednak, jak ciężkie zadanie przede mną, więc koncentruję się na 28 kwietnia.
– Ciekawe zestawienie. Jacobs pokonałby Alvareza, gdyby doszło do takiej potyczki?
– Uważam, że tak. Oszukałby go w ringu. Jest śliski, choć Meksykanin też pokazał, że jest kimś wyjątkowym. Ostatnio został złapany na "meksykańskiej krowie" (w jego organizmie wykryto zakazany klenbuterol, a według relacji zawodnika winne jest skażone mięso – przyp. red.). Nie wierzę, że był "czysty" w pierwszym starciu, nie zdążył widocznie wszystkiego wypłukać. Nigdy nie miał żelaznej kondycji, a nagle był świeży do ostatniego gongu. To daje do myślenia.
– Dużo pozmieniało się w pana życiu rodzinnym. Na czas przygotowań zdecydował się pan wyprowadzić z domu. Wszystko po to, by móc w stu procentach poświęcić się katorżniczym treningom?
– Potrzebuję spokoju, zmiany. Gdybym siedział w domu, nie mógłbym zachować pełnej koncentracji. Małe dziecko nie zawsze pozwoli spać, a regeneracja jest przecież niezbędna (w maju ubiegłego roku Sulęcki został ojcem). Podczas obozu treningowego zaczynam się nakręcać, czuć walkę, stąd ta wyprowadzka. Mój komputerek w głowie zaczyna nastawiać się na wojnę, na chama "Stricza" (przydomek Sulęckiego). To jest mi potrzebne, mam dokładnie rozplanowane dni, bo poza samymi treningami nie zapominam o masażach, saunie, biczach wodnych. Z drugiej strony, nie można też odseparować się od całego świata, zamknąć w domu i z nikim nie rozmawiać. Oczywiście spotykam się z żoną, dzieciaczkiem, rodzeństwem. Nie odciąłem się całkowicie, ale zminimalizowałem przyjemności, bo jestem "zbzikowany" na punkcie treningu. Zmiana otoczenia daje mi dużo, pomimo tych mankamentów. Potrzebuję odosobnienia, wtedy w sercu pali się ogień walki.
– Ciekawa jest również historia pana braci – młodzi chłopcy świetnie radzą sobie w boksie olimpijskim, mają na swoim koncie sukcesy w kraju. W przyszłości możemy mieć trio Sulęckich na wysokim sportowym poziomie. Talent do boksu jest dziedziczny u was w rodzinie?
– Chyba ja to zapoczątkowałem, bo nie mieliśmy w rodzinie bokserów. Jakub i Paweł – mistrz i brązowy medalista mistrzostw Polski. Boksują fenomenalnie! Oglądałem ich ostatnie pojedynki, rywal Pawła oddał walkowera, przestraszył się. Był wkurzony, powiedziałem mu: "To znaczy, że jesteś dobry i boją się z tobą rywalizować.". Najważniejsze jest nabieranie doświadczenia. Za to postawa Kuby... Wow, szał! Nie spodziewałem się, że mam tak dobrze walczącego brata! Rusza się jak Wasyl Łomaczenko, świetne przejścia, zabawa w ringu. Jeśli pójdą w dobrym kierunku, to możemy mieć z nich pociechę.
– Czy pan jest dla nich drogowskazem? Długie lata pracy, która nie zawsze była przecież łatwa i przyjemna, doprowadza do wielkiej walki o wspaniałe perspektywy.
– Chyba tak... Byłem łobuziakiem w dzieciństwie, ale udowodniłem, że można spełnić się w sporcie. Mają charakter podobny do mnie – są uparci, zawzięci i wiedzą czego chcą. Mam nadzieję, że tak jak ja, nie zwątpią. Ciężka praca nie zawsze mnie satysfakcjonowała. Naprawdę fajne pieniądze zacząłem zarabiać stosunkowo niedawno. To nie przyszło od razu. Były wzloty i upadki. Myślałem wiele razy, że rzucę boks, bo tego już nie chcę, mam dosyć. Natomiast szedłem dalej, bo po tygodniu dochodziłem do wniosku, że co mógłbym robić innego tak dobrze? Poświęciłem temu całe swoje życie.
– Nawet podczas tych przygotowań miałem taki kryzys. Wstałem rano i pomyślałem sobie: "Na co mi to było?". Mięśnie szczypią, kości bolą... Takie zwątpienie w trakcie morderczych przygotowań przychodzi zawsze, to coś normalnego. Trzeba mieć charakter, stanąć przed lustrem i powiedzieć: "Zdecydowałeś się, marzyłeś o tym, więc zasuwaj!". Mam to w sobie. Cieszę się, że bracia nabrali zdrowych nawyków.
Podczas obozu treningowego zaczynam się nakręcać, czuć walkę, dlatego wyprowadziłem się z domu. Mój komputerek w głowie zaczyna nastawiać się na wojnę, na chama "Stricza"
– Może właśnie ten etap wzlotów i upadków powoduje, że to, co pana spotka 28 kwietnia w Nowym Jorku, smakuje lepiej? Ciężką pracą trzeba było dać sobie szansę wejścia na szczyt profesjonalnych ringów.
– Zdecydowanie! Myślałem, że po zwycięstwie nad Grzegorzem Proksą (techniczny nokaut w 7. rundzie, 8 listopada 2014 r.) dostanę od zaraz mocne walki. Potem tych starć nie było, ale rozumiem posunięcia promotorów. Nie chcieli od razu wrzucać mnie na głęboką wodę. Później zacząłem karierę w Stanach Zjednoczonych i raz jeszcze byłem niecierpliwy, ale pan Andrzej Wasilewski przypominał, że jestem w nowym miejscu, z innym trenerem. Budowaliśmy karierę powoli, aż przyszedł pojedynek z Hugo Centeno Juniorem (zwycięstwo przez techniczny nokaut w 10. rundzie, 18 czerwca 2016 r.), wielkim amerykańskim talentem, z którym wiązano duże nadzieje. Niebawem będzie zresztą boksował o mistrzowski pas federacji WBC. Zaprezentowałem się doskonale, zdeklasowałem go i byłem przekonany, że czas już na największe wyzwania i... Zaczęły się schody. Ten nie chce boksować, tamten też nie chce, tu jest problem i tam jest problem. Jesteś tak dobry, a nie możesz tego pokazywać dalej. Przyszła potyczka z Jackiem Culcayem (zwycięstwo jednogłośnie na punkty, 21 października 2017 r.). Kompletnie nie przebiegła po mojej myśli, byłem nieprzygotowany...
– W szatni po zwycięstwie był zimny prysznic?
– Wcześniej w Polsce wygrałem dwie kolejne walki bardzo szybko. Miałem serię siedmiu zwycięstw przez nokaut i pomyślałem, że może faktycznie jestem aż taki dobry? Treningi były na pół gwizdka, urodziła się córka, urządzaliśmy mieszkanie. Myślałem, że spokojnie dam radę z tym wszystkim. Obrosłem w piórka i zlekceważyłem przeciwnika. Okazało się, że wychodząc do byłego mistrza świata, który potrafił walczyć i miał coś w sobie z zawziętego skurczybyka, nie było "hop–siup". Zaje*** lekcja i doświadczenie, z której wyciągnąłem trwałe wnioski. Wiem, że tak nie można, bo trzeba przykładać się na sto procent. Tamten trening nie był tak dobry, jak być powinien, a przygotowania były fatalne. Paradoksalnie, dało mi to jeszcze więcej pewności siebie.
– Gdyby wtedy mierzył się pan z Jacobsem, byłyby tarapaty?
– Wcześniej zwyciężałem bez problemów. Centeno? Nokaut. Proksa? Nokaut. To mnie zgubiło.
Andrzej Wasilewski w rozmowie ze mną scharakteryzował pana w ten sposób: "Fantastyczne, gdy pracuje się z zawodnikami, którzy (...) wierzą w siebie, w umiejętności i możliwości, marząc przy tym o wielkiej sławie i pieniądzach. Taki właśnie jest Sulęcki.". Jest w panu taka szczera, nieskażona wiara oparta o świadomość tego, co można w tym sporcie osiągnąć.
– Każdy sukces rodzi się w głowie. Jeśli sobie zakodujesz, ale szczerze, że jesteś w stanie coś zrobić, to możesz osiągnąć wiele. Ponoszę konsekwencję swoich słów. Najpierw coś mówię, potem to wykonuję. Nie opowiadam o czymś, czego nie jestem pewny. Wiem, jak długo w tym siedzę, sparowałem i boksowałem z kapitalnymi zawodnikami, wyglądając na ich tle bardzo dobrze. To była kolejna dawka motywacji. Spełnienie marzeń jest na wyciągnięcie ręki, a gdy byłem przecież młodym chłopakiem, to wydawało się abstrakcyjne. Prę do przodu.
– I taka też będzie taktyka na Jacobsa, by napierać na Amerykanina czy raczej mamy spodziewać się szachów i próbę spokojnego rozwiązania walki?
– Nie możemy rozegrać partii szachów. Mamy plan, by nie dać mu pola do popisu. Nie może spokojnie oddychać, cały czas na nosie mają grać mu moje ciosy. Gdy dostanie przestrzeń, to rozkręca się bardzo mocno. Z kolei rozkręcony rusza do szalonego ataku, a gdy już jest w takiej płaszczyźnie, to popełnia katastrofalne błędy. Otwiera się, ustawia się frontalnie, co widzieliśmy w pojedynku z Sergio Morą. Poszedł w szaleńczym ataku, został skontrowany lewym sierpowym, popełniając przedszkolny błąd. Widzimy te błędy. Trener Gmitruk wyznaczył punkty, które trzeba zrealizować, a wtedy wcale nie musi być tak trudno. Nie ukrywamy jednak, że jest inteligentnym zawodnikiem.