Nazywają ich Titani, od góry Monte Titano, wokół której rozpościera się kraj. Wykonują tytaniczną pracę, żeby powstrzymać rywali na boisku, ale zwykle im się to nie udaje. Wygrali raz, zdobywają mniej niż jedną bramkę w roku – ale... Polsce gola strzelili. W historii kadry ich bramkarze prawie siedemset razy wyciągali piłkę z siatki. Poznajcie San Marino – najsłabszą z najmniejszych reprezentacji piłkarskich w Europie. Reprezentację, z którą Polska zmierzy się w eliminacjach do mundialu w Katarze. To już czwarty raz w XXI wieku, gdy w walce o wielki turniej biało-czerwoni na nią trafili.
– Do której mamy opłacony parking?
– Do szesnastej.
– A która jest?
– Czternasta.
– To co my będziemy tu tyle robili? – para w średnim wieku z Polski zastanawia się nad dalszym planem dnia. Chętnie wróciliby do Włoch, nad morze. Mżawka i chmury odwodzą ich jednak od tego pomysłu.
To właśnie na opady czeka zwykle San Marino. Deszcz w Rimini oznacza deszcz pieniędzy zostawionych w maleńkiej republice. Jednodniowej Republice San Marino – bo tak powinna się nazywać w przewodnikach. Zorganizowane wycieczki przyjeżdżają tu na parę godzin, turyści szwendają się po starym mieście – które tak naprawdę nie jest stare, lecz zrewitalizowane po wojnie w taki sposób, by przypominało średniowieczne. Bardziej aktywni wybiorą się na spacer do trzech wież – Guaity, Cesty i Montale, które kiedyś pełniły role strażnicze, a teraz są tarasami widokowymi. Mniej chętni na godzinny spacer zrobią kilka zdjęć wąskich uliczek, parlamentu i katedry, by po chwili wejść do sklepów poszukać czegoś, co tańsze jest dzięki niższym podatkom. Ba, może skuszą się na zachwalany Torta di San Marino, i rozczarują się po otwarciu pudełeczka, gdy okaże się, że to zwykły piszynger.
Potem wycieczka zbierze się na parkingu, otoczonym kilkoma sklepami, na szyldach których napisane jest nawet po polsku – "tanie perfumy" lub "tanie kosmetyki". Być może ktoś zdąży sprawdzić stan półek i znajdzie upragnioną fiolkę z pachnącą zawartością, którą później będzie chwalił się współpasażerom. Gdy na miejscu zbiórki zjawią się wszyscy, autobus pokona kilka serpentyn, wyjedzie na dwupasmówkę zaczynającą się w Borgo Maggiore – miasteczku położonym u podnóża Monte Titano – i po dziesięciu minutach będzie we Włoszech. A ci co liczą sobie zwiedzone kraje, zdrapią malutką kropkę na mapie-zdrapce. Jeśli oczywiście uwzględnia istnienie San Marino. Są bowiem takie, które o tym kraju zapomniały.
Tak wygląda typowy deszczowy sanmaryński dzień. Ten do typowych nie należy. Powód jest jeden, a podkreśla go zaskakująco duża liczba osób włócząca się po stolicy w czerwonych koszulkach. Na plecach numery i napisy: Mertens, Lukaku, Kompany – i tak dalej, i tak dalej. Wszyscy w stolicy czekają na mecz San Marino – Belgia. Pierwszy zespół kontra ostatni w rankingu FIFA i UEFA. Medalista mistrzostw świata kontra kopciuszek, który "zaszczytne" 209. miejsce w tabelach dzieli z Anguillą. Ta co prawda jest niemal dwukrotnie większa, ale obywateli ma dwa razy mniej, bo zaledwie 17 tysięcy. San Marino pomieściło na 62 kilometrach kwadratowych około 34 tysiące mieszkańców, a duża ich część ma związek ze sportem.
– We wszystkich grupach wiekowych mamy zarejestrowanych prawie półtora tysiąca zawodników i zawodniczek – mówi Luca Pelliccioni z federacji piłkarskiej. Rzecznik prasowy, fotograf, reporter, tłumacz, specjalista od social mediów. Człowiek orkiestra. Gdy podczas przedmeczowej konferencji zepsuły się mikrofony, okazał się również złotą rączką. – Kiedyś było nas dwóch, ale kolega dostał lepszą ofertę. Pracuje z domu, pracy ma mniej, a zarabia więcej. Zostałem sam, tuż przed mistrzostwami Europy juniorów, które rozgrywane były u nas. Sam zajmuję się oprawą medialną naszej ligi. Trochę się tego nazbierało – wzdycha jednoosobowe "biuro prasowe".
Gdyby Luca mógł znaleźć trochę wolnego czasu... wróciłby do gry w piłkę. Był bramkarzem, całkiem obiecującym. Wybrał jednak dziennikarstwo. – Gdy zacząłem pracę w mediach, najpierw w lokalnym radio, później w jedynym kanale telewizyjnym, zaczęło brakować mi czasu na futbol. Propozycja z federacji była połączeniem sportu i dziennikarstwa.
Jako rzecznik nie musi wyciągać piłki z bramki. Gdyby kariera potoczyła się zgodnie z marzeniami, musiałby w narodowych barwach zapewne robić to często. Bramkarze San Marino tylko w trzech ze 162 oficjalnych meczów zachowywali czyste konto. A jeśli doliczyć do tego mecz z Libanem w ramach Igrzysk Śródziemnomorskich w roku 1987, kiedy to republika nie była jeszcze w strukturach FIFA i UEFA, mają cztery spotkania na zero z tyłu. Trzy z nich tę samą cyfrę miały z przodu. Bo strzelanie nie przychodzi Sanmaryńczykom z łatwością. W prawie trzydziestoletniej historii reprezentacji zdobyli... dwadzieścia cztery bramki. Rekordzistą jest Andy Selva, który strzelił aż osiem goli. Mogło być dziewięć, ale w meczu z Polską karnego obronił Łukasz Fabiański. Lokalny snajper, który grał we Włoszech na pograniczu Serie B i Serie C, nie miał sposobu na Polskę. Najwięcej goli, bo aż trzy strzelił... Belgii. A Czerwone Diabły – ex aequo z Liechtensteinem – są reprezentacją, której bramkarzy Sanmaryńczycy pokonywali najczęściej.
Dwa z trzech goli Selvy z Belgią dawały remis, ale nigdy nie pozwoliły zdobyć choćby punktu. Najważniejszym trafieniem "Bestii" było to z 28 kwietnia 2004 roku. To data, którą kibice piłki w San Marino pamiętają bardzo dobrze. I coraz częściej wracają do niej z rozrzewnieniem. Dzięki bramce z rzutu wolnego Titani w szóstej minucie prowadzili w meczu z Liechtensteinem. I raz jeden w historii nie oddali tego prowadzenia do ostatniego gwizdka. 1:0 w towarzyskim meczu to jedyne zwycięstwo najsłabszej europejskiej reprezentacji.
– To było takie uczucie, że nie da się zapomnieć. Świętowania też, choć niektórzy niewiele mogą z niego pamiętać. Zawsze będę wspominał, że uczestniczyłem w wydarzeniu historycznym – zapewnia Alex Gasperoni, ostatni z obecnych kadrowiczów pamiętający tamten triumf. Oprócz zawodników świadkami wydarzenia było... dwustu kibiców. Stadion w Serravalle – niegdyś nazywany Stadio Olimpico ze względu na zorganizowane na nim igrzyska małych państw Europy, których San Marino było gospodarzem w 1985 roku – może pomieścić prawie siedem tysięcy. I nigdy nie został jeszcze wypełniony. Tylko raz, podczas meczu z Niemcami, zasiadło na trybunach ponad pięć tysięcy fanów. I Titanom związało to nogi – porażka 0:13 do dziś jest najwyższą w historii.
W spotkaniach z najlepszymi reprezentacjami większość kibiców na San Marino Stadium stanowią przyjezdni. I gdy dawniej byli skorzy do rozrób, to ze względów bezpieczeństwa spotkania przenoszono do odległej o ponad sto kilometrów Bolonii. To tam 17 listopada 1993 roku na Stadio Renato Dall’Ara padła najsłynniejsza bramka dla San Marino. Bramka, dzięki której Titani prowadzili z walczącą o awans na mundial Anglią przez dwadzieścia jeden minut i dwadzieścia sekund. A wynik podawany jest w sekundach, bo dzięki Davidowi Gualtieriemu kopciuszek prowadził tuż po wznowieniu! Nie spodziewał się tego nikt, a zwłaszcza Jonathan Pearce, spiker radia Capital Gold. – Witam z Bolonii z meczu Anglii z San Marino, z naszym sponsorem, piwem Tennent’s Pilsner, warzonym z dodatkiem czeskich drożdży dla uzyskania prawdziwego smaku. O, Anglia przegrywa jedną bramką – zaczął relację komentator.
W czasie gdy było "lokowanie produktu", Massimo Bonini zamarkował podanie do tyłu, zmylił Anglików i zagrał do Nicoli Bacciocchiego. Napastnik wypuścił w uliczkę Davide Gualtieriego, lecz pierwszy do piłki dobiegł Stuart Pearce. Obrońca niedokładnie wycofał ją do Davida Seamana a Gualtieri posłał ją obok bramkarza. Minęło 8,3 sekundy! San Marino wygrywało z wielką Anglią, która potrzebowała zwycięstwa siedmioma golami, by liczyć się w walce o mundial. Mecz zakończył się wynikiem... 1:7. Bramka 23-latka pracującego w sklepie z elektroniką przelała jednak czarę goryczy. Po spotkaniu z funkcją trenera pożegnał się Graham Taylor. A Davide dowiedział się o tym dziewiętnaście lat później, gdy przed kolejnym meczem z Anglią odwiedzili go brytyjscy dziennikarze.
48-letni dziś Gualtieri prowadzi serwis komputerowy w Borgo Maggiore. I jeśli ktoś w progu sklepu zacznie mówić po angielsku, to od razu wie o co chodzi. – Godzinę przed tobą przyszedł turysta ze Stanów Zjednoczonych. I mówił, że zawsze chciał mnie spotkać – nie może się nadziwić. – Gdy w San Marino grają Szkoci, zawsze przyjmuję pielgrzymów, którzy chcą zrobić sobie ze mną zdjęcie. Co roku siedemnastego listopada dzwonią do mnie dziennikarze z Anglii. A to wszystko przez jednego gola... .
Gdy pytają go, czy ten moment zmienił jego życie, zawsze zaprzecza. – Wcześniej pracowałem w sklepie z komputerami, dalej w nim pracuję. Oprócz telefonów z Anglii nic się nie zmieniło. A przez nie musiałem nauczyć się trochę angielskiego. I to jedyna zmiana.
Davide potrafi odtworzyć sytuację bramkową z precyzją. – Widziałem, że Nico Bacciocchi ma piłkę na połowie Anglików i do końca nie wie, co z nią zrobić. Pobiegłem więc ile sił w nogach, żeby mógł do mnie zagrać. Podanie było złe, ale jeszcze gorzej podał Pearce. Seaman wychodził, ale jakoś powoli. Więc pobiegłem dalej i wślizgiem go uprzedziłem. A potem była radość z bramki. Nie wiedziałem jak się cieszyć, bo nie byłem przygotowany na strzelenie gola – więc po prostu biegłem przed siebie – śmieje się.
Gualtieri został bohaterem mediów. I wcale mu się to nie podobało. – Po meczu do domu przyjechały telewizje. Lokalna z San Marino, tej się akurat spodziewałem. Ale był też Sky. Nie lubiłem udzielać wywiadów, bo... ich nie udzielałem. I męczyłem się dużo bardziej niż na boisku – wspomina. – Zdecydowanie bardziej wolałem o sobie czytać. Do dziś trzymam w domu wycinki z angielskiej prasy. Wysłał mi je jakiś Włoch, który mieszkał w Londynie. Na pierwszej stronie moje zdjęcie i podpis "End of the world". To piękna pamiątka.
Pamiątką po tamtym meczu jest też koszulka – a jakże – Stuarta Pearce’a. Z większym rozrzewnieniem Davide opowiada jednak o innym trykocie, przygotowanym przez... reprezentantów San Marino. – Był dziesiąty marca 1993 roku. Graliśmy u siebie z Turcją. Wiedzieliśmy, że najlepszym sposobem będzie wyprowadzić ich z równowagi. Nie było żadnych wideoweryfikacji, więc takim drużynom jak nasza było wtedy łatwiej. Czego sędzia nie widział, uchodziło na sucho. Faulowaliśmy, szczypaliśmy, wybijaliśmy ich z rytmu. I bezbramkowo zremisowaliśmy. Po raz pierwszy w historii. Po tym meczu przygotowaliśmy sobie koszulki z nadrukiem 0:0, które zakładaliśmy pod stroje reprezentacyjne. Więcej razy za moich czasów czystego konta nie zachowaliśmy – śmieje się. Choć raz było blisko. Ale dlaczego się nie udało, trzeba zapytać Jana Furtoka.
Koszulek rywali Davide Gualtieri nie uzbierał zbyt wiele. Jego kariera reprezentacyjna nie trwała długo. Mecz z Anglią był drugim w narodowych barwach, a licznik występów zatrzymał się na dziesięciu. Gol z ósmej sekundy był oczywiście jedynym. Wspomnień i tak są setki. – Nasza liga była wtedy jak spotkanie przyjaciół, którzy idą sobie pokopać. A potem zmienialiśmy stroje na narodowe i graliśmy z najlepszymi na świecie. Przecież w takiej Holandii grali wtedy bracia de Boer, Ronald Koeman czy Dennis Bergkamp. W Anglii byli Paul Ince i David Platt, którego podziwiałem w Juventusie. A naprzeciwko ich stawałem ja, prosty chłopak z Borgo Maggiore. Jestem szczęściarzem, że urodziłem się tutaj.
I tylko utraty rekordu mu szkoda. – Przez dwadzieścia dwa lata to była najszybciej zdobyta bramka w eliminacjach. Przez dwadzieścia dwa lata! Dopiero niedawno wyprzedził mnie Christian Benteke. On zrobił to w meczu z Gibraltarem, ja z Anglią. On gra w najlepszej reprezentacji Europy, ja grałem dla San Marino! – mówi na pożegnanie.
Spotkamy się dwie godziny później... na San Marino Stadium. Federacja nie zapomniała bowiem o strzelcu pamiętnego gola. Davide jest podczas meczów kadry... technicznym. Gdy belgijski komentator nie mógł uruchomić mikrofonu, poskarżył się rzecznikowi. Jeden telefon i na miejscu pojawił się... zdobywca słynnej bramki. I jak przed laty w osiem sekund załatwił sprawę.
***
Kompleks w Serravalle składa się z dwóch stadionów, opuszczonego igelitowego stoku narciarskiego i muzeum olimpijskiego. Nie ma w nim żadnego medalu – przynajmniej z igrzysk. Choć raz było bardzo blisko. Podczas igrzysk w Londynie w 2012 roku, Alessandra Perilli awansowała do finału w strzeleckiej kategorii trap. Co więcej, z wynikiem dziewięćdziesięciu dwóch zestrzelonych dysków zajmowała drugie miejsce. Ex aequo z dwoma innymi. Potrzebna była dogrywka. W pierwszej rundzie Sanmarynka jako jedyna spudłowała i skończyła na czwartym miejscu.
Przed muzeum, które znajduje się pod jedną z trybun stadionu, postawiono pomnik Ayrtona Senny, bo w 1994 roku zginął podczas Grand Prix San Marino. Nad wejściem zauważyć można słynne motto barona Pierre’a De Coubertina: ważne jest uczestnictwo, a nie wygrana. Do piłkarskiej reprezentacji pasuje jak ulał. W historii eliminacyjnych spotkań Sanmaryńczycy trzy razy zdołali zremisować. Po tym z Turcją na powtórzenie takiego rezultatu czekali osiem lat. Wyjazdowy remis 1:1 z Łotwą z 2001 roku dał jedyny punkt poza Serravalle. Na kolejny kopciuszkowi przyszło czekać do 2014 roku. Rywalem najsłabszej reprezentacji Europy była Estonia, która nie przebiła się przez sanmaryński mur. W jej składzie dwoili się i troili znani z polskich boisk Konstantin Vassiljev, Sergiej Zenjov i Henrik Ojamaa, ale na Aldo Simonciniego to nie wystarczyło. Księgowy obronił wszystkie strzały rywali. Było ich pięć. Od tego czasu żaden z przeciwników nie miał mniej kopnięć w światło bramki na San Marino Stadium. Nawet Andora.
Od ostatniego piłkarskiego remisu minęło pięć lat. Dużo większe sukcesy odnoszą na drugim boisku w Serravalle. Przeznaczone jest dla... baseballistów. San Marino Baseball Club cztery razy wygrał ligę włoską w nieco ponad dekadę, a trzykrotnie zdobył Puchar CEB – odpowiednik Ligi Mistrzów.
Pomiędzy baseballowym i piłkarskim stadionem znajduje się... plac Jana Pawła II. W dzień meczu zastawiony kamperami. Wszystkie z belgijskimi flagami za szybami. A ich właściciele, wcześniej zwiedzający stolicę, na półtorej godziny przed meczem przenieśli się na drugi koniec państwa i zapełnili oba przystadionowe bary, by tuż przed pierwszym gwizdkiem wejść na trybuny.
Liczba kibiców to 2523. Ponad połowę stanowili Belgowie, dużo głośniejsi i barwniejsi niż większość gospodarzy. Większość, bo inaczej zachowywali się lokalni tifosi. Grupka kilkunastu mężczyzn w średnim wieku od pierwszego gwizdka miała zabawę. W pierwszych minutach największe brawa dostawali obrońcy San Marino, którzy dzielnie radzili sobie z Michym Batshuayiem i Divockiem Origim. Wybicie piłki poza pole karne? Aplauz. Przejście połowy z piłką przy nodze? Doping się wzmagał. Siatka założona Toby’emu Alderweireldowi – szał radości.
Pierwsza drużyna rankingu UEFA liczyła na łatwiejszą przeprawę. Schowani za podwójną gardą Titani stanowili zaporę nie do przejścia. A gdy bardziej uzdolnionym technicznie rywalom udawało się wypracować wreszcie pozycję strzelecką, to pięknie bronił Simone Benedettini – syn Pierluigiego, który stał między słupkami w słynnym meczu z Anglią w Bolonii. A gdy strzał był niecelny, 22-letni student przeciągał wznawianie gry tak, że już w drugim kwadransie dostał ostatnie ostrzeżenie od sędziego.
Kradzież sekund jest specjalnością każdego z Sanmaryńczyków. Przykład pierwszy dał... trener, Franco Varrella. Dwa razy mógł zatrzymać zmierzającą do niego piłkę. Dwa razy udawał, że próbuje to zrobić. Dwa razy prześlizgnęła się pod stopą i zatrzymywała się dopiero między nogami piłkarzy na ławce rezerwowych. A sekundy leciały. I gdy w 25. minucie kapitan kadry, Davide Simoncini przejął piłkę we własnym polu karnym i nie mając pomysłu wybił ją w trybuny, tifosi zaczęli przyśpiewkę, która poniosła się po stadionie. – Catenaccio, catenaccio, ole, ole, ole! – słowa piosenki rozśmieszyły nawet belgijskich dziennikarzy, którzy nie wierzyli, że ciągle jest 0:0. To mogło zmienić się chwilę później, ale... San Marino nie wykorzystało świetnej okazji do przerwania serii trzynastu meczów bez gola.
Pierwszą kontrę gospodarzy zaczęła największa nadzieja lokalnej piłki, Nicola Nanni. Nastolatek zagrał do Manuela Battistiniego. Długowłosy i nieco pulchniutki obrońca kopnął z dystansu, a wbiegający w pole karne Marcello Mularoni dołożył nogę i zmienił tor lotu piłki. Końcami palców piłkę zatrzymał Thibault Courtois. Dziennikarze z Belgii wymownie popatrzyli po sobie. Zdziwiony był zwłaszcza ten, który już przed meczem zatytułował relację "veni, vidi, vici". Zdziwieni byli także fotoreporterzy. Wszyscy ustawili się za bramką San Marino licząc na udane ujęcia belgijskiej radości. Niewiele zabrakło, by stracili tę jedyną.
Belgia w końcu strzeliła gola, lecz potrzebowała czterdziestu trzech minut i rzutu karnego. Gdy w drugiej połowie, tuż po wejściu na plac, bramkę zdobył Dries Mertens stało się jasne, że sensacji nie będzie. W 62. minucie pierwszy błąd popełnił Benedettini i od razu wykorzystał to Chadli. Mimo to bramkarz San Marino był po meczu najszczęśliwszym człowiekiem na stadionie. Tuż po końcowym gwizdku ile sił w nogach popędził do bramkarza Belgów i poprosił o koszulkę. Potem biegał od jednego do drugiego kolegi pokazując pamiątkę z debiutanckiego meczu. Sam z wrażenia zapomniał oddać swojego trykotu.
– Chyba bał się, że ktoś zabierze mu moją koszulkę – śmiał się po meczu bramkarz Realu Madryt. – Nawet gdyby nie podbiegł, i tak trzymałbym ją dla niego. Gdy byłem młodszy i po raz pierwszy grałem w Atletico przeciwko Realowi i Barcelonie, w taki sam sposób pędziłem do Ikera Casillasa i Victora Valdesa. Wiem, że to wyjątkowe uczucie, dlatego czekałbym tylko na niego.
W dużo gorszym nastroju był trener Belgów, Roberto Martinez. Po meczu spadły na niego gromy. Belgijskie media nie wierzyły, że mecz skończył się wynikiem 4:0. – Wiele się w tym meczu nauczyliśmy. Chcę pogratulować San Marino świetnego występu. Byli prawdziwą drużyną, poświęcali się jeden za drugiego. Na szczęście dla nas mecz trwał dziewięćdziesiąt minut, a nie czterdzieści pięć. Gdyby tak było, czulibyśmy presję – komplementował kopciuszka.
– Zagraliśmy świetny mecz. Jestem szczęśliwy, że przegraliśmy tak nisko. Choć było tak blisko zdobycia bramki. Kurczę, strzelić gola najlepszej drużynie w światowym rankingu – to byłoby coś – żałował Alex Gasperoni, weteran sanmaryńskiej kadry, na co dzień właściciel sklepu z lampami.
Dzień po meczu nie udało się go zastać w pracy. Ale w hotelu, w którym przed kolejnym meczem z Cyprem stacjonowała kadra, 35-latek nie uniknął już pytań. I nie chciał unikać.
– Czy trudno jest grać w drużynie, która zwykle przegrywa?
– Nigdy nie jest łatwo. Zwłaszcza, gdy od kilku lat w eliminacjach gra się dwa mecze w odstępie kilku dni. Nigdy nie przywykniemy do przegrywania, ale zwykle to rywale zwyciężają. Po pierwszym meczu trzeba się zresetować i skupić na następnym. Po wysokich porażkach to jednak trudna sprawa.
– Skoro zwykle gra się co trzy dni, to dla was, amatorów może stanowić to problem. Czy miałeś kiedyś sytuację, że nie zagrałeś przez pracę?
– Tak. To się zdarza. Podczas tych eliminacji nie pojechałem do Rosji i Kazachstanu, bo nie miałem żadnego pracownika, który mógłby mnie zastąpić. Na szczęście prowadzę rodzinny biznes, więc najczęściej udaje mi się połączyć obowiązki pracownicze i kadrowe. Ale muszę pamiętać też o rodzinie. Jestem mężem, mam córkę i im też muszę poświęcać czas.
– Jakie towarzyszą ci emocje, gdy zakładasz reprezentacyjną koszulkę?
– To zawsze są wielkie emocje i serce bije szybciej. Reprezentujemy nasz mały kraj najlepiej jak tylko potrafimy i nawet po tylu latach od debiutu jestem gotowy do poświęcenia na boisku, gdy gram dla San Marino.
– Wolisz grać z najlepszymi, czy z takimi, z którymi macie większe szanse na korzystny rezultat?
– Nie ma różnicy czy gramy z najlepszymi, czy z drużynami, z którymi mamy większe szanse. Gdy grasz dla drużyny narodowej, każdy mecz jest zaszczytem. Oczywiście mam więcej emocji, gdy gram przeciwko piłkarzom z Anglii czy Belgii, których mogę oglądać na co dzień w telewizji. Ale mecz jest taki sam.
– Czy gra w kadrze czyni cię popularnym?
– Jesteśmy tak małym krajem, że każdy zna tu każdego. Trudno więc nie być popularnym i być popularnym zarazem. W kręgach piłkarskich gra w kadrze czyni cię rozpoznawalnym, ale nie mówimy tu o wielkiej popularności. Czasem ktoś przyjdzie do sklepu i porozmawia o kadrze – i to chyba tyle.
– Jakie masz najlepsze wspomnienie z meczów kadry?
– Wspomnień jest wiele, ale wszystkie przebija mecz z Anglią na Wembley. Na stadionie było dziewięćdziesiąt tysięcy kibiców. Trzy razy tyle niż wszystkich obywateli San Marino. Dumny jestem z debiutu - strzeliłem w nim gola z Liechtensteinem, zremisowaliśmy 2:2. A bramkę dalej błędnie zapisują bratu (śmiech – przyp. red.) W sercu zostaje wiele momentów z różnych meczów. Ze wszystkich jestem dumny.
– Były najlepsze wspomnienia, pora na najgorsze.
– Miałem to szczęście w nieszczęściu, że nie grałem w meczu z Niemcami, w którym przegraliśmy 0:13. Ale dwucyfrówkę zebrałem. W meczu z Holandią na Phillips Stadium w Eindhoven. Wtedy przegraliśmy 0:11. Mieliśmy bardzo zły dzień. A atmosfera po meczu była przygnębiająca.
– Jaki jest najlepszy gracz, przeciwko któremu grałeś?
– Było ich dużo. Miałem szansę zmierzyć się ze Zlatanem Ibrahimoviciem, Raulem, Driesem Mertensem i Ashleyem Cole’em. Dużo się tego zebrało, dlatego trudno wymienić jednego. Ale dzielenie boiska z takimi gwiazdami było zaszczytem. Przecież na co dzień oglądałem mecze z ich udziałem w telewizji. I tylko wtedy gdy nie grałem w lidze, która transmitowana nigdzie nie jest.
– Zapewne wymieniłeś dużo koszulek podczas kariery. Która jest najbardziej wartościowa?
– Zlatan. Zdecydowanie.
– Czy jako piłkarz-amator traktowałeś wyjazdy na mecze kadry jak okazję turystyczną?
– To honor bronić barw San Marino, ale to też oczywiście okazja do zwiedzenia świata. I tak na to patrzymy. Byłem w miejscach, o których nigdy bym nie pomyślał, byłem w miejscach, które zawsze chciałem zobaczyć. Grałem też na stadionach, na których grać chciałby każdy piłkarz. A nie każdy ma możliwość. Dobrze się poczuć jak profesjonalista, nawet gdy jest się amatorem.
– Wasza liga, Campionato Sammarinese, jest jednak amatorska. Jak określiłbyś jej poziom?
– Rozgrywki są coraz lepsze. Porównując je z włoskimi, kilka najlepiej zorganizowanych i najlepszych naszych zespołów mogłoby grać w najwyższej amatorskiej lidze Włoch - Serie D. Kilka kolejnych poziom niżej. Liga może i powinna rozwijać się bardziej, i to chyba nadzieja dla naszej kadry.
– A Ligę Narodów też traktujecie jako nadzieję na kolejne historyczne rezultaty?
– W pierwszej edycji nie mieliśmy szczęścia. Trafiliśmy na mocnych: Białoruś, Luksemburg i Mołdawię. Ale takie rozgrywki to dla nas błogosławieństwo, to szansa na zmianę na lepsze, to większa szansa na rywalizację z podobnymi zespołami. Dla innych też, ale może w kolejnej edycji coś się zmieni i inni nie będą nazywali nas wiecznymi przegranymi. Bardzo mi się to marzy.
– Jaki wynik w meczu z Cyprem nazwałbyś dobrym?
– Dobrym wynikiem byłoby tylko zwycięstwo. No może remis też – ostatecznie (śmiech – przyp.red.). Gramy z Cyprem, ale musimy być tak samo skoncentrowani, jak byśmy grali z Belgią. Cypr to nie Belgia, jesteśmy tego świadomi, więc może będziemy w stanie zrobić coś więcej niż w meczu z najlepszą drużyną w rankingu. Z nimi byliśmy bardzo blisko.
***
Nadzieje po meczu z Belgią wzrosły. Być może nie było tego widać po reklamach zapraszających na mecz, umieszczonych na tablicach z nekrologami, nie było tego też widać podczas przedmeczowej konferencji z udziałem trenera Varrelli, na którą przyszły... dwie osoby.
A trener jest też ciekawą postacią. To pierwszy szkoleniowiec spoza San Marino, który dowodzi kadrą. Przed objęciem stanowiska selekcjonera nie trenował żadnej drużyny przez dziesięć lat. A ostatnim zespołem, którym się opiekował było San Marino Calcio, jedyna drużyna z republiki, która gra w lidze włoskiej. Choć gdyby występowała w Campionato Sammarinese, którego inna nazwa to... Campionato Dilettanti, federacja byłaby zadowolona. Wówczas w lokalnej lidze grałaby parzysta liczba drużyn i nikt nie musiałby pauzować.
Trener Varrella, jak to Włoch, należy do optymistów. – Gdy zobaczyłem losowanie grup, założyłem sobie, że celem będą dwa punkty. Możecie myśleć, że to za dużo, ale tak myślałem. Potem zmierzyliśmy się z Cyprem i okazało się, że to bardzo dobra drużyna. Być może byłem zbytnim marzycielem, ale w meczu z Belgią udowodniliśmy, że idziemy w dobrym kierunku. Myślę i wierzę, że podczas tych eliminacji będziemy w stanie jeszcze coś osiągnąć. Ale muszę przyznać, że dwa punkty to było bardzo marzycielskie podejście – stwierdził podczas konferencji prasowej.
Potem przyszedł czas na refleksję. – Wszystkie mecze są dla nas podobne. Niezależnie czy gramy z Belgią, Rosją, Cyprem czy Kazachstanem – musimy traktować te drużyny jako topowe, bo wszystkie zespoły są od nas lepsze. Jesteśmy na pięćdziesiątym piątym miejscu w rankingu UEFA. Na pięćdziesiąt pięć drużyn.
– Z Belgią, która w rankingu jest pierwsza, czuliśmy wielką adrenalinę, która narastała z każdą minutą przy wyniku 0:0. Mecz z Cyprem to doskonała okazja, żeby sprawdzić czy jesteśmy na dobrej drodze. Na pewno mamy nieco większe szanse – zapowiedział selekcjoner.
***
– Z Cyprem nie mają szans. Belgia grała wolno, wiedziała, że prędzej czy później strzeli. Cypr się na nas rzuci, a my nie potrafimy przetrzymać takich ataków – innego zdania jest Nicola Chiaruzzi. Pomocnik, który zrezygnował z gry w reprezentacji San Marino prowadzi bar Funivia przy dolnej stacji kolejki linowej z Borgo Maggiore do centrum stolicy.
– Jestem jednym z trzech właścicieli. To świetne miejsce na biznes. Centrum życia. Przyjdą tu miejscowi, a turyści zamiast wspinać się na szczyt Monte Titano wolą wyjechać kolejką. Wielu z nich wstąpi na kawę albo coś mocniejszego – wyjaśnia. Jakby na dowód tego wchodzą turyści z Czech, chcący spróbować sanmaryńskiego wina. W ciągu półgodzinnej rozmowy jeszcze kilka razy będzie odrywał się od stolika, by przygotować kawę lub nalać piwo. A klientela jest międzynarodowa – od wpadającej codziennie na espresso i pogaduszkę o polityce staruszki, aż po parę z Rosji, która kłóci się przy wyborze alkoholu.
Na prowadzenie biznesu poświęca większość czasu. Nawet tego przeznaczonego na treningi. – W barze pracujemy tylko w trójkę. I przez to mam tylko dziewięć występów w kadrze. Czasem wspólnicy mieli lepsze wytłumaczenia i to ja miałem dyżur w pracy. Trzy lata temu graliśmy ze Szwajcarią. U siebie udało mi się zagrać, a pół roku później choć powołali mnie do kadry, to musiałem zostać. Kolega się rozchorował i oglądałem mecz zza baru. A pewnie brałbym w nim udział – uśmiecha się na wspomnienie.
W obecnej kadrze San Marino nie ma barmanów. Jose Hirsch i Davide Rinaldi pracują w fabryce mebli, Alex Gasperoni – jak już wiemy – ma sklep z lampami, kapitan Davide Simoncini jest marketingowcem. Mirko Palazzi i Matteo Vitaioli są magazynierami, a Fabio Vitaioli... szyje sukienki. Niektórzy są bezrobotni. Młodsi są studentami lub próbują grać profesjonalnie. Nic dziwnego, że gdy narodowe barwy przywdziewał Nicola, w przypadku dobrego wyniku drużyna przenosiła się ze Stadionu w Serravalle do jego baru. A okazja była. W 2014 roku Chiaruzzi był częścią drużyny, która wywalczyła ostatni jak dotąd punkt w eliminacjach. – Remis z Estonią to było coś. Wcześniej zremisowaliśmy tylko z Turcją i Łotwą. Lata temu. Musieliśmy to odpowiednio uczcić. Następnego dnia o dziesiątej otwierałem bar. Ale nic nie pamiętam. Klienci chyba obsługiwali się sami – śmieje się.
Niespełna rok po remisie z Estonią, Sanmaryńczycy byli o krok od nadbałtyckiego hat-tricka. I to na wyjeździe. Remisowali 1:1 z Litwą, która grała w osłabieniu przez prawie całą drugą połowę. Z boiska wyrzucony został litewski bramkarz, Giedrius Arlauskis, który sfaulował jednego z gości tuż przed linią pola karnego. Do rzutu wolnego podeszli Chiaruzzi i Matteo Vitaioli. Pierwszy zamarkował strzał. Piłkę kopnął z całej siły ten drugi. I stało się. Mur został ominięty, a palce nierozgrzanego zmiennika zostały przełamane. W ten sposób strzelili pierwszego od czternastu lat wyjazdowego gola. Poprzednim był ten z meczu z Łotwą, który udało się zremisować. Nadzieje na powtórkę były uzasadnione. 1:1, gra w przewadze. Ale tylko do osiemdziesiątej dziewiątej minuty. Wtedy drugą żółtą kartkę zobaczył... właściciel Funivii. – Gdy schodziłem z boiska, wierzyłem, że utrzymamy wynik i będzie impreza. A w Wilnie jest więcej barów niż u nas. Gdy tylko zacząłem wyobrażać sobie, co stanie się po końcowym gwizdku, Litwa strzeliła gola na 2:1. I było po wszystkim – wspomina.
Od tego czasu San Marino ani razu nie było tak blisko remisu. Koledzy z szatni śmiali się, że to klątwa Chiaruzziego. Bez niego już nie udało się nikomu urwać punktu. A Nicola z kadrą pożegnał się niedługo później, bo w 2016 roku. I zaczął występować w reprezentacji futsalowej. Przez to trenerzy przestali zwracać na niego uwagę. Ale nie żałuje. – Zaszczytem było reprezentowanie kadry, ale nie lubiłem jej meczów. Lubię grać w piłkę, a nie wykopywać ją jak najdalej od bramki. Gdy gramy w kadrze, bronimy cały mecz, a trener jest dumny, gdy wybijesz piłkę albo zablokujesz strzał, a nie, gdy zrobisz drybling. Lubię być przy piłce, a w kadrze jeszcze długo nie będzie to możliwe – wzdycha.
I szybko się to zapewne nie zmieni, choć liga sanmaryńska rozwija się, a do drużyn dołączają znani zawodnicy. W La Fioricie do niedawna grał uczestnik mundialu w 2002 roku, Damiano Tomassi, którego bramki w skandalicznym meczu z Koreą Południową nie uznał sędzia Byron Moreno, skazany później za przemyt narkotyków. Włoski pomocnik zakończył karierę w wieku 45 lat. Campionato Dilettanti gościła też dwóch mistrzów świata. W sezonie 2007/2008 w SS Murata występował Brazylijczyk Aldair, który występował w mundialach w 1994 i 1998 roku. Gdy grał w San Marino, miał 42 lata. W ubiegłym roku trzy mecze w Tre Fiori zagrał Cristian Zaccardo, członek złotej Squadra Azzurra z 2006 roku. Zdaniem Nicoli, Włoch nie nadawał się już do niczego, ale media przyciągnął. A jego koszulka z drużyny "Trzech Kwiatków" w sklepie z pamiątkami w Borgo Maggiore warta jest ponad sto euro.
I to nie tylko brak gry piłką, a i sprawy finansowe sprawiły, że Chiaruzzi nie reprezentuje już barw Titanów. – Piętnaście lat temu gdy zacząłem grać, nikt nie myślał o pieniądzach. To miała być przyjemność. Teraz do ligi przyjeżdżają Włosi, bo liczą na zarobek. I poprawia to poziom ligi, ale nie kadry, bo sanmaryńczycy są ci sami. Tyle, że teraz też chcą pieniądze za grę. To przekłada się na reprezentację. Kiedyś za grę w niej wynagrodzenie pobierało trzech profesjonalnie grających. Teraz zarabiać chce każdy. To zabija klimat piłki. Nie podobało mi się, że niektórzy przywdziewają narodowe barwy dla kasy, a nie dla chwały.
Rozstanie z reprezentacją nie oznaczało dla niego rozstania z boiskiem. W lidze gra nadal, choć aktualnie ma przerwę. – Prawie całą przygodę z piłką miałem w Tre Penne. W ostatnim sezonie zdobyliśmy mistrzostwo i graliśmy w europejskich pucharach. Zapowiedziałem, że jak z nich odpadniemy, to jadę na wakacje. W turnieju kwalifikacyjnym do Ligi Mistrzów przegraliśmy z mistrzem Andory po golu straconym w końcówce. W eliminacjach Ligi Europy trafiliśmy na mistrza Litwy. Tam w dwumeczu było 0:10 – zżyma się. – Pora więc na wakacje. Jadę kamperem na Lazurowe Wybrzeże. Na miesiąc. Jak wrócę, dołączę do drużyny. Będą na mnie czekać – zapewnia. Bar w tym czasie przejmą wspólnicy.
Wakacje były raczej pewne. W historii sanmaryńskiej piłki tylko raz zdarzyło się, że drużyna z tego kraju przeszła rundę w europejskich pucharach. W 2018 roku Tre Fiori odprawiło walijskie Bala Town, na wyjeździe przegrywając 0:1, u siebie zwyciężając 3:0. Dwa z trzech goli śmiało można zaklasyfikować do kategorii "futbolowe jaja".
***
W Serravalle jest 20:45. Pierwszy gwizdek. Od środka zaczynają gospodarze. Czterech Cypryjczyków rusza na połowę rywali. Piłka trafia pod nogi Davide Simonciniego. Kapitan pod presją kopie na aut. Chwilę po wznowieniu goście mają rzut rożny. Dośrodkowanie. Zamieszanie. Strzał. Gol. Wybiła pierwsza minuta i szósta sekunda spotkania. Nadzieje zmalały. A gdy tuż przed przerwą Simone Benedettini przepuścił lekki strzał z dystansu między stopami, stało się jasne, że 662 kibiców sensacji nie zobaczy. Przybici od początku Titani szybko zbiegli do szatni.
W drugiej połowie pozostało liczyć na zdobycie bramki. Nic z tego. San Marino przez dziewięćdziesiąt minut nie miało nawet strzału. Jakiegokolwiek. A gdy w 74. minucie goście podwyższyli na 4:0, stadion opuścił Andy Selva. Najlepszy snajper w historii nie zobaczył następcy na boisku. Nie tego dnia.
***
– Luca, jak długo jesteś rzecznikiem reprezentacji?
– Dwa lata.
– Ile goli za twojej kadencji zdobyło San Marino?
– Jednego.
Luca Pelliccioni wzdycha i zaczyna się śmiać. Nie od niego zależy gra kadry, przy której pracuje. Oprócz zawodników i trenerów swoje do powiedzenia mają także władze federacji. W nich znajduje się Massimo Bonini, przyjaciel Zbigniewa Bońka, z którym występował razem w Juventusie Turyn. Sam, gdy nie było jeszcze kadry San Marino, reprezentował juniorskie drużyny narodowe Włoch. W drugą stronę to nie działa. Sanmaryńska federacja nie zgadza się bowiem na naturalizowanie zagranicznych piłkarzy.
– Znasz Sergio Floccariego? – pyta Luca. – Środkowy napastnik, ponad trzysta meczów w Serie A. Jego żoną jest miss San Marino. Bralibyśmy go w ciemno. Wciąż jest tylko rezydentem, a na obywatelstwo musi poczekać piętnaście lat po ślubie. W kadrze mógłby zadebiutować mając czterdzieści cztery lata. Ministrem sportu będzie mógł zostać – w reprezentacji nie zagra. Ot paradoks.
Nadzieją na lepsze i obfite w gole jutro są dla San Marino wyszydzane rozgrywki Ligi Narodów. – Jeżeli trafimy na dobrą grupę, będziemy w stanie zdobyć trzy-cztery bramki. Może pięć. Ale Andy Selva nie musi się czuć zagrożony. Osiem goli? Jego rekord przetrwa wieki – zapewnia rzecznik. Pytany, czy wierzy w choć jedno trafienie w eliminacjach, bez namysłu wypala: – Oczywiście. Choć skoro nie udało się z Cyprem, to z rywali w zasięgu został tylko Kazachstan.
***
Jest 16 listopada, godzina 19:34. Lorenzo Lunadei podaje z głębi pola do osamotnionego Filippo Berardiego, który mija bramkarza gości, Dmitrija Niepogodowa i w strugach ulewnego deszczu posyła piłkę do opuszczonej bramki. Do 22-latka biegnie cała drużyna ze sztabem szkoleniowym. To premierowe trafienie tego napastnika. Dzięki niemu staje się... ex aequo trzecim najskuteczniejszym kadrowiczem w historii. San Marino przegrywa 1:3, ale mało kto zwraca na to uwagę. Wszyscy się cieszą.
Everything about this is amazing! San Marino score their first international goal in over 2 years. This is what football is all about ���� pic.twitter.com/ZzZsKsgMtw
— Matt (@ToppsMatt) 16 listopada 2019
Kliknij "Akceptuję i przechodzę do serwisu", aby wyrazić zgody na korzystanie z technologii automatycznego śledzenia i zbierania danych, dostęp do informacji na Twoim urządzeniu końcowym i ich przechowywanie oraz na przetwarzanie Twoich danych osobowych przez nas, czyli Telewizję Polską S.A. w likwidacji (zwaną dalej również „TVP”), Zaufanych Partnerów z IAB* (964 firm) oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP (88 firm), w celach marketingowych (w tym do zautomatyzowanego dopasowania reklam do Twoich zainteresowań i mierzenia ich skuteczności) i pozostałych, które wskazujemy poniżej, a także zgody na udostępnianie przez nas identyfikatora PPID do Google.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie naszych poszczególnych serwisów zwanych dalej „Portalem”, w tym informacje zapisywane za pomocą technologii takich jak: pliki cookie, sygnalizatory WWW lub innych podobnych technologii umożliwiających świadczenie dopasowanych i bezpiecznych usług, personalizację treści oraz reklam, udostępnianie funkcji mediów społecznościowych oraz analizowanie ruchu w Internecie.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie poszczególnych serwisów na Portalu, takie jak adresy IP, identyfikatory Twoich urządzeń końcowych i identyfikatory plików cookie, informacje o Twoich wyszukiwaniach w serwisach Portalu czy historia odwiedzin będą przetwarzane przez TVP, Zaufanych Partnerów z IAB oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP dla realizacji następujących celów i funkcji: przechowywania informacji na urządzeniu lub dostęp do nich, wyboru podstawowych reklam, wyboru spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych treści, wyboru spersonalizowanych treści, pomiaru wydajności reklam, pomiaru wydajności treści, stosowania badań rynkowych w celu generowania opinii odbiorców, opracowywania i ulepszania produktów, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, technicznego dostarczania reklam lub treści, dopasowywania i połączenia źródeł danych offline, łączenia różnych urządzeń, użycia dokładnych danych geolokalizacyjnych, odbierania i wykorzystywania automatycznie wysłanej charakterystyki urządzenia do identyfikacji.
Powyższe cele i funkcje przetwarzania szczegółowo opisujemy w Ustawieniach Zaawansowanych.
Zgoda jest dobrowolna i możesz ją w dowolnym momencie wycofać w Ustawieniach Zaawansowanych lub klikając w „Moje zgody”.
Ponadto masz prawo żądania dostępu, sprostowania, usunięcia, przenoszenia, wniesienia sprzeciwu lub ograniczenia przetwarzania danych oraz wniesienia skargi do UODO.
Dane osobowe użytkownika przetwarzane przez TVP lub Zaufanych Partnerów z IAB* oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP mogą być przetwarzane zarówno na podstawie zgody użytkownika jak również w oparciu o uzasadniony interes, czyli bez konieczności uzyskania zgody. TVP przetwarza dane użytkowników na podstawie prawnie uzasadnionego interesu wyłącznie w sytuacjach, kiedy jest to konieczne dla prawidłowego świadczenia usługi Portalu, tj. utrzymania i wsparcia technicznego Portalu, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, dokonywania pomiarów statystycznych niezbędnych dla prawidłowego funkcjonowania Portalu. Na Portalu wykorzystywane są również usługi Google (np. Google Analytics, Google Ad Manager) w celach analitycznych, statystycznych, reklamowych i marketingowych. Szczegółowe informacje na temat przetwarzania Twoich danych oraz realizacji Twoich praw związanych z przetwarzaniem danych znajdują się w Polityce Prywatności.