Daniel powiedział nam, że będzie kiedyś królem skoków, gdy miał 12 lat. A my uwierzyliśmy, dopiero gdy w grudniu wygrał konkurs w Wiśle. Nasz błąd – to powiedzieli nam, moknąc w dniu urodzin syna w Planicy, Monika i Gerhard Tschofenigowie. TVPSPORT.PL towarzyszyło rodzicom zdobywcy Pucharu Świata tuż przed skokiem, który spełnił jego marzenie. A potem towarzyszyła im cała Słowenia.
Korespondencja z Planicy
W dniu 43. urodzin Maciej Maciusiak dostał prezent od Polskiego Związku Narciarskiego – Adam Małysz ogłosił go nowym trenerem kadry A. Ale kiedy my w Planicy skupialiśmy się na naszym poletku, to inne urodziny inaczej obchodził Daniel Tschofenig. Austriak, który w piątek zajął czwarte miejsce, zapewnił sobie triumf w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata.
Zrobił to na oczach rodziców – Moniki i Gerharda, którym tego dnia deszcz nie przeszkadzał.
– Dla nas świeci słońce – mówili w rozmowie z TVPSPORT.PL.
Ich syn przed przyjazdem do Słowenii miał 114 punktów przewagi nad Janem Hoerlem. Jego dobrym kumplem. To była spora przewaga, ale nie taka, którą – zwłaszcza wobec słabszych skoków od MŚ w Trondheim – nie dało się roztrwonić. Tschofenigom-seniorom w Planicy przyglądaliśmy się od czwartkowych treningów. I chociaż to nic nadzwyczajnego, zdumiało nas, że kiedy Hoerl lądował daleko, ci cieszyli się tak samo, jakby to też było ich dziecko. A przecież nie musieli. Przecież tu i teraz dla ich Daniela to było ostatnie zagrożenie.
Hoerl skończył konkurs na ósmej pozycji. Tschofenigowie bili mu brawo. Ale skoro Daniel był czwarty, czyli obronił ponad 100 pkt przewagi przed niedzielnym finałem, to oznaczało, że za chwilę padną sobie w ramiona. I padli. Tuż po tym, jak chwilę wcześniej ukłon i gratulacje złożył przed nimi nasz Dawid Kubacki. Polak sam do nich podszedł. Też był ciekawy, kim są.
– Kiedy pierwszy raz powiedział wam, że to zrobi? – tak zaczęliśmy naszą rozmowę na trybunach.
– Pamiętam to doskonale – zaczął Gerhard. – Ja też! To było na Bergisel, gdzie byliśmy na wycieczce! – uzupełniła od razu matka skoczka. Dalej jej mąż: – Byliśmy na skoczni i Daniel mówić zaczął sam z siebie. Stwierdził, że któregoś dnia on też będzie królem skoków. Że zostanie mistrzem, wtedy chyba powiedział, że olimpijskim. Ale to oczywiście należało traktować z przymrużeniem oka. Bo kto mógł wtedy wiedzieć?
Miał wtedy 12 lat. To nie przypadek, że piłkę nożną, którą równolegle trenował w SV Draschitz, rzucił w tym samym momencie. Do tego, aby pójść w narciarstwo, przekonała go postać Andreasa Goldbergera. Goldi Cup, który organizuje legenda i w którym startował też Tschofenig, takie historie mnoży. Tylko nie każdemu się udaje.
– To kiedy wy też uwierzyliście?
– Dopiero w grudniu, gdy został pierwszym skoczkiem z wygranym konkursem urodzonym w XXI wieku. Tak naprawdę wtedy do nas dotarło, że on faktycznie nie jest już jednym z wielu. Że on przynajmniej tego dnia rzeczywiście był najlepszy na świecie. Późno, prawda? Nasz błąd – śmieje się Monika.
Oboje zarzekają się, że nigdy nie bali się o to, jaką dyscyplinę uprawia ich dziecko. Dlatego są tutaj – w Planicy. Nigdy nie mieli żadnych wątpliwości, że może to nie jest najlepsza droga dla ich syna. Podkreślają, że upadki oczywiście widzieli – na przykład ten Thomasa Morgensterna. Ale skoki są dziś ich zdaniem bezpieczne. Bezpieczne i atrakcyjne. Namawiają innych rodziców, żeby też nie bali się dawać swoim dzieciom skakać. Albo inaczej: nie bali się spełniać im ich marzeń, niezależnie od tego, jakie one są i czego dotyczą.
– To jest szalone, że on akurat dzisiaj ma urodziny – odezwał się ktoś w tle, też w specjalnej czapce z imieniem i nazwiskiem skoczka.
– Całe szczęście, że weźmie tę kryształową kulę. Bo my nie mamy jak zapewnić mu lepszego prezentu. Nie ma lepszego niż takie trofeum, pierwsze w jego karierze – śmiała się mama Daniela. I żałuje, że piątek nie był niedzielą, bo przez to rodzina nie będzie miała chwili na wspólne świętowanie. – Obowiązki medialne, wewnętrzne spotkania, być może analizy z trenerami. Nie wtrącamy się. Po weekendzie to odbijemy – zapewnił ojciec.
W rozmowie z Tschofenigami interesowała nas prawdziwa, a nie medialna osobowość 23-latka. Opowiedzieliśmy o tym, że w Polsce bywa nazywany wonder-kidem; synem koleżanki twojej matki. Czyli tym mitycznym chodzącym ideałem, któremu wszystko wychodzi i jest stawiany innym za wzór: ma wynik sportowy, mówi płynnie po angielsku, ma efektowną kobietę (skoczkinię Alexandrię Loutitt) i jeszcze dużą rozpoznawalność.
– To nie tak. To był zawsze normalny dzieciak. Jak wszystkie – ucina to Gerhard.
– Tak? To czym wam nabroił najbardziej? – podpuszczaliśmy.
– Haha! Na to nas nie namówisz! – wsparła męża pani Tschofenigowa.
Daniel, który w trzy lata przeszedł drogę od mistrza świata juniorów do króla seniorskich skoków, jest wyjątkiem w obecnej dobie dyscypliny. To już niemal reguła, że młodsi skoczkowie potrzebują więcej czasu niż kiedyś, aby dobić na szczyt. O ile w ogóle mają tyle cierpliwości. Żywotność gwiazd się wydłuża, juniorom coraz trudniej jest z nimi bić się na równi. Potrzebują czasu. A jednak Tschofenig dał radę zrobić to w 23 lata od urodzenia. My w Polsce możemy szczególnie zazdrościć Austriakom takich talentów. Bo u nas młodzież wydaje się mieć tę drogę jeszcze bardziej skomplikowaną. A przecież zdolnych skoczków u nas nie brakuje.
Musieliśmy spytać Tschofenigów o radę dla polskich juniorów albo ich rodziców.
– Zawodnik, który chce zostać najlepszy w skokach, musi być maksymalnie skoncentrowany. Każdego dnia. Wszystko, co robi, musi być niestety podporządkowane temu celowi. I ten cel musi mieć jasno wyrysowany na horyzoncie. Bo on cię napędza, on napędzał Daniela do wysiłku i wyrzeczeń. Czy to jest proste? Nie, nie jest. Dla niego też nie było, bo młody sportowiec ma inne dzieciństwo niż większość. Ale to on chciał, nie był do niczego przymuszany. My tylko nakierowywaliśmy go na ścieżkę, którą sam obrał. Naszym zadaniem było wyłącznie utwierdzanie go w przekonaniu, że wybrał właściwie. Ale on to kochał. Kochał skoki i chyba dziś, gdy odebrał nagrodę za te wyrzeczenia, kocha je najbardziej – zakończyła Monika Tschofenig.
Jest jeszcze jedna rzecz, która potwierdza, że Tschofenig był taki sam jak wiele innych talentów – w tym te polskie.
– Tak. On też, będąc maluchem, udawał skoczków i zeskakiwał z kanapy, lądując na podłodze udawanym telemarkiem – puścił oko Gerhard.