Nikt wcześniej nie łamał zasad koszykarskiej logiki w takim stopniu jak Luka Doncić. 20-letni Słoweniec rozgrywa ledwie drugi sezon w NBA, mimo to właśnie pod jego wodzą Dallas Mavericks grają w ofensywie najlepiej w historii ligi. Nazywają go nowym Larrym Birdem, LeBronem Jamesem, z racji pewnego rekordu nawet Michaelem Jordanem, ale jest po prostu sobą – złotym dzieckiem z Europy, którego Stany Zjednoczone nie doceniły, bo był... za dobry.
W nocy z niedzieli na poniedziałek Doncić pobił historyczne osiągnięcie Jordana. Przeciwko Sacramento Kings zaliczył dziewiętnaste spotkanie z rzędu, w którym zanotował przynajmniej 20 punktów, pięć zbiórek i pięć asyst – od czasu fuzji NBA i ABA z 1976 roku nikt nie utrzymywał tej serii dłużej.
Kłamstwo nostalgii
W USA czasem nie brakuje głosów deprecjonujących rekord Doncicia, bo "teraz gra się szybciej niż w czasach Jordana". Obalmy ten mit, a w zasadzie półprawdę. Tak, w czasach "Jego Powietrzności" grało się wolniej, ale dotyczy to tylko okresu lat dziewięćdziesiątych. W latach osiemdziesiątych gra była zbliżona pod kątem tempa do obecnej.
Jak wygląda to w statystykach? Weźmy najistotniejszy w sprawie współczynnik "pace", czyli tempa, określający liczbę posiadań zespołu na 48 minut gry. Obecnie dla najlepszych w NBA Milwaukee Bucks wynosi 105,2, a dla najgorszych Sacramento Kings 97,2. Z kolei w rekordowym dla Jordana sezonie 1988/89 statystyka dla najlepszych i najgorszych wynosiła odpowiednio 107,5 i 95,5. Innymi słowy – Słoweniec pobił najlepszego w historii przy bardzo zbliżonych okolicznościach.
Prawdę w półprawdę zamienia nostalgia związana z latami dziewięćdziesiątymi, w których Jordan zdominował NBA. Nie zrobił tego jednak statystycznie – indywidualnie najlepszy był w latach osiemdziesiątych, w erze "Showtime" Los Angeles Lakers i Boston Celtics z Birdem w składzie. W latach dziewięćdziesiątych bicie rekordów było utrudnione. Na przykład w sezonie 1997/98 liga była znacznie wolniejsza – najwyższy współczynnik tempa wynosił 93,6, a najniższy 87,1. Słowem, najlepsi byliby najsłabsi dekadę wcześniej i dwie dekady później.
Sam "rekord" też jest półprawdą, bo nie uwzględnia okresu sprzed fuzji NBA i ABA, czyli czasów Oscara Robertsona i Wilta Chamberlaina. Najlepszy do dziś pozostaje "Big O", który może pochwalić się serią 29 spotkań ze statystyką 20/5/5 (w sezonie 1964/65). Rozgrywający robił to także 25 i 19 razy z rzędu. Tu jednak znów pomaga... tempo. W rekordowym dla niego sezonie najniższy współczynnik pace wynosił, bagatela, 113,5. A najwyższy? Zawrotne 123,6 – koszykówka totalna, niemożliwa do realizacji w obecnych realiach. To też odpowiedź na pytanie "dlaczego rekordy Chamberlaina wciąż pozostają niepobite".
Doncić dostarcza więcej statystycznych smaczków – jest między innymi koszykarzem z największą liczbą triple-double do 21 roku życia, jedynym obok Robertsona zawodnikiem, który zanotował 25 punktów, 13 zbiórek i 15 asyst w dwóch meczach z rzędu, drugim najlepszym strzelcem w drugim sezonie po Shaquille O'Nealu i tak dalej (średnio, łącznie z debiutancką kampanią). Tyle o liczbach, bo choć Słoweniec jest pod tym kątem zjawiskiem, jego wpływ na grę daleko wykracza poza statystyczne słupki... Wreszcie NBA rzeczywiście jest szybsza niż kilka lat temu, tyle że to nie efekt słabości, ale pojawienia się ofensywnych geniuszy takich jak były zawodnik Realu Madryt. Więcej talentu, gwiazd i złoty okres – tak wyglądają fakty, wbrew nostalgicznemu "kiedyś to było".
"Jak wyjaśnić ekspertów", czytał Luka Doncić i...
Porównania do Jordana są uzasadnione z innego powodu – numeru, z którym Doncić został wybrany w drafcie. Podobnie jak legenda Bulls był "trójką", choć wszystko wskazywało, że powinien był zostać wybrany z numerem pierwszym. O powodach pisaliśmy przed rokiem, ale przypomnijmy największe zarzuty, które sprawiły, że pominęli go Phoenix Suns i Sacramento Kings (na jego szczęście, nie mógł trafić do lepszego dla niego klubu niż Dallas). Powtórzmy raz jeszcze...
Podstawowym argumentem deprecjonującym Doncicia w 2018 roku było to, jak dobrze gra. Absurdalne? Absurdalne, ale możliwe w Stanach Zjednoczonych. Przed draftem twierdzono, że Słoweniec ma małe pole do poprawy, że zbliża się do swojego koszykarskiego sufitu. Postawiono więc na zawodników bardziej atletycznych, a przede wszystkim grających w NCAA, zupełnie ignorując różnicę poziomów między Euroligą a grą w koledżu. Dziś Kings i Suns żałują i niewiele wskazuje, żeby mieli przestać – przepuścili okazję, która zdarza się raz na kilka lat, żeby wybrać Deandre Aytona i Marvina Bagleya.
Doncić nie jest ani koszykarzem najszybszym, ani najbardziej skocznym, to "argument" numer dwa. W praktyce warunki fizyczne są jednak jego atutem. Muszą być, kiedy jest dwumetrowym rozgrywającym, który w defensywie broni przeciwko skrzydłowym. Dzięki temu jego statystyki zbiórek wyglądają równie imponująco jak asyst. W drugim sezonie widać to jeszcze lepiej, bo nadrobił braki takie jak kondycja czy zwinność. Krótko mówiąc, schudł, choć nadal ma w tym względzie duże pole do poprawy.
"Zbyt dobry" odnosiło się przede wszystkim do opierania gry na... umiejętnościach koszykarskich. 18-letni zawodnik grał z weteranami w Eurolidze, rozumiał trudne koszykarskie schematy taktyczne jako nastolatek. Zrobiono z tego wadę, bo przecież chłopaków potrafiących w tym wieku zostać MVP Euroligi jest mnóstwo, nie ma w tym znaku geniuszu, nie ma uniwersalności, czekaj... Takie hity tylko w USA.
Komizm sytuacji i fiksację na punkcie fizycznych atutów podkreśla drugi przykład z zeszłorocznego draftu – Trae Young. Rozgrywający trafił do Atlanta Hawks z "piątką", w Georgii też zrezygnowano z Doncicia, ale postawiono na prawdopodobnie drugiego najlepszego zawodnika z tamtej "klasy". Nietrudno zgadnąć, jakie były największe wady "nowego Stephena Curry'ego" (a tak naprawdę bardziej Steve'a Nasha) przed draftem... Cóż, był niski, mały, miał zostać zgnieciony przez olbrzymów z amerykańskich parkietów. Nie został, czysta koszykówka znów wygrała z atletyczną manią, ponownie okazało się, że genialnie podawać nie da się nauczyć.
"Czytanie gry" nie jest ulubionym określeniem purystów językowych, ale poczynań Doncicia na parkiecie nie da się opisać lepiej. To właśnie największy atut Słoweńca – w ciągu ułamku sekundy potrafi odczytać, co zrobi przeciwnik, gdzie się ruszy, jak go zmylić, jak otworzyć drogę do łatwych punktów kolegom (polecamy analizę na przykładach meczowych z powyższego wideo).
Wykorzystywanie tego daru (nie umiejętności, z tym trzeba się urodzić) nie byłoby możliwe bez zdolności technicznych. Doncić już teraz należy do najlepszych dryblerów w NBA, wśród zawodników mierzących powyżej 200 centymetrów jest w ścisłej czołówce obok takich nazwisk jak James, Simmons, George, Griffin czy Antetokounmpo. Wszyscy to gwiazdy ligi. Przypadek?
Jeśli dodać do tego wizję, doskonałe podanie i wspomniane czytanie gry, Doncić już w wieku 20-lat jest jednym z najlepszych i najbardziej wpływowych rozgrywających w NBA. Trudno go nazwać klasyczną "jedynką", w erze apozycyjnej koszykówki za Atlantykiem o takich jak on mówi się "point-forward", w czym przypomina Jamesa.
Na razie największym mankamentem pozostają liczne straty popełniane przez Doncicia, ale od początku sezonu zmniejsza ich liczbę. W pierwszych tygodniach zaczynał z piątką na mecz, teraz jest pod tym kątem lepiej. Niewiele, ale lepiej. Etyka pracy Słoweńca wskazuje, że w przyszłości, raczej bliższej niż dalszej, będzie przynajmniej dobrze.
Koszykarskie IQ Doncicia pozwala mu być gwiazdą pierwszego formatu w drugim sezonie (w erze nastoletnich debiutantów sytuacja niemal bez precedensu). Prawdopodobnie Słoweniec jest najlepszym 20-latkiem, jakiego widziała liga, nie da się go jednak porównać do zaczynających później Jordana czy Kareem Abdula-Jabbara. Ważnym aspektem jest także poznanie rywali, o którym mówił Young w wywiadzie dla ESPN (jak najbardziej dotyczy to też Słoweńca). – Po roku gry wiem lepiej, jak rywale będą przeciwko mnie bronić, a każdy robi to inaczej, oraz jak atakować. To bardzo ułatwia grę – tłumaczył. Warto podkreślić, że takim zawodnikom ułatwia to sprawę bardziej.
To samo tyczy się obrony, ale postępy Słoweńca w tym aspekcie są zauważalne gołym okiem. W debiutanckim sezonie niemal nigdy nie bronił przeciwko rozgrywającym rywala, bo nie był w stanie sprostać ich ruchliwości na poziomie NBA. Teraz robi to o wiele częściej, choć do Patricka Beverleya, Marcusa Smarta czy Erica Bledsoe brakuje mu dużo.
Najlepsza ofensywa w historii NBA
Statystycznie Mavericks notują najlepszy pod kątem ofensywnym sezon. ORTG, czyli zaawansowana statystyka odnosząca się do gry po atakowanej stronie parkietu, wynosi dla nich 117,9 i jest najwyższa w historii (z drugiej strony Milwaukee Bucks mają najlepszy wskaźnik defensywny). Ważnym aspektem jest poprawa jakości gry w lidze, bo w czołówce jest kilka zespołów z ostatnich lat (Golden State Warriors i Houston Rockets), a w czołówce ze starszych drużyn znaleźli się tylko Bulls i Orlando Magic z lat dziewięćdziesiątych i Lakers z osiemdziesiątych.
W niczym nie umniejsza to osiągnięciom zespołu. Poprawa Doncicia jest kluczowa, ale gra na historycznym poziomie nie byłaby możliwa w oparciu tylko o niego. Latem do Teksasu trafiło kilku zawodników, którzy napędzają... ławkę rezerwowych, obecnie najlepszą w lidze. Kiedy Słoweniec schodzi z parkietu, głównodowodzącym zostaje Delon Wright i bardzo dobrze wywiązuje się z tej roli. Lepiej grają też Jalen Brunson czy Dwight Powell. W efekcie rezerwowi Mavericks zazwyczaj są na plusie. Średnio gdy gra ławka, notują o 6,4 punktu więcej od rywali (drudzy Bucks o 4,1).
Co więcej, Dallas ma lepszy wskaźnik zdobywanych punktów w stosunku do przeciwnika, kiedy Doncicia nie ma na boisku. Wiąże się to jednak z tak zwanym "śmieciowym czasem" – ławka Mavericks jest lepsza od rezerwowych przeciwników, w kluczowych momentach meczów najprawdopodobniej nie byłaby już na plusie. Potwierdzają to zaawansowane statystyki indywidualne Słoweńca – jest pierwszy w lidze w bilansie punktowym plus/minus, ofensywnym bilansie plus/minus i wartości nad zmienianym zawodnikiem, ma także trzeci współczynnik udziału w wygranych w NBA i drugi wskaźnik efektywności.
Liczba koszykarzy, którzy mogą wziąć piłkę w swoje ręce i przeprowadzić ją w atakowaną strefę, jest duża i tak własnie chciał trener Rick Carlisle. Mimo to obecnie Doncić prowadzi grę częściej niż rok temu, niemal zawsze wyprowadzając akcje Dallas (wcześniej często robił to także Dennis Smith Junior). Obecnie współczynnik usage, czyli czasu, w którym zawodnik ma piłkę w rękach, wynosi dla Słoweńca ponad 36 procent, wcześniej było to 30.
Realnie w zeszłym sezonie ten procent długo był jeszcze mniejszy. Powodem wspomniany Smith, który w lutym został uwzględniony w wymianie za Kristapsa Porzingisa i trafił do New York Knicks. Potem Doncić był przy piłce częściej, co trochę podbiło tę statystykę. Nie dominował jej jednak tak, jak ma to w zwyczaju obecnie.
Gra Mavericks wciąż może ulec poprawie, jeśli... poprawi się Porzingis. Wracający po kontuzji Łotysz ma za sobą przeciętny początek sezonu, ale z czasem powinno być lepiej. W zeszłym sezonie nie grał wcale, dwa lata temu też stracił sporo czasu. Na razie jest "zardzewiały", ale ten efekt powinien minąć.
Za sposób gry Mavericks w dużym stopniu odpowiada też właściciel Mark Cuban. Znany z dużej zażyłości z zespołem działacz od lat stara się budować klub w oparciu o kilka podstawowych zasad. Po pierwsze – kibice są najważniejsi (a ci to doceniają, bo frekwencja w Dallas jest wysoka niezależnie od wyników i gry drużyny). Po drugie – traktować zawodników tak, aby czuli się jak w domu. Po trzecie – odpowiednio dobierać ich charaktery, co pozwoli drużynie "kliknąć". Po czwarte – słuchać analityków, bo liczby nie kłamią, a szczególnie w NBA (poziom i dokładność statystyk koszykarskich od na przykład piłkarskich dzielą lata świetlne, więc warto się nimi posiłkować).
Chcesz mistrzostwa, bądź cierpliwy
W Dallas muszą zadać sobie pytanie – co teraz? Wątpliwości co do możliwości awansu do play-off zostały ostatecznie rozwiązane. Żeby Mavericks w nich nie zagrali, Doncić musiałby doznać kontuzji. Kropka. Walka o mistrzostwo jest już zupełnie inną kwestią, na razie nadal byłoby o nie trudno. Sęk w tym, czy zespół powinien zostać wzmocniony wkrótce, czy jednak działacze powinni poczekać?
Największe szanse na wzmocnienie drużyny z wolnej agentury Dallas będą mieć w 2021 roku, kiedy nie będą obciążeni kontraktem Tima Hardwaya Juniora (w tym sezonie gra dobrze, ale nie na miarę prawie 19-milionowej wypłaty). Wtedy na rynku będzie też więcej wolnych nazwisk (w przyszłym roku zapowiada się nudne lato bez gwiazd zmieniających kluby). Jako wabik powinien posłużyć sam Doncić, z którym chcą występować inni koszykarze. Chcą, bo jego obecność na boisku poprawia osiągnięcia indywidualne i grę całej drużyny.
Walkę o mistrzostwo mogą nawiązywać już wcześniej, ale żeby była realna, na wyżyny umiejętności musi wspiąć się także Porzingis. W każdym razie warto czekać. Sam Doncić nie ma na co narzekać – przez to, że został niedoceniony, trafił w najlepsze dla Europejczyka miejsce w NBA. Mavericks trudno było sobie wymarzyć lepszego następcę Nowitzkiego – najlepszego koszykarza ze Starego Kontynentu w historii zastąpił ktoś, kto może go przebić, choć niekoniecznie zyskać taki sam status. Powodem pewien Grek, który wraz ze Słoweńcem powinien naznaczyć kolejną erę światowej koszykówki.
Problemy z Donciciem w przyszłym roku najprawdopodobniej będzie mieć też reprezentacja Polski. Zespół Mike'a Taylora zagra ze Słowenią w czerwcu w turnieju kwalifikacyjnym do igrzysk olimpijskich w Tokio. Rozgrywający Mavericks powinien zostać powołany, może jednak nie wystąpić, jeśli Dallas zajdzie daleko w play-off.
Ewentualne finały NBA zostaną rozegrane na początku czerwca, dla przykładu w 2019 roku zakończyły się 13 dnia miesiąca, a o wyjazd do Japonii koszykarze powalczą od 23 do 28. Drugim rywalem grupowym będzie Angola. Po pierwszej fazie przewidziano półfinały i finał, tylko zwycięzca zapewni sobie wyjazd do Tokio.