Puste trybuny, katastrofalne warunki i liczne kontrowersje – mistrzostwa świata w Dosze przeszły do historii, ale z pewnością nie zostaną zapamiętane jako jedne z najlepszych. Organizatorzy, mimo wszelkich starań, nie zapewnili Królowej Sportu królewskiej oprawy...
Kontrowersje pojawiły się na długo przed startem zawodów. Pierwsze w historii mistrzostwa świata na Bliskim Wschodzie musiały zostać rozegrane w późniejszym terminie. Wszystko z powodu upałów panujących w Katarze. Mimo ogromnych pieniędzy, które wykorzystano na zamontowanie na stadionie systemu klimatyzacji oraz przesunięciu terminu imprezy na przełom września i października, problemów nie udało się uniknąć.
Rywalizujący poza głównym obiektem chodziarze i maratończycy padali jak muchy, nie radząc sobie z warunkami, które nawet po północy (zmagania w najbardziej wyczerpujących konkurencjach odbywały się nocą) były dalekie od optymalnych. Podczas chodu na 50 kilometrów temperatura przekraczała 30 stopni Celsjusza, a wilgotność powietrza 70 procent. Nic dziwnego, że osiągnięte rezultaty były najsłabszymi w historii mistrzostw świata. Ręce pełne roboty mieli też lekarze, którzy musieli pomóc m.in. Yohannowi Dinizowi. Obrońca tytułu w trakcie chodu zaczął się dusić i nie ukończył zmagań.
– Walczyłem o przetrwanie. Głowa gotowała się jak czajnik. Ostatnie dwa kilometry były straszne. Musiałem wyzbyć się jakichkolwiek uczuć. Nic nie dostałem za darmo – powiedział na mecie brązowy medalista chodu na 20 kilometrów, Szwed Perseus Karlstrom. Przetrwać musieli walczyć praktycznie wszyscy, przeciągając sezon startowy i budując szczyt formy miesiąc później, niż zazwyczaj.
Na trybunach hulał wiatr
Lekkoatletyka zazwyczaj przyciąga sporo kibiców. Patrząc na trybuny w Dosze można było odnieść wrażenie, że jedna z najważniejszych sportowych imprez nie interesuje absolutnie nikogo. Według danych przekazanych przez organizatorów, każdego dnia na stadionie pojawiało się mniej niż 20 tysięcy kibiców. Dla porównania podczas rozgrywanych dwa lata wcześniej mistrzostw w Londynie frekwencja była zdecydowanie wyższa i poszczególne sesje na żywo oglądało po 70 tysięcy osób.
Wynik Katarczyków i tak został mocno "podpomowany" w sobotę, kiedy po złoty medal w skoku wzwyż sięgnął Mutaz Essa Barshim. Największa gwiazda gospodarzy wzbudziła rzecz jasna ogromne zainteresowanie kibiców, którzy zapełnili stadion praktycznie do ostatniego miejsca. Był to niestety jedyny taki przypadek. Finał najbardziej prestiżowej konkurencji – biegu na 100 metrów mężczyzn – oglądało nieco ponad jedenaście tysięcy widzów. O cztery tysiące mniej śledziło rozgrywane dzień później zawody sprinterek.
Strach pomyśleć jak wyglądałyby trybuny, gdyby nie zasiedli na nich zawodnicy, trenerzy i działacze. Organizatorzy robili co mogli, aby zamaskować problemy ze sprzedażą biletów. Jak poinformował wysłannik TVPSPORT.PL, Hubert Błaszczyk, na pierwszym łuku stadionu pojawiali się "kibice", którzy otrzymywali prowiant i wynagrodzenie za śledzenie zmagań lekkoatletów.
Panowie w białych kitlach byli opłaceni tylko do 23. Właśnie hurtowo opuszczają trybuny. https://t.co/LyyGutXHj0
— Hubert Błaszczyk (@hubertblaszczyk) October 3, 2019
Poza stadionem tak kolorowo już nie było. W hotelach, w których zakwaterowane zostały reprezentacje, na zawodników czekały grzyb, smród, a nawet... zdechłe komary. Pierwsi awanturę wokół warunków zrobili Norwegowie, którzy określili je mianem "skandalicznych" i kilka dni po przyjeździe do Kataru zdecydowali się na zmianę noclegu. Za nowy musieli zapłacić przeszło sto tysięcy euro. Biedniejsze kadry nie mogły sobie na to pozwolić.
– W życiu nie byłem w gorszym hotelu. Jest grzyb na ścianach, śmierdzi kanalizacją w całym pokoju, na klatkach schodowych ludzie palą papierosy. Tak mamy i jest fatalnie. Wszyscy mówimy o hotelach i pogodzie, ale trzeba tutaj być i to poczuć, żeby wiedzieć, o czym się mówi – mówił przed finałem pchnięcia kulą Konrad Bukowiecki, ostatecznie szósty zawodnik mistrzostw świata.
Ceremonie dla nikogo
Narzekający na puste trybuny lekkoatleci jeszcze gorzej mogli poczuć się podczas ceremonii medalowych. Oglądała je zazwyczaj garstka kibiców, w tym głównie członkowie reprezentacji, które w danym dniu świętowały sukcesy. Bardzo długo na wejście na podium czekały sztafety 4x400 metrów. Cierpliwość stracili chyba nie tylko fani lekkoatletyki, ale też brązowe medalistki z Jamajki. Początkowo zostały zdyskwalifikowane za błąd w strefie zmian, ale po protestach przywrócono je na trzecie miejsce. Na podium się jednak nie pojawiły.
Przy pustych trybunach dekorowany miał być też katarski bohater, Barshim. Organizatorzy z powodu problemów z nagłośnieniem nie poinformowali jednak o tym fakcie kibiców, którzy zaraz po zakończeniu konkursu skoku wzwyż zaczęli opuszczać stadion. Ceremonia rozpoczęła się jednak zgodnie z planem, ale po paru minutach zawodnicy opuścili specjalnie wyznaczone miejsce i wręczenie medali przełożono na inny dzień. Można jedynie zastanawiać się, na decyzję wpłynęły faktyczne kłopoty techniczne czy błyskawicznie wyludniający się obiekt w Doha.
Kartka papieru na przeprosiny
Niewiele w historii mistrzostw świata było takich przypadków, jakie oglądaliśmy w tym roku. Pierwotnie konkurs rzutu młotem Polacy zakończyli z jednym medalem – złotym wywalczonym przez Pawła Fajdka. Po zawodach rozpoczęło się jednak analizowanie pierwszej próby Węgra Bence Halasza. Ten nadepnął na obręcz koła, co w trakcie zmagań umknęło uwadze sędziów. Interwencja władz Polskiego Związku Lekkiej Atletyki zaowocowała przyznaniem brązowego medalu Wojciechowi Nowickiemu. Na najniższym stopniu podium stanął też Halasz, choć jego rzut na 78,18 został spalony.
Do sytuacji, w której zawodnicy z różnymi wynikami stanęli na tym samym stopniu podium, doszło także w biegu na 110 metrów przez płotki. Hiszpan Orlando Ortega finiszował jako piąty, ale złożył protest sugerując, że Jamajczyk Omar McLeod upadając utrudnił mu walkę o medal. Argumenty wicemistrza olimpijskiego początkowo nie przekonały sędziów. Dzień później zmienili jednak zdanie i Ortega zakończył mistrzostwa z brązem.
W tej sytuacji można zastanawiać się, czy medalu otrzymać nie powinien też Rafał Augustyn. Polski chodziarz w wyniku błędu sędziów musiał pokonać dodatkowe dwa kilometry, choć przepisowo przeszedł regulaminowe 50-kilometrów. Pomyłka kontrolerów była o tyle absurdalna, że w chodzie o pomiar odległości dbają nie tylko ludzie, ale też czipy zamontowane w butach. Polak "na osłodę" otrzymał przeprosiny od szefa zawodów, Lusi Saladie. Przeprosiny napisane odręcznie na kartce papieru.
Następne