| Piłka nożna / Reprezentacja

Tomasz Frankowski: miałem dość legend. Wątpliwości kibiców Wisły rozwiałem w sieci

Tomasz Frankowski (fot. PAP/Wojciech Łysko)
Tomasz Frankowski (fot. PAP/Wojciech Łysko)

Przez lata imponował formą, kolekcjonował trofea mistrzowskie i statuetki dla najskuteczniejszych napastników. "Franek łowca bramek", jak nazywali go kibice, nie miał jednak pewnego miejsca w reprezentacji i mimo świetnej formy w eliminacjach MŚ, Paweł Janas nie wziął go na finały do Niemiec. O przygodzie z kadrą, o nieudanych podbojach Zachodu, dziwnych praktykach japońskich lekarzy, rozmowach z kibicami w internecie i spokojnej emeryturze, Tomasz Frankowski opowiedział w obszernej rozmowie z TVPSPORT.pl.

DALSZĄ CZĘŚĆ PRZECZYTASZ POD REKLAMĄ

Marcin Borzęcki, TVPSPORT.PL: – Nie ma pan wrażenia, że można było podejmować lepsze decyzje? Dwie próby podbicia Zachodu – jedna w bardzo młodym wieku, druga już w "podeszłym". Obie ciekawe, ale budzą niedosyt.
– To prawda, ale trzeba zauważyć, że gdy grałem, nie miałem do pomocy ani agenta, ani menedżera. Jagiellonia sprzedała mnie w wieku 19 lat do Strasbourga, gdzie zostałem pozostawiony sam sobie. Można powiedzieć, że parę błędów popełniłem, przy dzisiejszym wspomaganiu farmakologicznym i merytorycznym, zapewne inaczej poruszałbym się poza treningiem.

– Z czego wynikł transfer do Francji? Z Białegostoku nie wyjeżdżał pan z imponującym dorobkiem strzeleckim.
– Tak kiedyś, jak i dzisiaj, rozgrywki reprezentacji młodzieżowych były monitorowane przez kluby zachodnie. Teraz pewnie obserwacja jest jeszcze dokładniejsza, ale nawet i tamta wystarczyła, by zapisano moje nazwisko w notesach Francuzów, którzy najpierw szukali kontaktu do Jagiellonii, potem do mnie i tak, tydzień po tygodniu, sprawa się klarowała. Najpierw doszło do wypożyczenia, potem zostałem kupiony.

– To jedyny klub, który się odezwał?
– Modne było wówczas przyjazdy do kraju niemieckich menedżerów, którzy odwiedzali rodziców i namawiali młodego na wyjazd. Dwóch czy trzech takich kręciło się wokół Jagi, bo byliśmy mistrzami Polski juniorów, ale jakoś nie dochodziło do konkretów.

– Przeprowadzka z Podlasia do Francji była skokiem na głęboką wodę.
– Wyjechałem jako nastolatek nieprzygotowany do życia w innym kraju. Nie znałem języka i wyruszyłem sam – bez taty, mamy, kolegów. Szybko musiałem się odnaleźć w niełatwych okolicznościach, choć trzeba przyznać, że nie grałem od razu w pierwszym składzie i to było dobre. Najpierw otrzaskałem się w grze z rówieśnikami, poznałem kulturę i meandry życia w nowym miejscu, uczyłem języka, a po kolejnym sezonie zostałem przeniesiony szczebel wyżej.

– Z językiem poradził pan sobie szybko.
– Po sześciu miesiącach mogłem się już swobodnie porozumiewać i łatwo dogadywać z kolegami.

– I nawet maturę udało mi się zdać z francuskiego.
– Do dziś znam dobrze ten język, bo czasem jeżdżę tam rodzinnie, mam wielu znajomych z tamtych czasów.

Radość po zdobyciu mistrzostwa Polski (fot. PAP/Jacek Bednarczyk)
Radość po zdobyciu mistrzostwa Polski (fot. PAP/Jacek Bednarczyk)

– Jakie rewolucje przyniosła jeszcze przeprowadzka?
Choćby modową. Białystok w latach 90. to były dżinsy i adidasy, a tam zauważyłem, że są też spodnie z materiału, mokasyny i wiele innych kombinacji w garderobie. Do dziś to kraj słynący z kultury i elegancji. Byłem też na początku przytłoczony liczbą treningów i obowiązków na boisku. Na szczęście jakoś sobie poradziłem, wkomponowałem się w zespół juniorski, a następnie przeszedłem do seniorów.

– Mimo szybkiej aklimatyzacji przygoda ze Strasbourgiem nie potrwała długo.
– Był limit obcokrajowców. Klub miał duże ambicje i choć był ligowym średniakiem to mierzył wysoko. Zajmowałem jedno z trzech miejsc, bo w kontrakcie miałem to obiecane. Z czasem działacze zaczęli ściągać zawodników choćby z Czech i Słowacji, więc zaczęto szukać pretekstu, który pozwoliłby rozwiązać nasz kontrakt. Za namową francuskiego doradcy, chyba nieuczciwego, zgodziłem się odejść i trafiłem do Nagoya Grampus, gdzie Arsene Wenger potrzebował napastnika.

– Kulisy odejścia były chyba jednak bardziej zagadkowe. Rozbiło się między innymi o... ryby.
– Prawda, mieliśmy precyzyjne menu w klubie, a jako 19-latek miałem problem z rybami. Nie lubiłem ich, przeszkadzały mi ości, a nie wiedziałem, że można serwować filety. Doszło do scysji z trenerem, który przywiązywał do menu dużą wagę i się poróżniliśmy.

– Dlaczego Azja? To wtedy był nieoczywisty kierunek dla młodego piłkarza. Dziś bardziej racjonalny, bo można tam zarobić horrendalne pieniądze. Ale wówczas?
– Dużą rolę odegrał oczywiście Wenger, który pochodzi ze Strasburga, skontaktował się między innymi z dyrektorem sportowym i zaproponowano mi przyjazd na dwa miesiące w wakacje. Podjąłem rękawice, bo uznałem, że przydadzą mi się regularne występy, zarobię nieźle, bo kasa była tam wtedy już niebagatelna, a wiedziałem że i tak niebawem wrócę do Francji.

– I znów konieczność aklimatyzacji w nowym środowisku.
– Przytłaczała mnie na początku liczba przemieszczających się ulicami, bo to trudno nawet sobie wyobrazić. To trochę tak, jak tutaj, gdy siedzimy w galerii handlowej i wszyscy na siebie co chwilę wpadają. To było fajne do zobaczenia, ale żyć tak codziennie niekoniecznie bym chciał. Piłkarsko ten kraj charakteryzował się tym, czym dzisiaj – dobrym przygotowaniem fizycznym, ogromną wolą walki, determinacją. Większe problemy mieli z techniką i dlatego ja miałem im pomóc w grze z przodu, ale nie za bardzo to się udało, bo aklimatyzacja zajęła mi mniej więcej tyle, co pobyt w Japonii.

W Japonii byłem zdumiony sposobem masowania zawodników przez... dżinsy. Nie używano maści oraz olejków, rozluźniano mięśnie przez spodnie. Nie kąpałem się tam również na stojąco, bowiem każdy miał takie niewielkie krzesełka, jak dla 6-latka by sięgał do zlewu, i na nich siadało się pod prysznicem.

– Ale chyba nie spodziewał się pan wówczas, że tak potoczy się kariera Wengera.
– Nie, chociaż trzeba przyznać, że przez dwa lata wykonał tam fantastyczną pracę. Gdy było już wiadomo, że chce go Arsenal i ma na stole umowę do podpisania, działacze Nagoyi wystawili mu czek in blanco. Mógł wpisać taką kwotę, jaką sobie tylko wymarzył i dalej korzystać z uwielbienia kibiców, bo fani kochali się w nim na zabój. Wenger był jednak już myślami na Wyspach i nie zdecydował się pozostać. W Azji był pół-bogiem, to było szaleństwo. Ale to uwielbienie tyczyło też piłkarzy, bo dzieliłem szatnię z Draganem Stojkoviciem, który parafował tam trzyletnią umowę i choć aklimatyzował się przez pół roku, to potem szybko wyrósł na gwiazdę. Gdy zaczął grać na swoim poziomie, został okrzyknięty najlepszym piłkarzem w lidze i po jakimś czasie nie było problemu, by wrócił tam najpierw jako dyrektor sportowy, a potem jako trener. Cieszył się ogromną estymą.

– Zaskoczyły pana metody treningowe w Japonii, a może jakieś inne zwyczaje?
– Byłem zdumiony masowaniem zawodników przez... dżinsy. Nie używano maści oraz olejków. Nie kąpałem się tam również na stojąco, bowiem każdy miał niewielkie krzesełko, jak dla 6-latka i na nim siadał pod prysznicem. Dziwiło mnie też podejście Japończyków do życia. Z jednej strony prawie każdy z nich miał w garażu wypasione auto jak Lamborghini czy Mercedes, a jednocześnie... mieszkali na 20 lub 30 metrach kwadratowych i twierdzili, że dlatego, bo nie stać ich na kupno większych mieszkań.

– Dało się tam z kimś porozmawiać? Bo zakładam, że do nauki japońskiego nie siadł pan z takim entuzjazmem, jak do francuskiego.
– W klubie mieliśmy dość sporą kolonię francuską, między innymi wspomniany Stojković znał też ich język, więc nie było tak, że chodziłem tylko korytarzami i milczałem.

– Zgodnie z przewidywaniami z Azji udało się powrócić do Francji, ale nie do byłego klubu.
– Pojawiłem się, gdy zaczynał się już sezon i uznano, że nie ma dla mnie miejsca w kadrze, więc rozwiązaliśmy kontrakt. Nie wiedziałem za bardzo, czy iść do drugiej ligi, czy na przykład do spadkowicza, który grałby ofensywnie, więc trener namówił mnie na przenosiny do Poitiers. Miałem tam strzelić dużo goli i odświeżyć nazwisko na rynku. I rzeczywiście – świetnie się tam spisałem, zdobyłem wiele bramek i przeniosłem się do Martigues. Tam nie było już tak kolorowo i stąd transfer do Wisły Kraków.

– Transfer-zagadka, bo początkowo występował pan w meczach towarzyskich z nazwiskiem "Paluszek" na plecach.
– Nawet nie wiem, czy bardziej chodziło działaczom o nieujawnienie mojej tożsamości, czy koszulki bez nazwisk były już niedostępne. Jeden z piłkarzy, który nie pojechał na obóz, czyli Paluszek, zostawił tę koszulkę, a ja zacząłem w niej grać w meczach sparingowych w Niemczech. Dziennikarze szybko zainteresowali się mną, bo strzelałem w spotkaniach towarzyskich sporo goli, więc zaczęto węszyć. Podejrzewam, że na prośbę Zdzisława Kapki nie ujawniano mojego nazwiska, żeby żaden z klubów Ekstraklasy nie włączył się do negocjacji ze mną.

Retro TVP: pierwszy gol Frankowskiego w kadrze
fot. TVP
Retro TVP: pierwszy gol Frankowskiego w kadrze

– Powrót do Polski był jedyną możliwą opcją czy rozważał pan jeszcze pozostanie za granicą?
– Nie rozważałem powrotu do Polski, bo wydawało mi się, że dalej będą grał we Francji. Miałem 23 lata, nie byłem spełniony. Dostałem dwie niepewne oferty, a gdy byłem na wakacjach w ojczyźnie, zgłosiła się Wisła. Uznałem, że skoro z innych miejsc brak konkretów, to zagram w Krakowie. Pojechałem podpisać kontrakt z Markiem Citko, który miał parafować umowę, więc czułem się nieco pewniej. Poza tym trenerem był wtedy Franciszek Smuda, który powiedział że widzi mnie w zespole, ma plan na wkomponowanie mnie. W zespole byli już piłkarze, których znałem z reprezentacji młodzieżowych, choćby Daniel Dubicki czy Grzegorz Kaliciak i oni zachęcali mnie do przeprowadzki.

– Ale chyba nie spodziewał się pan, że przygoda z Białą Gwiazdą potrwa aż tak długo.
– Tytuły mistrzowskie, tytuły króla strzelców... Trochę to trwało, ale przy takich sukcesach się nie dłużyło. Oczywiście, regularnie odbierałem telefony i dostawałem propozycje, a ponieważ przez te lata nie miałem stałego agenta, więc zgłaszali się różni bezpośrednio do mnie i proponowali – ligę francuską, niemiecką... Zawsze odsyłałem ich do klubu wychodząc z założenia, że jeśli Wisła zechce mnie sprzedać, to dopiero wtedy będę myślał o odejściu. Czułem się w Krakowie świetnie, więc nie widziałem potrzeby zmiany barw i dopiero w okolicach 30. roku życia zaczęło coś kiełkować w głowie.

– I był chyba apetyt na awans do Ligi Mistrzów.
– Oczywiście. Podobało mi się u Bogusława Cupiała, który był takim dobrym wujkiem, że wszystko ma poukładane. Wiedzieliśmy na czym stoimy, zespół był systematycznie wzmiacniany, wprowadzano świeżą krew, więc brakowało tylko jednego – modernizacji stadionu.

– Którego trenera wspomina pan najlepiej? W jednej z ankiet przeczytałem, że sporą sympatią darzony był Werner Liczka.
– Prawdę mówiąc nie przypominam sobie takiej ankiety. Liczkę lubiliśmy, ale niestety ta sympatia nie przekładała się na dobre wyniki, choć akurat zdobył mistrzostwo kraju. Generalnie jednak niezbyt to wszystko szło w parze ze szkoleniem, bo nie graliśmy tak, jak właściciel oczekiwał. Wszyscy szkoleniowcy odcisnęli piętno na tym zespole. Od Smudy, który gdy przyszedłem "zjadł" tę ligę, przez Henryka Kasperczaka aż po Jerzego Engela. Mieli różne warsztaty, bo na przykład Smuda nie interesował się komputerami, analizami, badaniami wydolności serca czy kondycji, bo zawsze uważał, że jeśli w 90. minucie będzie trzeba jeszcze szarpnąć, to nikt nie spojrzy na ekran z wykresem, tylko będzie musiał pokazać cechy wolicjonalne. Czasy się zmieniły, technologia poszła do przodu i teraz nikt nie wyobraża sobie, by nie monitorować zawodnika dzień w dzień na treningu. Dlatego kolejne roszady na stanowisku trenera wiązały się z przybyciem ludzi odpowiedzialnych za przygotowanie fizyczne czy mentalne.

– Czytałem, że było wam nie po drodze z Adamem Nawałką, który chyba przy reszcie piłkarzy wypominał panu ofertę bodajże Stuttgartu.
– Coś takiego było, choć nie chodziło tylko o tę ofertę... Nawałka, jak każdy młody szkoleniowiec, popełniał błędy. Akurat wtedy wygarnął mi, że bardziej myślę o odejściu niż o grze dla klubu. Odsunął mnie od gry w jednym spotkaniu i był to rzeczywiście gorszy okres między nami.

Tomasz Frankowski (fot. Getty Images)
Tomasz Frankowski (fot. Getty Images)

– Która Wisła była najmocniejsza?
– Myślę, że były dwie fazy, gdy można mówić o najsilniejszym zespole. Na pewno drużyna Smudy w pierwszym sezonie, gdy rzut nożem kibola spowodował wykluczenie nas z europejskich pucharów. Mieliśmy świetną paczkę, bo byliśmy świadomi siły i z tym przekonaniem wychodziliśmy na boisku. A druga to drużyna, którą prowadził Kasperczak i potrafiliśmy pokonać Schalke oraz Parmę, a niewiele brakowało, byśmy wyeliminowali również Lazio.

– Wielu kibiców wspomina też dwumecz z Panathinaikosem. Rozmawiałem z Tomaszem Kłosem, który ma mały żal do Cupiała, że oddał pochopnie Mirosława Szymkowiaka i Macieja Żurawskiego.
– Z tego, co wiem, to mieli obiecane odejścia za granicę, więc trudno winić Cupiała, skoro dostał za Żurawskiego świetną ofertę. Pamiętajmy, że klub musiał bilansować wydatki, ale faktycznie w tym dwumeczu nasz skład nie był idealny. Nie tylko w tym, bo i z Anderlechtem były pewne luki, które nie zostały uzupełnione. Trafiliśmy dwukrotnie na zespół z naszej półki, a okazywaliśmy się słabsi. Żal zwłaszcza tego starcia z Grekami. Muszę przyznać, że trener Engel przejął nas niedługo przed tymi spotkaniami, ale zaszczepił w nas coś takiego, że wiedzieliśmy jak grać, żeby wygrać. W pierwszym spotkaniu udowodniliśmy, że jego pomysły się sprawdzają, bo strzeliliśmy gole po schematach opracowanych na treningach. W rewanżu zresztą też – wyprowadzenie dwukrotnie "sam na sam" Marka Zieńczuka było wyćwiczone. Ja i Paweł Brożek mieliśmy wyciągać obrońców, a to miało stwarzać przestrzeń do rajdów skrzydłowych, także Kalu Uche. Niestety, zła skuteczność sprawiła, że w drugiej połowie zaczęły się problemy. Nie ukrywam, że granie przy 35 stopniach, przy tak dopingujących gospodarzy kibicach Panathinaikosu zrobiło swoje i z każdą minutą rywal stawał się coraz groźniejszy. Do tego doszedł też błąd arbitra, który przyczynił się do porażki.

– To spotkanie jest owiane legendami. Mówi się między innymi o pana rzekomej bójce.
– Legendy, to dobre słowo. Jeden z obrońców potraktował mnie łokciem, więc miałem pod okiem "śliwę". Dziennikarz uznał więc na lotnisku, że pewnie w szatni była szarpanina i ktoś mnie uderzył. Nic takiego nie miało miejsca, wszyscy byli wyczerpani fizycznie i psychicznie, więc nie wiem, czy ktokolwiek miał siłę się zamachnąć. W drużynie i we mnie po tym meczu coś jednak pękło. I stąd też sygnał zarządu, że skoro i tym razem jako kapitan nie pociągnąłem zespołu do Ligi Mistrzów, to czas na zmianę barw, by dać szansę młodszym. Zdobyłem z tym klubem tyle, zagrałem przeciwko tak atrakcyjnym rywalom, że mogłem opuścić Kraków z czystym sumieniem.

W rewanżu z Panathinaikosem wyprowadzenie dwukrotnie na sam na sam Marka Zieńczuka było świadome. Ja i Paweł Brożek mieliśmy wyciągać obrońców, a to miało stwarzać przestrzeń do rajdów dla skrzydłowych, bo i dla Kalu Uche. Niestety, kiepska skuteczność sprawiła, że w drugiej połowie zaczęły się problemy.

– Atmosfera odejścia była dość toksyczna, kibice uznali, że już przed meczem z Grekami transfer był dopięty. Pan zareagował w osobliwy sposób. Na forum Wisły Kraków czytałem pańskie wpisy dotyczące tej sprawy...
– Udzieliłem się bodajże rok albo dwa lata później po tych wydarzeniach, kiedy już kurz trochę opadł. Rzeczywiście, dyskusja wokół mojego odejścia wciąż była żywa, na stadionie pojawiały się transparenty, bo części kibiców ten transfer się nie podobał, chyba wydawało im się, że pozostanę przy Reymonta do końca kariery. Wyjaśniłem wszystko w tych wpisach, dziś do Krakowa jeżdżę często, spotykam się z ciepłymi słowami i pozdrowieniami. Irytowało mnie po prostu, że kolportowało się nieprawdę, tworzyło legendy, więc chciałem to wszystko rozwiać w sieci i wydaje mi się, że zamknąłem całą dyskusję.

– Ostatecznie trafił pan do Elche, choć w grę wchodziło chyba jeszcze Levante.
– Była jeszcze oferta ze Stoke City, ale nie chciałem nawet rozważać tego kierunku. Propozycja z Elche była konkretniejsza i choć są jakieś plotki, że musiałem dopłacać do tego transferu, to nic takiego nie miało oczywiście miejsca. Nie wyobrażam sobie, żeby właściciel klubu mógł coś takiego zaproponować jakiemukolwiek zawodnikowi. Jak to miałoby wyglądać? "Weź Tomek mi dopłać, żeby bilans się wyrównał"? Absurd.

– Szybko udało się zaaklimatyzować w Hiszpanii.
– Byłem w dobrej dyspozycji. Jako etatowy reprezentant Polski czułem się świetnie, miałem dobre wejście i szybko zacząłem strzelać gole. Klub wynajął mi nauczycielkę hiszpańskiego, a że w tym języku jest wiele podobnych zwrotów, co we francuskim, to szybko miałem komunikację z kolegami i dobrze się na boisku rozumieliśmy.

– Skąd więc decyzja o przenosinach do Anglii? To było chyba zbędne ryzyko na pół roku przed mundialem.
– W ogóle nie byłem zainteresowany przenosinami. Podpisałem trzyletni kontrakt w Elche i planowałem go wypełnić, by potem wrócić na sezon, może dwa, do polskiej ligi i zakończyć karierę mając oczywiście w planach grę w Jagiellonii Białystok. Po kilkunastu dobrych występach zaczęli jednak za mną chodzić Anglicy z Wolverhampton i to była jedyna sprawa, która działała mi na wyobraźnię. Klub nie chciał sprzedawać mnie za mniej niż dwa miliony euro, ale przyznać trzeba, że działacze z Wysp wykazywali się ogromną konsekwencją w działaniu i cierpliwie ponawiali oferty aż w końcu właściciel zdecydował się na sprzedaż. Zacząłem rozumieć, że czas nieubłaganie ucieka, miałem blisko 32 lata i zdałem sobie sprawę, że liga angielska to raj dla piłkarza. To była jedyna oferta, jaką dostałem stamtąd w życiu i wiedziałem, że albo z niej skorzystam, albo po latach będę sobie wyrzucał, że mogłem zagrać w Premier League, ale przespałem okazję. Kilka razy zadzwonił do mnie też trener Glenn Hoddle, jedna z legend angielskiej piłki i namawiał mnie do przyjścia twierdząc, że jestem brakującym ogniwem w jego układance. Zacząłem rozumieć, że warto zaryzykować. Porozmawiałem z żoną, prezesem ówczesnego klubu, a że propozycja satysfakcjonowała wszystkie strony, pożegnałem się z Hiszpanią.

Cuauhtemoc Blanco i Tomasz Frankowski (fot. Getty Images)
Cuauhtemoc Blanco i Tomasz Frankowski (fot. Getty Images)

– Liga angielska, czyli: walka, potężni obrońcy, dużo pojedynków główkowych, wślizgi, starcia bark w bark... Trochę to chyba pana przerażało.
– Zacząłem sobie zdawać z tego sprawę od pierwszego spotkania. Trafiłem do Wolves po miesięcznej przerwie spowodowanej kontuzją, ale liczyłem na to, że szybko poznam system treningowy, powrócę do wysokiej formy i będzie dobrze. No, niestety, dobrze nie było. Przede wszystkim zabrakło mi cierpliwości i opanowania. Szybko zacząłem się dołować psychicznie, wyznaczałem sobie jakieś niepotrzebne granice jak "muszę strzelić 10 goli", potem tę liczbę redukowałem, aż w końcu marzyłem tylko o jednym trafieniu. Gdy jednak przyszła taka okazja, bo dostaliśmy rzut karny i mogłem strzelić z 11 metrów, to czułem się na tyle niepewnie, że odpuściłem. To był dla mnie nowy stan, nigdy nie miałem na boisku takich pesymistycznych myśli. Oddałem piłkę koledze, on strzelił. Nie dostałem też powołania do kadry, a że w Anglii jak piłkarzowi nie idzie, to szukają możliwości oddania go, szybko mnie skreślono. Przyszła oferta z Teneryfy, gdzie miałem być wypożyczony, a że znałem Hiszpanię to długo się nie zastanawiałem. Niestety, zaczęły się problemy zdrowotne, więc z kilkunastu meczów, większość była po zastrzykach przeciwbólowych. Nieudany wyjazd.

– Ale nie byłby pan chyba sobą, gdyby nie podjął kolejnej dość zaskakującej decyzji. Przeprowadzka do Chicago...
– Wyjazd polskiego piłkarza do USA nie jest codziennością, ale po przygodach w Anglii i w Hiszpanii, uważałem że w piłkę już grać nie mogę, bo nałożyło się wówczas na siebie sporo kłopotów zdrowotnych. Dostałem przypadkowy telefon od menedżera z Ameryki, człowieka, który nigdy nikogo nie transferował, ale zadzwonił i powiedział, że Chicago Fire chciałoby mnie w zespole. Zaoferował pomoc w załatwieniu formalności i tak od słowa do słowa dogadaliśmy się, on zadbał o wszystkie detale, przyleciałem podpisać kontrakt i zacząłem treningi. Umówiliśmy się dżentelmeńsko, że będę miał kilka jednostek, by sprawdzić stan kolana, a już po dwóch treningach szkoleniowiec powiedział, bym poszedł na górę podpisać umowę.

– Jak wyglądał poziom MLS? – Chyba nie zmieniło się za wiele do dziś. Dużo biegania, dużo walki, piłkarze nastawieni na fizyczną grę. Oczywiście było kilka perełek w lidze typu David Beckham i Thierry Henry, ale to wyjątki. Wiedziałem, że jestem powoli schodzącym ze sceny i wyjazd za ocean był niezwykle kuszący. Inna kultura, wspaniałe widoki, nowe środowisko – traktowałem to po prostu jako atrakcyjną przygodę nie tylko piłkarską i nie tylko dla mnie, ale życiową – dla rodziny.

– W ataku Chicago grało więc dwóch napastników, którzy raczej nie byli do boiskowej harówki – pan i Cuauhtemoc Blanco.
– Byliśmy w bardzo dobrych relacjach, ale mieliśmy podobny styl gry. Ja miałem 33 lata, on był nieco starszy i pełniliśmy rolę zawodników nie tyle biegających, co myślących. Blanco był gwiazdą rozgrywek, traktowano go jak idola. Ściągnął na trybuny więcej kibiców z Meksyku niż Beckham. Spaliśmy nawet w pokoju na wyjazdach, ale na trawie prezentowaliśmy podobny profil piłkarski. Chicago miało prawo przedłużenia umowy, ale rozstanie było dobre dla obu stron. Amerykanom niezbyt był już taki kontrakt na rękę, a Jaga kusiła.

Michał Probierz i Tomasz Frankowski świętujący zdobycie Pucharu Polski (fot. PAP/Artur Reszko)
Michał Probierz i Tomasz Frankowski świętujący zdobycie Pucharu Polski (fot. PAP/Artur Reszko)

– Początek w Chicago miał pan dziwny. Drugi mecz, dwa gole strzelone do przerwy i... zmiana w 45. minucie.
– Trener powiedział "good job" i dał pograć innym. Rozsierdziło mnie to, bo chciałem hat-tricka. Zapytałem o to szkoleniowca skąd ta decyzja. Odparł, że każdy powinien cieszyć się grą i... tak się zablokowałem, że do końca sezonu bramki już nie zdobyłem.

– Czy przez te wszystkie lata poza ojczyzną pojawiała się chęć powrotu do Wisły?
– Była taka okazja. Zadzwonił do mnie Maciej Skorża, który chciał mnie namówić na dołaczenie do zespołu. Brakowało mu skutecznego napastnika i uznał, że mogę rozwiązać problemy krakowian ze skutecznością. Do tego nie za bardzo był jednak przekonany Jacek Bednarz i mieliśmy mały zatarg. Ja też jednak nie uważałem, że odpowiednim ruchem byłby powrót na Reymonta. To, co miałem dać Wiśle, już dałem.

– W piłce klubowej był pan uznaną postacią, ale w reprezentacji wciąż trzeba było coś udowadniać, zwłaszcza Pawłowi Janasowi. Brak zaufania selekcjonera motywował do jeszcze cięższej pracy czy przeciwnie – podcinał skrzydła?
– Moja pozycja w kadrze nigdy nie była zbyt mocna, ale do nikogo nie mam pretensji. Janusz Wójcik, Jerzy Engel, wspomniany Janas – każdy z nich miał pomysły, strategie, a ja tylko mogłem odpowiadać strzelanymi golami. Oczywiście największym echem odbiły się kłopoty z ostatnim z nich, choć jako najskuteczniejszy w Ekstraklasie chyba zasługiwałem na coś więcej. Chętniej stawiano jednak na zawodników grających za granicą. Jak sobie jednak przypominam ten czas, a byłem realistą i wiedziałem, że moi konkurenci również prezentują dużą klasę, to nie mam do nikogo pretensji.

– Noc przed ogłoszeniem powołań na mundial w Niemczech przespał pan spokojnie? – Byłem spokojny. Trenerzy dali nam do zrozumienia, kto pojedzie i każdy mniej więcej wiedział, jak będzie wyglądać ta 23-osobowa grupa, która uda się na MŚ. Następnego dnia selekcjoner wywrócił jednak kadrę do góry nogami. Miałem potem kontakt z tymi zarówno powołanymi, jak i niepowołanymi – jedni trenowali, drudzy byli wkurzeni. Żal z czasem minął, ale wydaje mi się, że stając przed lustrem to bardziej on niż ja muszę wyrzucać sobie podjęcie takich, a nie innych decyzji.

– Wpadacie na siebie?
– Przez 10 lat nie widzieliśmy się chyba w ogóle i dopiero ostatnio, przy mundialu w Rosji, przecięliśmy się się kilkukrotnie w studiu. Nie wyrażałem dezaprobaty – było, minęło, trudno. Każdy w życiu popełnia błędy.

– Ale udała się mała zemsta w meczu ligowym Jagiellonii z Polonią Warszawa. Czarne Koszule prowadził wówczas Janas.
– To była moja jedyna odpowiedź. Miałem tego dnia problemy zdrowotne, kontuzja mięśnia dwugłowego uniemożliwiła mi występ od początku, natomiast dzięki wizycie u bioenergoterapeuty mogłem nieco podleczyć uraz i wejść do gry z ławki na własną odpowiedzialność. Mniej więcej po godzinie gry, przy wyniku 0:0, zdobyłem zwycięską bramkę, awansowaliśmy dzięki niej na pozycję lidera, nie ukrywam że to popołudnie bardzo mi smakowało.

Frankowski strzelił gola Anglii i... nie pojechał na mundial [wideo]
Radość Polaków po golu Tomasza Frankowskiego (fot. Getty)
Frankowski strzelił gola Anglii i... nie pojechał na mundial [wideo]

– Przygoda z reprezentacją, choć w wielu momentach gorzka, przyniosła również piękne wspomnienia. Jak choćby gol na Old Trafford.
– Gdy dziś przechodzę ulicą i zaczepiają mnie kibice, to 90 procent gratuluje mi tej bramki, choć niewiele nam dała. Remisowaliśmy, ostatecznie przegraliśmy, ale myślę że bramka była piękna. Strzał z woleja, słabszą nogą, w pełnym biegu. Mnie wciąż cieszy, bo trener Ryszard Karalus wpajał nam w juniorach Jagiellonii, by ćwiczyć obie nogi i różne techniki strzałów. W tamtym meczu z Anglikami jego rady potwierdziły się.

– Trener Karalus to pana piłkarski ojciec?
– Świetny człowiek, który wychował plejadę zdolnych, między innymi mnie i Marka Citkę. Prowadził nas umiejętnie nie tylko na boisku, ale i poza nim. Był niezwykle zaangażowany, przekazywał nam wskazówki i wiedział, w jaki sposób nas rozwinąć. Choć w młodzieńczych czasach pojawiały się elementy tak zwanej "sodówki" i nie byliśmy piłkarzami, którzy zawsze słuchali pokornie tego, co mówił trener. Zdarzało się wyjść na dyskotekę, napić alkoholu, ale to przecież normalne dla 18-latków. Trener trzymał nas jednak na ziemi. Ważną rolę odegrali też rodzice, którzy kontaktowali się z nim telefonicznie.

– Chyba nikt nie spodziewał się, że zakończenie kariery w Białymstoku potrwa tak długo.
– Podpisałem roczny kontrakt. Chciałem strzelić z 10 goli, pożegnać się z kibicami, a złożyło się tak, że pociągnęliśmy zespół do góry, zdobyliśmy Puchar Polski i tak co roku przedłużaliśmy umowę aż do momentu gdy nogi nie odmówiły posłuszeństwa. Może to podlaski klimat, może dobra współpraca z trenerem Probierzem, relacje z kibicami i życie w symbiozie sprawiło, że ta przygoda była tak piękna i długa.

– Czy po zakończeniu kariery dokucza głód futbolu?
– Jestem pięć lat bez piłki i nadal za bardzo nie ciągnie mnie na boisko. Grywam sporadycznie w meczach charytatywnych, na co dzień nie działam w futbolu i jakoś mi tego nie brakuje. Przyglądam się z boku, wszelkie formy aktywności traktuję hobbystycznie, choć miałem mały epizod trenerski, gdy trafiłem do sztabu szkoleniowego Franciszka Smudy przed Euro 2012. Dobrze wspominam możliwość współpracy z najlepszymi polskimi piłkarzami. Miałem możliwość wspólnych treningów z Ireneuszem Jeleniem, Robertem Lewandowskim czy z Pawłem Brożkiem i było to fajne doświadczenie. Często konsultowaliśmy się z selekcjonerem, ale to on podejmował suwerenne decyzje. Niewiele odbiegały od tego, co uważaliśmy, bo za trening obrońców odpowiadał Jacek Zieliński.

– Na emeryturze jest chyba spokojnie. Ma pan czas na jazdę na rowerze, relaks, a nawet na robienie dżemów.
– Czasem tli się w głowie, że można było wyrobić papiery trenerskie i dalej harować, ale jednak nie chciałbym poświęcać się temu, bo zdaję sobie sprawę, jak dużą część życia kradłyby wyjazdy na szkolenia, staże i tak dalej. Wolę się cieszyć życiem, działać w innej branży, gdzie może nie jest łatwiej, ale mogę być częściej w domu. A i dżemy zdarzyło się zrobić z nadmiaru truskawek, bo to nie tylko robota babci.

Boniek, Zieliński, Żurawski i... Legendy Ekstraklasy [wideo]
fot. TVP
Boniek, Zieliński, Żurawski i... Legendy Ekstraklasy [wideo]

Zobacz też
Szczęsny o "aferze opaskowej". "Jestem na to za głupi"
Wojciech Szczęsny i Michał Probierz (fot. PAP)

Szczęsny o "aferze opaskowej". "Jestem na to za głupi"

| Piłka nożna / Reprezentacja 
Reprezentant Polski zagra w Arabii Saudyjskiej!
Paweł Dawidowicz – trzeci od lewej (fot. Getty Images)

Reprezentant Polski zagra w Arabii Saudyjskiej!

| Piłka nożna / Reprezentacja 
Wawrzyniak dzwonił do Urbana. "Od trzech dni trenuję..."
Jan Urban i Jakub Wawrzyniak (fot. Getty/X)

Wawrzyniak dzwonił do Urbana. "Od trzech dni trenuję..."

| Piłka nożna / Reprezentacja 
Reprezentant Polski o krok od zmiany klubu. Zgodził się na transfer!
Przemysław Frankowski – pierwszy od prawej (fot. Getty Images)

Reprezentant Polski o krok od zmiany klubu. Zgodził się na transfer!

| Piłka nożna / Reprezentacja 
Premierowy gol reprezentanta Polski w tym sezonie!
Adam Buksa w środku (fot. Getty)

Premierowy gol reprezentanta Polski w tym sezonie!

| Piłka nożna / Reprezentacja 
Były kadrowicz dyrektorem kadry. "Byłem dobrym kandydatem"
Adrian Mierzejewski jeszcze w roli reprezentanta Polski (fot. PAP).

Były kadrowicz dyrektorem kadry. "Byłem dobrym kandydatem"

| Piłka nożna / Reprezentacja 
Znamy długość umowy Jana Urbana z reprezentacją Polski!
Cezary Kulesza i Jan Urban (fot. PAP)

Znamy długość umowy Jana Urbana z reprezentacją Polski!

| Piłka nożna / Reprezentacja 
Stanowił o sile drużyny Urbana. Nie mógł tego powiedzieć bardziej wprost
Jan Mucha i Jan Urban w... 2008 roku (fot. PAP).
tylko u nas

Stanowił o sile drużyny Urbana. Nie mógł tego powiedzieć bardziej wprost

| Piłka nożna / Reprezentacja 
Urban nie będzie klepać po plecach. To budzi wielkie nadzieje
Jan Urban (fot. Getty Images)

Urban nie będzie klepać po plecach. To budzi wielkie nadzieje

| Piłka nożna / Reprezentacja 
Kiedyś agresja, teraz spokój i chillout. Co za słowa o Urbanie!
Jan Urban i Cezary Kulesza (fot. Getty).

Kiedyś agresja, teraz spokój i chillout. Co za słowa o Urbanie!

| Piłka nożna / Reprezentacja 
wyniki
terminarz
tabela
Wyniki
10 czerwca 2025
Piłka nożna

Finlandia

Polska

Holandia

Malta

07 czerwca 2025
Piłka nożna

Finlandia

Holandia

Malta

Litwa

24 marca 2025
Piłka nożna

Polska

Malta

Litwa

Finlandia

21 marca 2025
Piłka nożna

Malta

Finlandia

Polska

Litwa

Terminarz
04 września 2025
Piłka nożna

Litwa

16:00

Malta

Holandia

18:45

Polska

07 września 2025
Piłka nożna

Litwa

16:00

Holandia

Polska

18:45

Finlandia

09 października 2025
Piłka nożna

Finlandia

16:00

Litwa

Malta

18:45

Holandia

12 października 2025
Piłka nożna

Holandia

16:00

Finlandia

Litwa

18:45

Polska

14 listopada 2025
Piłka nożna

Finlandia

17:00

Malta

Polska

19:45

Holandia

Tabela
Grupa G
 
Drużyna
M
+/-
Pkt
1
Finlandia
Finlandia
4
0
7
2
Holandia
Holandia
2
10
6
3
Polska
Polska
3
2
6
4
Litwa
Litwa
3
-1
2
5
Malta
Malta
4
-11
1
Polecane
Najnowsze
Lavarini zaskoczył samą bohaterkę Polek. "Myślę, że nikt się nie spodziewał"
Lavarini zaskoczył samą bohaterkę Polek. "Myślę, że nikt się nie spodziewał"
zdj. własne
Jan Pęczak
| Siatkówka / Reprezentacja 
Siatkarki reprezentacji Polski (fot. Volleyball World)
EURO 2025 kobiet, półfinał: Niemcy – Hiszpania [SKRÓT]
fot. Getty
EURO 2025 kobiet, półfinał: Niemcy – Hiszpania [SKRÓT]
| Piłka nożna / Euro 2025 kobiet 
Sportowy wieczór (23.07.2025)
Sportowy wieczór (23.07.2025) [transmisja na żywo, online, live stream]
Sportowy wieczór (23.07.2025)
| Sportowy wieczór 
EURO 2025 kobiet: półfinał Niemcy – Hiszpania [MECZ]
Niemcy – Hiszpania. EURO 2025 kobiet – mecz 1/2 finału (#2), Zurych. Transmisja online na żywo w TVP Sport (23.07.2025)
EURO 2025 kobiet: półfinał Niemcy – Hiszpania [MECZ]
| Piłka nożna / Euro 2025 kobiet 
Miał być hit? Nie wyszło. Faworytki zepsuły statystykę Euro
Hiszpanki grały
Miał być hit? Nie wyszło. Faworytki zepsuły statystykę Euro
| Piłka nożna / Euro 2025 kobiet 
Julia Maik: sztafety dały mi doświadczenie [WIDEO]
Julia Maik (fot. AZS)
Julia Maik: sztafety dały mi doświadczenie [WIDEO]
| Inne / Sport akademicki 
Klasyfikacja medalowa Uniwersjady 2025. Ile krążków zdobyli Polacy?
Klasyfikacja medalowa Uniwersjady 2025. Ile krążków zdobyli Polacy?
Klasyfikacja medalowa Uniwersjady 2025. Ile krążków zdobyli Polacy?
| Inne / Sport akademicki 
Do góry