"Mięso armatnie. Kelner. Haniebne zestawienie. Nie wytrzyma minuty." – kibice, eksperci i bukmacherzy nie mieli wątpliwości. James Douglas miał być tylko przystawką dla kroczącego od nokautu do nokautu Mike'a Tysona. W 1990 roku w Tokio skazywany na pożarcie stał się lwem i zastopował króla boksu. Dziennikarze nawet po latach twierdzą jednoznacznie – to była największa niespodzianka w dziejach sportu. "Buster" zdradził tragiczne okoliczności, które poprzedziły wspaniały z jego perspektywy pojedynek.
Tyson przystępował do konfrontacji jako mistrz trzech federacji, IBF, WBA i WBC. Był niepokonany w 37. walkach, notując aż 33 nokauty. "Żelazny" miał niczym walec rozjechać kolejnego oponenta, zwłaszcza, że na papierze Douglas był słabszy od kilku poprzednich przeciwników.
Tragedia inspiracją
Pięściarz z Ohio był oczywiście szczególnie zmotywowany przed wylotem do Japonii i zbudował znakomitą dyspozycję. O wiele gorzej mogło być z kondycją mentalną, bowiem 23 dni przed starciem zmarła jego ukochana matka. Udar zabrał Loulę Douglas z tego świata i był to, jak sam przyznał, najcięższy cios, który przyjął w życiu. Niestraszne były mu więc bomby najmłodszego czempiona w historii królewskiej kategorii wagowej.
Najbliższą osobę pochował na kilkadziesiąt godzin przed wylotem do Azji. Ludzie z najbliższego otoczenia obawiali się, czy zachowa choćby resztki koncentracji na sportową rywalizację. Tej mu jednak nie brakowało.
Douglas miał nie wytrwać między linami nawet minuty, ale stało się zupełnie inaczej. Szybko zapomniał o respekcie do oponenta i koncentrował się na swojej taktyce. W ósmej rundzie sen mógł się brutalnie zakończyć, bowiem padł na deski po ciosie podbródkowym pokiereszowanego już Tysona (sędzia liczył go kilkanaście sekund). Z trudem się pozbierał i dotrwał do gongu.
Spektakularnie straty odrobił w dziesiątej odsłonie. Wycieńczony idol milionów fanów boksu przestał być zagrożeniem. Kombinacja ciosów spadła na jego głowę i upadł z przytupem. Był nieświadomy i nie zdołał się pozbierać. Tym samym Douglas stał się autorem największej sensacji w dziejach sportu. Zgarnął trzy pasy i z anonimowej postaci został pierwszym pogromcą Tysona.
– Śmierć mamy stała się dla mnie pewnego rodzaju motywacją, czułem wyjątkową energię dookoła mnie. Wiedziałem, że patrzy na mnie z góry i jest dumna z dokonań syna. Niech Bóg błogosławi jej serce. Nikt nie dawał mi szans, ale ja i moi ludzie byliśmy przepełnieni wiarą – przyznał.
Przed upadkiem była pycha
Szans nie dawał mu także sam mistrz, o czym najlepiej świadczą zawirowania wokół okresu przygotowawczego. W książce "Moja prawda" opisywał, że o wiele bardziej od katorżniczej pracy treningowej pochłaniały go libacje ze wszelkimi używkami w tle oraz nieustające romanse. To wszystko spowodowało, że zamiast bestii w Tokio oglądaliśmy cień dawnego Tysona, który zamiast bombardowania urządzał sobie polowanie na cios nadziei. Po dziesięciu starciach Douglas wyprowadził 230 ciosów, a konkurent pochodzący z Bronxu zaledwie 101 uderzeń.
Regres formy widoczny był wcześniej, a błędów nie ustrzegł się nawet sztab szkoleniowy. W narożniku zabrakło chociażby lodu do opatrzenia opuchlizny. To był niespotykany brak profesjonalizmu na wielu płaszczyznach.
Współpracownicy Tysona byli przekonani, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Właściwie dopięte były już negocjacje do walki z Evanderem Holyfieldem. Gwarancje finansowe były rekordowe w dziejach boksu – "Żelazny" miał na stole kontrakt opiewający na 22 mln dolarów. Na pocieszenie została mu gaża za pierwszą porażkę, nieco ponad 6 mln "zielonych". Douglas zarobił milion. Potem rozpoczęła się pochyła równia wielkiego bombardiera.