{{title}}
{{#author}} {{author.name}} / {{/author}} {{#image}}{{{lead}}}
{{#text_paragraph_standard}} {{#link}}Czytaj też:
{{link.title}}
{{{text}}}
{{#citation}}{{{citation.text}}}
Rysa na szkle. Bayern musi poznać smak chaosu
Bayern Monachium od lat uchodził za oazę harmonii, porządku i płynności ekonomicznej. Ruchy transferowe planowane z dużym wyprzedzeniem, poparte szczegółowymi analizami decyzje i wieczny plusik w rozliczeniach finansowych. Ostatnie zawirowania, związane z nieudolnością znalezienia następcy Juppa Heynckesa, nieco jednak burzą ten idylliczny obraz.
Der Klassiker: Lewandowski i Batshuayi jak Joshua i Parker
Jeśli którykolwiek z europejskich klubów można postawić za wzór zarządzania ogromną piłkarską korporacją, to jest nim Bayern. Może i w stolicy Bawarii nie dysponują tak wielkim kapitałem jak w wielu angielskich ośrodkach. Może i nie płaci się tam takich tygodniówek jak na Wyspach, a i na liście wydatków transferowych na próżno szukać rekordów wahających się od 100 milionów euro w górę. Na Allianz-Arena za najważniejsze uznają jednak, by wierzyciele nie wydzwaniali miesiącami, długi nie były spłacane kolejnymi kredytami, a słupki w Excelu zieleniły się zamiast czerwienić. I żeby przyszłość zespołu planować z odpowiednim wyprzedzeniem. Bo w końcu "ordnung muss sein", czyli "porządek musi być".
Bayern to prawdopodobnie jedyny duży europejski klub, który jest permanentnie na plusie. Nigdy nie przepłacał za zawodników, nie wydawał horrendalnych sum na transfery (rekordem wciąż pozostaje pozyskanie Corentina Tolisso za 41,5 miliona euro), nie potrzebował też pożyczek, by sprawnie funkcjonować. Przede wszystkim jednak w Monachium nigdy nie zawodziło myślenie z wyprzedzeniem. Kluczowe ruchy starano się planować z co najmniej kilkumiesięcznym zapasem. O nominacji Pepa Guardioli na trenera, świat oficjalnie dowiedział się już w styczniu, choć Hiszpan do pracy zabrał się dopiero wraz z początkiem lipca. Również i Carlo Ancelotti wiedział jeszcze zimą, że latem wprowadzi się do stolicy Bawarii.
Nie inaczej było z piłkarzami, wystarczy przytoczyć przykłady z ostatnich lat. O pozyskaniu Mario Goetze kibice dowiedzieli się już w kwietniu, transfer Roberta Lewandowskiego przesądzony był w styczniu, Sebastian Rudy i Niklas Suele również tuż po imprezie sylwestrowej mieli już podpisane wszystkie niezbędne dokumenty z mistrzem Niemiec. Podobnie zresztą jak Leon Goretzka, który jeszcze w styczniu tego roku przeszedł odpowiednie badania medyczne i obwieścił światu głośny transfer.
To wszystko oczywiście zasługa Uliego Hoenessa, który rządzi nie tylko twardą ręką, ale i rozsądkiem. Ponad trzy lata spędzone przez niego w więzieniu sprawiły, że po wyjściu na wolność musiał zakasać rękawy i znów przywrócić w klubie harmonię. A sposób w jaki się do tego zabrał, doskonale zobrazował kierunek, w którym podążać ma Bayern.
Hoeness zawsze chciał, by jego klub był jak najbardziej niemiecki, a najlepiej – bawarski. Powróciwszy za stery zgermanizował szatnię, wyeliminował zagraniczne grupki o których szeroko rozpisywały się media, drastycznie poszerzył grupę reprezentantów kraju w zespole. Odzyskał też kluczową rolę w procesie decyzyjnym zapadającym w gabinetach. Dość powiedzieć, że żadne ustalenia dotyczące zespołu nie mogą zapaść bez jego ostatecznej aprobaty.
Nic więc dziwnego, że wraz z zatrudnieniem Juppa Heynckesa, monachijczycy rozpoczęli poszukiwania szkoleniowca, który wraz z końcem czerwca mógłby przejąć schedę po 72-latku. Lista kandydatów była długa, a czasu dużo – wszak blisko 10 miesięcy powinno w zupełności wystarczyć, by prześwietlić pretendentów pod każdym względem i pozbyć się wszelkich wątpliwości. Wśród faworytów do objęcia posady wymieniano wówczas Thomasa Tuchela, Juliana Nagelsmanna, spekulowało się również o Juergenie Kloppie oraz Joachimie Loewie. Im bliżej było jednak wiosny, tym kolejne kandydatury się wykruszały. Nikt sobie jednak specjalnie tym głowy nie zaprzątał, bo wciąż wydawało się, że ostatecznie uda się nakłonić Heynckesa na to, by jeszcze kolejny rok przesiedział na ławce trenerskiej. Heynckes i Hoeness wzajemnie się kokietowali, ten drugi zdobył się nawet na to, by stwierdzić że tak mocno wierzy w przedłużenie współpracy z zasłużonym trenerem, że nie szykuje nawet planu awaryjnego w razie, gdyby 72-latek postanowił znów wrócić na emeryturę.
Jeszcze jesienią w niemieckich mediach pojawiały się wypowiedzi monachijskiej wierchuszki dotyczącego tego, że nazwisko nowego trenera, kibice poznają na przełomie stycznia i lutego. Potem termin ten przesunięto na marzec. Gdy w ostatnich dniach okazało się, że zapewnienia Heynckesa o ponownym odsunięciu się od piłki to nie tylko czcze gadanie, a realny scenariusz, w klubie nastąpiło poruszenie. Wówczas Hoeness skierował swoje zainteresowanie w stronę Tuchela, którego rozważał już jesienią, gdy pracę stracił Ancelotti. Media szeroko rozpisywały się wówczas o różnicy zdań pomiędzy najważniejszym człowiekiem w klubie, a Karl-Heinzem Rummenigge. Pierwszy z nich nie był przekonany do nominacji 44-latka (głównie ze względu na jego charakter), drugi zaś – był w stu procentach zdecydowany. To zresztą nie pierwsza taka różnica zdań pomiędzy oboma panami, bo podobnie zawirowania wystąpiły, gdy jeszcze w 2017 roku Bawarczycy poszukiwali dyrektora sportowego. Przewinęło się wówczas wielu kandydatów, grzecznie odmawiały nawet klubowe legendy z Miroslavem Klose, Oliverem Kahnem i Philippem Lahmem na czele, a ostatecznie stanęło na Hasanie Salihamidziciu, który był "-nastym" wyborem.
Ku zaskoczeniu wszystkich, Tuchel odmówił. Nigdy nie krył, że prowadzenie Bayernu byłoby dla niego nobilitacją i ogromnym wyróżnieniem, ale miał dość czekania. Jakkolwiek cierpliwym człowiekiem może być były szkoleniowiec BVB, tak swoją wartość udowadniał już wiele razy, a każdy kolejny tydzień zwiększał ryzyko jego bezrobocia w następnym sezonie, więc skorzystał z propozycji zagranicznego klubu ("Bild" i "L'Equipe są przekonane, że chodzi o PSG). Wątpliwości Hoenessa były zdecydowanie przesadzone, a wysypanie się dwóch poważnych opcji na przestrzeni raptem paru dni sprawiło, że Bayern pogrążył się w chaosie. Jak podała zagraniczna prasa, w akcie desperacji działacze monachijczyków odezwali się do Ralpha Hasenhuettla z RB Lipsk, ale ten – mimo spekulacji mediów na temat złych relacji z przełożonymi – stwierdził, że ma za sobą owocne rozmowy w klubie i chce jeszcze wiele osiągnąć z zespołem spod znaku dwóch zderzających się byków. Mistrzowie Niemiec zostali więc na lodzie i jakiej decyzji teraz nie podejmą, będzie ona efektem nieznanej wcześniej w stolicy Bawarii dezorganizacji.
Finisz sezonu zbliża się nieuchronnie, a Hoeness ma związane ręce i ograniczone pole manerwu. W przeszłości jeszcze nigdy nie miał styczności z takim chaosem w działaniach, a teraz musi poradzić sobie z zupełnie nową dla niego sytuacją. Odmówiło mu trzech trenerów, choć gdyby nieco łaskawszym okiem patrzył na porady Rummenigge, być może Tuchel już dawno miałby w Monachium swoje lokum i cierpliwie czekałby na zajęcie stanowiska piastowanego aktualnie przez Heynckesa. Całe to zamieszanie jest poważną rysą na monachijskim szkle, ale może też stać się przyczynkiem do dyskusji na temat władzy w klubie. Hoenesss ma bowiem kluczowe zdanie w każdej sprawie i gdy uprze się na jakieś rozwiązanie, nikt nie będzie w stanie go przeforsować. Nawet pozostałe klubowe legendy krzątające się po gabinetach na Allianz-Arena. A to, jak widać, nie zawsze wychodzi na dobre.